Dziewanowski: O kulawym diable i jego kulawym dziele

"Faraon"| "Mein Kampf"| Adolf Hitler| John Toland| Joseph Goebbels| Kazimierz Dziewanowski| Napoleon| NSDAP| propaganda| Wacław Długoborski

Dziewanowski: O kulawym diable i jego kulawym dziele
Foto: Wikimedia Commons

20 sierpnia 1998 roku, przed niemal dokładnie piętnastu laty, zmarł wielki polski dziennikarz, Kazimierz Dziewanowski. Przypominamy za Studiem Opinii mało znany szkic Dziewanowskiego o propagandzie. Warto poczytać; wiele myśli Autora brzmi dziś niezmiernie aktualnie…

O KULAWYM DIABLE I JEGO KULAWYM  DZIELE

Nie podam źródła tej anegdoty, bo go nie pamiętam. W każdym razie było to sprawozdanie któregoś z korespondentów zagranicznych, pracujących w hitlerowskiej Rzeszy, jeszcze przed wojną. Korespondent opisywał wielki wiec, zorganizowany przez Goebbelsa, na którym miał wystąpić Adolf Hitler. Możliwe, że chodziło o Parteitag w Norymberdze. Najpierw przemówienie wygłosił Goebbels. Pogoda była pochmurna, może nawet mżyło, a Goebbels mówił długo, wielokrotnie powtarzając te same hasła i slogany, jakby chciał wbić je w głowy olbrzymiego, słuchającego tłumu. Co pewien czas spoglądał w niebo, jakby oczekując stamtąd pomocy i mówił znowu, zdawało się bez końca. Gdyby to był wiec demokratyczny, a jego uczestnicy przybyli z własnej woli, prawdopodobnie zaczęliby tracić cierpliwość i rozchodzić się do domów, albo zajęliby się piwem i parówkami. Ale nie był to wiec demokratyczny, więc nikt nie opuścił stadionu. Czekano na Wodza – każdy chciał go usłyszeć i zobaczyć. Na własne oczy.

Czas płynął, Goebbels wciąż mówił. Lecz oto znowu spojrzał w niebo i nagle zakończył kilkoma krótkimi zdaniami – jakby doszedł do wniosku, że dosyć już tego gadania. Zakończenie przemówienia w dowolnym miejscu nie sprawiło mu najwyraźniej żadnej trudności. Powiedział:

- Teraz zabierze głos nasz. Fuehrer, Adolf Hitler!

Przez stadion przebiegł prąd elektryczny. Na mównicy wysoko ponad zgromadzoną rzeszą ukazał się Hitler. W milczeniu wyciągnął przed siebie prawą rękę – wtedy, wysoko nad stadionem, na niebie, w zaciągniętych dotąd szczelnie chmurach ukazała się szczelina. Przedostał się przez nią promień słońca, który oświetlił mównicę. Hitler pozdrawiał tłum, a był oświetlony słonecznym blaskiem. Złocisty Lohengrin, który przybył do nich z daleka.

Stadion oszalał.

***

Proszę, wyobraźcie sobie współczesnych nam propagandystów, stosujących podobne chwyty i taką reżyserię. No, proszę, czy potraficie to sobie wyobrazić? Ani słońce, ani gromy nie mogą pomóc im w ich ciężkiej i niewdzięcznej pracy. Czy można oszołomić i porwać tłum teorią „mniejszego zła”?

***

Ta historia, która przypomina też przypisany staroegipskim kapłanom przez Bolesława Prusa w „Faraonie” pomysł wykorzystania zaćmienia słońca dla celów propagandowych, naszła mnie z wielką siłą, gdy przeczytałem interesujący esej opublikowany w wydawanym przez o.o. Jezuitów „Przeglądzie Powszechnym” /numer 10/1983/. Wacław Długoborski ogłosił tam mianowicie pod tytułem: „Kilka uwag o propagandzie totalitarnej i jej twórcy” ciekawą rozprawę o Goebbelsie i o jego metodach wpływania na opinię publiczną, wzbogacił też swój wywód wyborem cytatów z dzienników kulawego ministra. Szkic Długoborskiego to lektura, dająca wiele do myślenia. Mechanizm dwudziestowiecznej propagandy totalitarnej jest zjawiskiem tak złożonym, a jego działanie ma tak doniosłe znaczenie, że będą one przedmiotem niejednej dysertacji w latach, które nadejdą – nie tylko w naszym stuleciu, ale i w następnym. Myślę też, że dzisiaj dysponujemy już dostatecznie bogatym materiałem; aby spróbować wyciągnąć wnioski idące nieco dalej, niż te, które dotąd formułowano, a nawet postawić pewne hipotezy mogące zrazu wydać się paradoksalne, ale na których poparcie można przytoczyć niemało materiału dowodowego. Być może nie wystarczy tego, by do końca zrozumieć fenomen dwudziestowiecznej propagandy totalitarnej, ale z pewnością wystarczy, aby skłonić do dalszego myślenia.

Wacław Długoborski opublikował rzecz ważną i interesującą. Jeżeli więc zamierzam podjąć z nim pewną polemikę, to nie po to, aby umniejszyć znaczenie jego tekstu. Przeciwnie: stał się on dla mnie zapalnikiem, albo iskrą wywołującą dalsze rozważania. Myślę, że jeden publicysta nie może powiedzieć drugiemu większego komplementu. Pragnę też uznać mój wobec niego dług wdzięczności.

Pierwsza uwaga ma znaczenie tylko porządkowe i nie dotyczy istoty sprawy. Tytuł szkicu Długoborskiego stwierdza, że Goebbels był twórcą propagandy totalitarnej. Tak jednak chyba nie było. Goebbels nie był pierwszym architektem propagandy tego rodzaju, choć był w tej dziedzinie najgłośniejszy. Przed hitleryzmem istniały już inne wzory, chociażby we Włoszech faszystowskich i w ZSRR, a można powiedzieć, że propagandę zbliżoną do dwudziestowiecznego modelu totalitarnego uprawiano również i wcześniej.

W opublikowanej w roku 1938  w Wiedniu książce Alfreda Sturmingera pt. ”Politische Propaganda in der Weltgeschichte” cytowane są interesujące przykłady propagandy z różnych epok: od czasów rzymskich z ich mowami politycznymi, pamiętnikami, dziełami publicystycznymi i historycznymi, poprzez występy średniowiecznych komediantów i trubadurów, pieśni Wojny Trzydziestoletniej, po ulotki i gazety Wiosny Ludów, propagandowe znaczki pocztowe XIX i XX wieku, i wiele innych. W propagandzie politycznej celował na przykład okres Renesansu we Włoszech, kiedy to sztuka oczerniania przeciwników osiągnęła niespotykane dawniej wyżyny (jeżeli słowo „wyżyny” jest odpowiednie dla tego rodzaju zjawiska). I tak na przykład rodzina Borgiów padła ofiarą takiej kampanii zniesławiającej ze strony swych przeciwników, że przeszła do historii jako synonim występności i wszelakiego zła, a imię Lukrecja do dziś kojarzy nam się z arszenikiem, choć, o ile wiadomo, piękna i nieszczęsna Lukrecja Borgia nikogo w swym życiu nie otruła…

Poczesne miejsce w dziejach propagandy przypada także Napoleonowi, który posługując się różnymi środkami, a zwłaszcza najpotężniejszymi: biuletynami swej zwycięskiej armii, uprawiał coś, co nosiło już wyraźne cechy propagandy totalitarnej. On to właśnie napisał w roku 1814 do swego brata Józefa: „Gazety nie tworzą historii i nie tworzą jej również  biuletyny. Trzeba zawsze wzbudzać wśród wrogów przeświadczenie, że jest się w posiadaniu olbrzymich sił zbrojnych”. Nie próżnowali też przeciwnicy Napoleona, szczególnie Anglicy, którzy rozpętali przeciw niemu ogromną kampanię ośmieszającą, produkując setki zjadliwych i nie cofających się przed żadną obelgą rysunków satyrycznych, rozpowszechnianych po wszystkich kontynentach.

Ale nie chodzi o to, kto był pierwszy. Prawdą jest, że w powszechnej opinii kulawy doktor jawi się jako nieprześcigniony mistrz propagandy uprawianej w służbie monopartyjnego reżimu przemocy, jako wirtuoz gry na najpotężniejszych i zarazem najniższych instynktach społecznych, jako artysta nienawiści i jubiler kłamstwa. Jego złowroga, karłowata i utykająca postać stała się w naszym oczach odpowiednikiem diabła, upostaciowaniem piekielnej przewrotności, bezbrzeżnego cynizmu, straszliwej chytrości. Ten, który pierwszy zorientował się w sile środków, jakie dała mu do ręki nowoczesna technika, a zwłaszcza radio i film, stał się dzięki temu w oczach wielu twórcą nowoczesnych metod manipulowania masami. I tak przeszedł do powszechnej świadomości historycznej jako perfekcjonista fałszu, najprawdziwszy, realny Mefisto, człowiek, który w czarodziejski sposób odbierał rozum milionom innych ludzi.

Długoborski pisze: „Ta garść refleksji moralnych (zbyt ich mało w naszej literaturze o hitleryzmie i faszyzmie!) pozwala w jakimś stopniu zrozumieć mechanizmy zarówno kariery Goebbelsa, jak i funkcjonowanie stworzonego przez niego systemu propagandy. Jeden z biografów ministra – Helmut Heiber – uważa go nawet za bardziej wyrachowanego od Hitlera, którego mowy były w pewnym stopniu  rezultatem „psychopatologicznych erupcji”, opętań i emocji, którym poddawał się i sam mówca. Goebbels był człowiekiem nieprzeciętnej inteligencji i również nieprzeciętnego cynizmu. Podobno po swoim najsłynniejszym wystąpieniu – w berlińskim Sportpalast 18 lutego 1943, kiedy to zafascynowani słuchacze rykiem entuzjazmu odpowiadali na rzucone przez Goebbelsa pytanie: – czy chcecie wojny totalnej? – miał powiedzieć do swojego sekretarza – To była godzina idiotów; gdybym zawołał: skaczcie z okna, nie zawahali by się ani chwili.

I w tym właśnie miejscu chciałbym podjąć dyskusję. Na pozór wszystko się zgadza. Goebbels był bez wątpienia człowiekiem bardzo inteligentnym i możliwe, że był bardziej wyrachowany od Hitlera; choć trzeba pamiętać, że różne źródła wskazują, iż Hitler ulegał wprawdzie czasami paroksyzmom wściekłości, może nawet szaleństwa, ale zazwyczaj był zimnym i kalkulującym graczem, chociaż pomylił się ostatecznie w swoich kalkulacjach. Zgadza się też i to, że Goebbels świadomie i cynicznie uciekał się do kłamstwa, do przeinaczeń, oszczerstw i prowokacji. Zapewne też nieraz gardził tłumem, który nie umiał przejrzeć jego szachrajstw. Ale na to, aby przypisać mu absolutny cynizm, trzeba by przyjąć, że wszystko to czynił na zimno, w nic nie wierząc, mając więc swego Fuehrera za wariata, durnia lub oszusta, za użyteczne narzędzie swojej własnej kariery i swojego wywyższenia. Takim absolutnym cynikiem był niegdyś Talleyrand. Natomiast wszystko, co wiemy o Goebbelsie, a przede wszystkim jego własne dzienniki, oraz koniec, jaki sam sobie zgotował, świadczą, że z nim było inaczej. Goebbels był jednym z niewielu, którzy do końca nie zdradzili Hitlera. W dniu 4 kwietnia 1945 roku, tuż przed ostateczną katastrofą, gdy nie miał już żadnej szansy, by dalej zabiegać o swoją karierę, gdy mógł więc pozwolić sobie na większą szczerość, zanotował w dzienniku takie słowa: „Nieco melancholijny wieczór, jedna zła wiadomość goniła następną. Chwilami człowiek zaczyna rozpaczliwie zastanawiać się, dokąd to wszystko prowadzi. Fuehrer musi z pewnością zużywać bezprzykładną ilość energii nerwowej, by w tak superkrytycznej sytuacji zachować swe opanowanie… Mam jednak wciąż nadzieję, że zdoła on tę sytuację opanować. Zawsze umiał ze wzniosłym spokojem czekać na swój moment. A gdy ten moment przychodzi, wtedy  chwyta go obiema rękami” (1).

Biograf Hitlera, John Toland, tak opisuje ostatnie chwile w bunkrze w Berlinie (w dniu 28 kwietnia 1945): „Hitler był jowialny, ale roztargniony i co chwila wymykał się z uroczystości, by sprawdzić, jak postępuje  praca sekretarki Traudl nad oboma testamentami. Właśnie kiedy kończyła, wpadł Goebbels – blady i podniecony. Wołał, że Fuehrer rozkazał mu opuścić Berlin, by objąć kierownicze stanowisko w nowym rządzie. Ale jakże on, Goebbels, mógłby go teraz opuścić? Przerwał, spostrzegłszy, że po policzkach spływają mu łzy. >Tak wiele decyzji Fuehrer podjął za późno! Czemu tę jedną za wcześnie?< Zmusił ją, by zapisała teraz jego ostatnią wolę, którą chciał dołączyć do testamentu Hitlera. Dyktował : >Po raz pierwszy w życiu muszę kategorycznie odmówić wykonania rozkazu Fuehrera. Moja żona i dzieci łączą się ze mną w tej odmowie<. A dalej stwierdzał, że >w otaczającym Hitlera koszmarze zdrady musi się znaleźć choć jeden człowiek gotowy bezwarunkowo zostać z nim aż do śmierci<” (2).

Cały ten dramatyczny opis nie wzbudza w nas jednak współczucia dla Goebbelsa. Przecież i wtedy jeszcze w pewnym stopniu kłamał i wciąż jeszcze grał rolę we własnym teatrze propagandy. Przecież nie pytał swoich dzieci o zdanie; zdecydował  za  nie,  tak samo jak  przedtem decydował za te otumanione tłumy, gotowe skakać dla niego przez okno. Ktoś mógłby tutaj powiedzieć, że tak inteligentny człowiek musiał w tym momencie zdawać sobie sprawę, że wszystko jest już stracone, więc lepiej samemu zadać sobie śmierć niż czekać na pojmanie przez zwycięzców; że w śmiertelnym strachu nie łudził się bezsensownymi nadziejami jak Himmler czy nawet Goering. Ale poprzedni cytat, ten z 4 kwietnia, wskazuje, że niemal do końca nie opuszczała go wiara w geniusz, talent i szczęście Hitlera, On też do końca czepiał się wiary w to, co tak przemyślnie konstruował przez lata, w to, co wmawiał innym, w to, co narzucał  im wykorzystując w tym celu promienie słoneczne i najciemniejsze instynkty, fale radiowe i irracjonalne odruchy, strach i nienawiść, wywodzące się z prastarych atawizmów z czasów, kiedy widok obcego wywoływał odruch obronny.

Trzeba tu zwrócić uwagę na fakt, mający dla naszych rozważań znaczenie, jak sądzę, rozstrzygające: podczas gdy inni dostojnicy hitlerowscy do końca próbowali ratować własne życie, Goebbels skazał na śmierć nie tylko siebie, ale też żonę i dzieci. Chciał, jak twierdził, zaoszczędzić im okrutnego losu po przegranej wojnie. My wiemy jednak, że żadnemu z dzieci dygnitarzy hitlerowskich nie spadł po wojnie włos z głowy. Naturalnie, on nie mógł tego wiedzieć. Ale czy ten wybitnie inteligentny człowiek nie mógł tego przewidzieć? Czy nie mógł sobie tego wyobrazić? Czy dysponując tak bogatymi źródłami informacji (z których nie pozwalał pod karą śmierci korzystać innym) nie mógł się tego domyślić? A może ten mistrz perfidii nie wiedział, że świat nie wygląda tak, jak to rysu je jego własna propaganda?

Otóż to. Myślę, że nie wiedział. Myślę, że uwierzył we własną propagandę. Uwierzył w nią tak mocno, że zapłaciły za to życiem jego własne dzieci.

Na tym drastycznym przykładzie – i na wielu innych, które sobie pracowicie od lat zapisuję – opiera się teza, którą pragnę tutaj wyłożyć. Brzmi ona: propagandę totalitarną należy traktować bardzo poważnie, poświęcać jej baczną uwagę. Ale nie dlatego, że jest ona tak skutecznym i groźnym narzędziem sterowania masami i tworzenia posłusznej władcom rzeczywistości. Pod tym względem jej efektywność wydaje się coraz bardziej wątpliwa. Dlatego, że. stanowi wierne odbicie sposobu myślenia grup rządzących. Ujmując rzecz inaczej: przedziwnym paradoksem jest, że najmocniej w propagandę wierzą ci, którzy ją sami tworzą. A jeszcze inaczej: śledząc  propagandę, dowiesz się nie tego, jak rzeczywistość rozumieją masy, lecz jak ją rozumieją, albo chcą rozumieć rządzący. Ci na dole nieraz widzą, jak dalece propaganda odbiega od rzeczywistości. Pomylić te dwie rzeczy i wziąć jedną za drugą mogą tylko ci na górze.

***

Zaczęło się – wtedy, na samym początku – od bardzo głębokiego, iście diabelskiego rozumowania. Istnieją podstawy, by sądzić, że na początku swojej kariery u boku Hitlera Goebbels budował swoją propagandową konstrukcję w sposób wyrozumowany,  od czasu do czasu przyglądając się jej z boku, w pełni świadomy tego, co budował. Joachim Fest napisał: „Ze świadomą przesadą można by powiedzieć, że narodowy socjalizm był propagandą udającą ideologię  – to znaczy żądzą władzy, która tezy ideologiczne formułowała zawsze pod kątem maksymalnego efektu psychologiczno-propagandowego, postulaty zaś czerpała z mistrzowsko wyczuwanych nastrojów i instynktów mas. .Dzięki tej właśnie umiejętności niemal nadprzyrodzonego wyczuwania „ducha” mas narodowy socjalizm, zdawało się, nie potrzebował własnej idei, jakiej wszystkie masowo ruchy historyczne zawdzięczały swe powstanie i swą zwartość… Większość elementów ideologicznych, które wchłonął w siebie narodowy socjalizm, stanowiła po prostu oceniany pod kątem skuteczności masowego oddziaływania materiał, dla nieprzerwanego fajerwerku propagandowego. Sztandary, okrzyki „Heil!”, fanfary, kolumny marszowe, transparenty i ”promieniste katedry”, cały arsenał  rozwijanych  z olbrzymią pomysłowością  środków dla wywołania nastrojów kolektywnego rauszu zmierzał do samounicestwienia jednostki, do permanentnego zatracenia świadomości, a celem tego wszystkiego było totalne podporządkowanie sobie wpierw własnych zwolenników, następnie zaś całego narodu… Co prawda, ucieczka w świat irracjonalny, gdzie, polityka stawała się sprawą wiary, sprawą „światopoglądu”‚ – odpowiadała gwałtownie odczuwanym pragnieniom zdezorientowanych mas, ale kierunek, który przybierała, formy, w których się manifestowała, były wynikiem świadomej, makiawelistycznej myśli: pozornie żywiołowe pragnienie przy bliższym przyjrzeniu okazuje się planowo i zręcznie podsyconym irracjonalizmem, któremu współczesne totalitarne religie społeczne zawdzięczają wyznawców, a nawet swą egzystencję. Joseph Goebbels był mózgiem tej całej operacji manipulowania duszami” (3).

Kropkę nad „i” postawił sam Hitler: „Mądrą i wytrwale stosowaną propagandą można narodowi nawet wmówić, iż niebo to piekło i na odwrót, że najnędzniejsze życie to raj” (4).

Taki był zamiar, który udawało się tym dwóm ludziom niemal do samego końca skutecznie realizować. Przez cały niemal czas… Ale, gdy się usiłuje analizować te wydarzenia, trzeba zawsze pamiętać o podstawowym fakcie: „przez cały niemal czas” oznacza w rzeczywistości czas nader krótki – mniej, niż dwanaście lat. Kataklizm hitlerowski, który wydaje nam się całą epoką, trwał w rzeczywistości krótko – niewiele dłużej, niż dwie „pięciolatki”.

Cytowany już Joachim Fest, który uważa Goebbelsa za w pełni świadomego manipulatora, mówiąc o ostatnich jego chwilach nie może się oprzeć pewnemu zdziwieniu: „Kiedy już było oczywiste, że wszystko stracone, Goebbels stał samotnie wśród dymiących gór gruzu i, jak to kiedyś przepowiedział, wołał: „Hosanna!”. Doprawdy paradoksalny obraz oportunisty, który okazał się w końcu najwierniejszym ze wszystkich wiernych”.

Dlaczego tak się stało? Jak to wytłumaczyć?

***

Myślę właśnie, że Goebbels uwierzył we własną propagandę, a na pewno stał się jej więźniem, co w końcu wychodzi na jedno. Ostatecznie nie ma dla nas większego znaczenia, czy w tych ostatnich chwilach nadal głęboko wierzył w to, co głosił, czy też sądził, że nie ma już innego wyboru i musi do końca udawać, że to, co głosił – było najwyższą prawdą. Tak czy inaczej, to on i jego dzieci stali się ostatnimi ofiarami jego propagandy. I wydaje, się że istnieje więcej przykładów historycznych świadczących, że taka jest prawidłowość.

Jest to teza paradoksalna i sprzeczna z tym, co się zwykle uważa za prawdziwe. Uważa się mianowicie, że ofiarami propagandy padają ludzie źle poinformowani, nie nawykli do samodzielnego myślenia, z natury posłuszni, albo po prostu ciemni. Uważa się też, że propagandę tworzą ludzie dobrze poinformowani, ale bezwzględni i cyniczni, którzy świadomie fałszują prawdę, bo to dobrze służy ich celom. Na pozór wydaje to się przekonujące. A jednak…

Wróćmy do Goebbelsa. Nie znam ani jednego dowodu, ani jednego tekstu, czy wypowiedzi, które pozwalałyby przypuszczać, że Goebbels wątpił w geniusz i misję Fuehrera, a więc, że uprawiał propagandę w sposób cyniczny. Gdyby tak było, oznaczało by to, że wychwalał Hitlera, nie wierząc weń, sądząc po cichu, że wódz prowadzi naród do katastrofy, nie zgadzając się z jego metodami podając w wątpliwość jego cele. Niczego podobnego nigdzie nie spotkałem. Nie ma takiego dowodu. Owszem, na samym początku swej działalności w NSDAP Goebbels stawiał raczej na Strassera, wkrótce jednak zmienił zdanie, Hitler porwał go, Goebbels uwierzył w niego i odtąd służył wodzowi z niezachwianą wiernością. Nie ma więc podstaw, aby sądzić, że nie myślał (przynajmniej w generalnych zarysach) tego właśnie, co głosił. To prawda, że często świadomie kłamał, że z całym rozmysłem fabrykował informacje, zatajał prawdę i dopuszczał się licznych prowokacji, ale zgodnie z totalitarną etyką uważał, że to służy „Sprawie”, a zatem jest dopuszczalne, usprawiedliwione i właściwe. Był z tych, jakże licznych, którzy są przekonani, że cel uświęca środki, i z pogardą spoglądają. na tych, co żywią w tej sprawie wątpliwości, nie wiedzą oni, albo nie chcą widzieć, że gdy cel uświęca środki, wówczas środki niezmiernie prędko bezczeszczą cel; wkrótce celu już nie ma, zostają tylko środki. Mógł więc czuć pogardę dla głupich, nieświadomych mas, pragnących, by je oszukiwano. Ale to były detale, zawodowe tajemnice warsztatu. Nic jednak nie pozwala przypuszczać, że Goebbels wątpił w gwiazdę wodza. Jeszcze przed dojściem Hitlera do władzy pisał o nim: „Jest wielki i przewyższa nas wszystkich. Podnosi ducha partyjnego z najczarniejszej otchłani. Pod jego kierownictwem nasz ruch musi  zwyciężyć” (5).

A zatem wierzył w swoją propagandę. Nie w szczegóły, o których wiedział, że tak często są fałszywe, ale w jej istotę i misję. Z jego wiary wynikało wiele pomyłek szczegółowych, które postawiły pod znakiem zapytania osławioną ostrość jego intelektu. I tak na przykład do końca nie chciał uwierzyć, że ogłaszane w USA liczby, dotyczące  amerykańskiej  produkcji  zbrojeniowej, są  prawdziwe. Wyszydzał je i lekceważył, wprowadzając w ten sposób w błąd nie tylko społeczeństwo, ale także armię. Gdy na niebie pojawiły się lotnicze armady amerykańskie, Niemcy nie rozumieli, skąd się one wzięły; w rezultacie oskarżali o niedbalstwo najpierw Luftwaffe, potem Goeringa, następnie dowództwo armii, a na koniec samego Hitlera. Dokładnie ten sam błąd Goebbels popełniał, systematycznie lekceważąc radzieckie możliwości zbrojeniowe. Uważał również, że Roosevelt chce zaanektować Indie, że dąży do odebrania Wielkiej Brytanii jej imperium, jak również do zagarnięcia kolonii francuskich. Wysnuwał z tego wniosek, że jedność aliantów musi się załamać. I wreszcie wierzył niezachwianie, że wojna nie dotrze do terytorium niemieckiego. Wiele błędów propagandowych Goebbelsa wynikało z jego bezbrzeżnej pogardy dla innych narodów, z lekceważenia ich możliwości i determinacji. Tak więc, podobnie jak tylu innych, mniej utalentowanych twórców propagandy w dziejach, uporczywie tworzył sobie sztuczną, fikcyjną rzeczywistość i głęboko w nią wierzył. Można więc powiedzieć, że to on sam był pierwszą i usytuowaną na najwyższym szczeblu ofiarą propagandy.

Warto jednak zatrzymać się na chwilę na przytoczonym wyżej przykładzie upartego i lekkomyślnego lekceważenia przez Goebbelsa możliwości, wysiłku i umiejętności wrogów Rzeszy w dziedzinie zbrojeń. Lekceważenie to wyrządziło z kolei niemałe szkody niemieckim wysiłkom zbrojeniowym. Twierdzenia Goebbelsa wpływały bowiem zarówno na niemieckich żołnierzy, jak i - przede wszystkim – na niemieckich robotników, inżynierów, kierowników przemysłu. Jeżeli się nad tym przykładem uważnie zastanowić, to można dojść do wniosku, że Goebbels nie miał w gruncie rzeczy innego wyjścia, jak tylko tłumaczyć swym rodakom, że USA nie potrafią wyprodukować tylu samolotów, okrętów i czołgów, ile twierdzą, że produkują, i że tak samo nie potrafi tego robić Związek Radziecki. Gdyby podał prawdziwe liczby, musiałby albo przyznać, że Niemcy przegrały wojnę, albo znaleźć dostatecznie mocne argumenty dowodzące, że te oszałamiające liczby nie wpłyną na wynik zmagań. Próbował to zresztą zrobić, lansując wciąż nowe baśnie o „cudownej broni”. Najważniejsze jednak – i tego obawiał się zapewne najbardziej – było by to, że ujawnienie prawdy musiało by ukazać narodowi prawdziwy obraz Hitlera: szaleńca, który kompletnie pomylił się w swoich kalkulacjach i wpędził naród w nieodwracalną katastrofę. Wszyscy wszak wiedzieli, że to Hitler rozpoczął wojnę z ZSRR i że to on wydał wojnę Stanom Zjednoczonym, ułatwiając w ten sposób Rooseveltowi realizację zamiaru, którego do tej pory nie mógł sam urzeczywistnić. Tak więc ujawnienie prawdy o zbrojeniach wrogów musiało by z całą siłą obrócić się przeciw reżimowi. Dlatego Goebbels kłamał, choć każdy dzień obnażał fałszywość jego propagandy, co w rezultacie przyniosło Niemcom wielkie szkody. Wydaje się jednak, że sam wierzył w to, co głosił.

Zatrzymałem się na tym przykładzie, ponieważ jasno pokazuje on pułapki, w jakie wpada – i wpadać musi – propaganda totalitarna. W chwili gdy prestiż i autorytet reżimu zaczynają zależeć od tego, by prawda o rzeczywistych faktach nie wydobyła się na jaw, reżimowa propaganda musi z uporem i konsekwentnie kłamać. Ponieważ jednak faktów zakłamać się nie da, przeto takie postępowanie wnet zaczyna przynosić coraz głębsze i rosnące szkody, uniemożliwia też znalezienie wyjścia z sytuacji.

Nasuwa się jednak pytanie: czy człowiek taki jak Goebbels (lub ktokolwiek inny stojący na czele podobnego aparatu propagandy) jest w pełni świadomy, że kłamie i że jego postępowanie nosi wszelkie cechy beznadziejnej pracy syzyfowej? Nie jest to takie pewne. Ludzka psychika ma wręcz nieograniczone skłonności do wynajdywania racjonalizacji, które usprawiedliwiają i uzasadniają przyjęte postępowanie. Kiedy zaś to sobie uświadomimy, musimy dojść do wniosku, że logiczna i racjonalna analiza nie zawsze jest zdolna wyjaśnić zjawiska tego rodzaju jak propaganda reżimów, które w swej istocie są  irracjonalne.

I jeszcze jedno pytanie: dlaczego kruszę kopie o stopień cynizmu Goebbelsa? Czy warto się o to spierać?

W dalszym ciągu spróbuję udowodnić, że to jest problem godny uwagi.

***

W historii jest znacznie więcej przykładów twórców propagandy, którzy sami w nią uwierzyli, i to tak mocno, że wierzyli w nią jeszcze wtedy, gdy nie wierzył w nią już nikt z tych, do których była adresowana. Jakże mocno szach perski wierzył w obraz, skonstruowany przez jego własną propagandę i przez pochlebców! Jakże był zaskoczony wybuchem rewolucji i jak trudno do końca było mu uwierzyć, że jego panowanie skończyło się, a naród go nienawidzi! Jak mocno wierzyli też w swoją propagandę greccy pułkownicy, którzy - choć byli zawodowymi wojskowymi – nie zadali sobie nawet trudu, aby podliczyć siły własne i tureckie, by porównać zasięg samolotów, by spojrzeć na mapę i sprawdzić, gdzie są położone bazy i jakie są szanse prowadzenia działań militarnych na Cyprze, a w rezultacie przerżnęli rozpoczętą przez siebie operację cypryjską tak kompromitująco, że utracili władzę. Stało się tak, ponieważ uwierzyli we własne hasła propagandowe, głoszące, że ich silna wola, determinacja, wyjątkowy i niepowtarzalny charakter ich grupy, której Bóg zlecił specjalną misję, to wszystko wystarcza, by rozwiązać każdy problem i zmusić do uległości innych (którzy są oczywiście słabsi, chwiejni, histeryczni i mniej od nich wartościowi).

Ile już było w dziejach tych nadzwyczajnych i niepowtarzalnych elit, które później, w chwili kryzysu, okazywały się gromadą nędznych, skorumpowanych oportunistów!

Czy nie znamy tego z własnych dziejów? Kto naprawdę wierzył w sukces „propagandy sukcesu”? Czyż nie było tak, że w chwili, gdy nikt już nie wierzył w hasła propagandowe Łukaszewicza, ani w trwałość i sens istnienia reżimu Gierka, w całą tę propagandę wierzyli już tylko oni dwaj? Ci, którzy  tę  propagandę  tworzyli ?

My wszyscy, zwykli czytelnicy gazet, patrzymy często na propagandę jako na rezultat  skomplikowanych i chłodnych kalkulacji, prowadzonych przez obradujące w ciszy sztaby, które doskonale znają prawdę o rzeczywistości, które podejmują długofalowe działania, mające na celu zmylenie masowego odbiorcy, ale same tym działaniom nie ulegają. Nic dalszego od prawdy! W rzeczywistości propaganda wyraża przede wszystkim nadzieje, poglądy, życzenia, fobie, aberracje i strach grup rządzących. Nie może się w niej ukazać nic, czego by one nie akceptowały, nie uważały za słuszne, czego by sobie nie życzyły. Jak owe słynne „listy proskrypcyjne” Solidarności, które służyły do uzasadnienia stanu wojennego, lecz których nikt nigdy na oczy nie widział, ponieważ ich nigdy nie było, w które nikt nie wierzy, z wyjątkiem ludzi reżimu; oni zaś wierzą w nie święcie, bo to usprawiedliwia ich własne postępowanie. Oni zresztą nie potrafią pojąć, że można prowadzić masową działalność społeczną  o wielkim natężeniu – i nie sporządzać list proskrypcyjnych. Chociaż przez szesnaście miesięcy Solidarności nie tylko nikogo nie zabito, ale nawet nie uderzono, a trupy zaczęły padać dopiero po trzynastym grudnia, ludzie reżimu wierzą, że Solidarność opowiadała się za przemocą, przed którą naród obronili oni. Piszą tak, bo to wyraża ich przekonanie, choć nie wierzy w to nikt poza nimi.

Propaganda odzwierciedla przede wszystkim sposób myślenia grup rządzących. Nie oznacza to oczywiście, że inteligentniejsi, czy też bardziej cyniczni ich członkowie nie mogą się z niej czasem śmiać. Mimo to, jak mi się wydaje, bez ryzyka większego błędu można przyjąć, że rządzący wierzą z  grubsza w to, co głosi ich propaganda. Gdyby w to całkiem nie wierzyli, to może poszukaliby sobie innej pracy, a najprawdopodobniej zmieniliby propagandę. Na końcu zaś, gdy zbliża się moment prawdy – wierzą w to już tylko oni.

Dlatego nie mają racji ci, którzy dziwią się, że dzisiejsza propaganda jest tak grubo ciosana, tak jawnie fałszywa, tak niezdolna do przekonywania wątpiących.. Jej zadaniem nie jest przekonywanie sceptyków, lecz utwierdzanie tych, którzy są  przekonani, lub pragną nimi być. Rzecznik rządu, kiedy mówi, mówi do rządu i jego ludzi, nie do mnie czy do Ciebie. Dlaczego przychodzi nam do głowy, że miało by być inaczej?

***

W tym miejscu robimy przerwę,  by zmieścić w niej niezbędne wyjaśnienie.

O co tu chodzi? Czy o to, że między hitleryzmem a ustrojem  PRL istnieją tak wielkie podobieństwa? Oczywiście nie. Trzeba być ślepym, żeby nie widzieć różnic, choć są przecież i podobieństwa, wspólne wszystkim ustrojom totalitarnym czy pseudototalitarnym. Nie o to więc chodzi. Zastanawiające jednak, że w kręgach ludzi związanych z rządem można czasem zauważyć zainteresowanie Goebbelsem i jego metodami (podobnie zresztą jak Machiavellim, którego na   dodatek rozumieją oni na ogół zupełnie opacznie i fałszywie). Celem tego szkicu jest ukazanie, że sytuacja różni się dziś bardziej od tamtej z czasów Goebbelsa,  niż im się wydaje; zapatrzenie w kulawego diabła nic tutaj nie da i dać nie może. Niech sobie lepiej dadzą spokój. Ich sytuacja jako propagandystów jest o wiele gorsza.

***

Wacław Długoborski napisał: „Czy jednak  ta dowolność, z  jaką propaganda totalitarna zmieniała – czasem z dnia na dzień – swoje zasady,  a. wczorajszego śmiertelnego wroga wysławiała  jako wiernego sojusznika, przyjaciela piętnowała jako zdrajcę, pisała na nowo własną historię i wreszcie w każdym nowym zwrocie anulowała poprzednie prawdy i poprzednie przysięgi, świadczyć miała – jak chce Fest – iż sama świadoma była daremności swych wysiłków? Nie sądzę. Wszak do końca wojny naród niemiecki pozostał w zdecydowanej większości wierny  i  posłuszny. Trudno jednak ustalić,  jaki udział miały w tym terror i strach,  jaki systematyczne  „czyszczenie” wszystkich  środowisk  z elementów  krytycznych, aktywnych, samodzielnie myślących, jaki wreszcie – goebbelsowski system preparowania wiadomości, odwoływania się do najbardziej  prymitywnych instynktów ludzkich, izolowania społeczeństwa od wrogich źródeł informacji.

Oto druga część wielkiego problemu propagandy: jaka jest jej skuteczność w społeczeństwie? Przykład Niemiec hitlerowskich mógłby świadczyć, że propaganda totalitarna, przynajmniej w goebbelsowskim wykonaniu, była w dużej mierze skuteczna. Trzeba wszelako opatrzyć to stwierdzenie kilkoma sceptycznymi uwagami. Po pierwsze: propaganda może wmówić ludziom tylko to, czego oni sami, choćby podświadomie, pragną. Żadna zaś propaganda nie wmówi im tego, czego nie chcą. Pieniądze, wydawane na taką propagandę, są wyrzucane w  błoto. Jest jednak pewien wyjątek od tej zasady: propaganda strasząca. Taka propaganda może wmówić ludziom, że prawdopodobne i bliskie jest właśnie to, czego nie chcą i czego się obawiają. Jest to jednak rodzaj propagandy wojennej skierowanej przeciw wrogowi, choćby nim było własne społeczeństwo. Ten gatunek propagandy może być przez jakiś czas skuteczny, ma jednak podstawową słabość: jest odczytywany tak, jak podawany, jako propaganda wroga; stosunek do niej bywa tylko jeden: trzeba ją znosić aż do najbliższej okazji, w której będzie się można jej pozbyć. Rząd, który wobec własnego narodu posługuje się taką głównie propagandą – jest rządem zbankrutowanym..

W Niemczech hitlerowskich sytuacja była odmienna. Niemcy pragnęli rewanżu za Compiegne i Wersal, pragnęli też upewnić się o swojej wyższości nad innymi narodami. Dopóki  Hitler zdawał się dostarczać im tego, czego chcieli – działalność Goebbelsa była skuteczna i budziła nawet masowy entuzjazm. Wprawdzie, jak świadczą o tym wszystkie źródła, niemieckie masy raczej nie chciały wojny, gdy jednak ona wybuchła, sukcesy pierwszych dwóch lat umacniały wiarę w nieomylność Fuehrera. Goebbels miał więc nadal ułatwione zadanie. Zanotowano zresztą ciekawą rzecz: w tym właśnie okresie: Hitler nieco ograniczył działalność swego ministra propagandy.

Później fronty zaczęły się walić, a obraz rzeczywistości, postrzegany przez ludność, coraz bardziej odbiegał od obrazu, jaki kreśliła propaganda; przyszłość, zapowiadana przez Goebbelsa, miała coraz mniej wspólnego z tym, co się działo wokoło. Dlaczego więc tak duża liczba Niemców do końca w całości, albo przynajmniej częściowo wierzyła w fantasmagorie rozsnuwane przez kulawego doktora? Wydaje się to bardzo proste. Po pierwsze dlatego, że Goebbels mówił im rzeczy, w które oni za wszelką cenę chcieli wierzyć; po drugie dlatego, że było to dopiero pierwsze rzeczywiste załamanie się jego konstrukcji propagandowych, załamanie poprzedzone długim okresem sukcesów. Było to zarazem załamanie ostateczne, ale tego wszak wyznawcy hitleryzmu do końca nie wiedzieli. Propaganda została wtedy nasilona do niebywałych rozmiarów, a była to przecież propaganda, która przez długi czas odnosiła sukcesy. Jej twierdzenia sprawdziły się wielokrotnie, a rzeczywistość przez długi czas zdawała się potwierdzać tezy kulawego Mefista. Przecież słońce kiedyś na prawdę ozłacało Fuehrera i wszyscy widzieli to na własne oczy. Teraz, kiedy nadciągnęły chmury, łatwiej było wytłumaczyć, że to zjawisko przejściowe, dokładnie zresztą przewidziane; trzeba więc cierpliwie doczekać chwili, kiedy słońce pojawi się znowu.

Jest oczywiste, że taka, utwierdzona licznymi sukcesami propaganda, może stosunkowo długo bronić się przed zdemaskowaniem, długo wywierać wpływ psychologiczny na ludzi chcących jej – nawet wbrew faktom – wierzyć. Taka właśnie sytuacja panowała w Niemczech. Inaczej jest z propagandą zdemaskowaną, która nie może się powołać na wiarygodne sukcesy z przeszłości (zwłaszcza z niedalekiej przeszłości), na osiągnięcia powszechnie akceptowane, a nie będące tylko gołosłownym sloganem, któremu przeczy rzeczywistość. Taka propaganda, szczególnie, gdy przeżyje kilka kolejnych załamań, gdy jej mechanizm i cały ogrom jej przeinaczeń zostaną parokrotnie odsłonięte, gdy więc zostanie zdyskredytowana, lecz powtarza się ją nadal z uporem i długotrwale – staje się narzędziem samobójczym. Nie tylko nie jest skuteczna, lecz przynosi skutki przeciwne do tych, jakie zamierzają osiągnąć jej twórcy. Dochodzi wreszcie do tego, że adresaci odczytują taką propagandę odwrotnie: gdy ona twierdzi, że coś jest czarne, adresaci wierzą, że to jest białe i nie ma już znaczenia, jaki .jest prawdziwy kolor. Inteligentniejsi kierownicy propagandy próbują czasem wykorzystać tę prawidłowość: chwalą coś, licząc, że w powszechnej opinii zasiana zostanie nieufność.

Tego rodzaju chwyty zastosowano na przykład kilka razy w stosunku do niektórych dostojników Kościoła w Polsce. Na ogół jednak kierowników propagandy nie stać na takie chytrości właśnie dlatego, że było by to nazbyt sprzeczne z opinią i poglądami grupy rządzącej. A zresztą skutki tego są zwykle bardzo nietrwałe.

Różnica między propagandą, z jaką mamy dzisiaj do czynienia, a tą, którą wyobrażał sobie Goebbels, uwidacznia się najwyraźniej, gdy przytoczyć definicję sformułowaną przez ministra propagandy Rzeszy w roku l933: „Istota propagandy polega na tym, aby zdobyć ludzi dla jakiejś idei, związać ich z nią tak głęboko, tak żywotnie, by ostatecznie stali się jej niewolnikami i nie potrafili się od niej wyzwolić”. Jest rzeczą oczywistą, że dzisiejsi twórcy propagandy nie mogą stworzyć niczego podobnego, nawet gdyby ich było na to stać intelektualnie. Jeżeli centralną ideą, wokół której obraca się i władza, i propaganda, jest idea „mniejszego zła”, w której otwarcie powiada się, że reprezentuje się zło, tyle że trochę mniejsze, niż inne zło możliwe – to czy można dla tej idei „zdobyć ludzi i związać ich z nią głęboko”? Tego nie potrafiłby nikt, nawet Goebbels, który był kulawy, ale którego propaganda kulawa nie była. Teraz zaś jest odwrotnie.

Różnica polega więc na tym, że Goebbelsowi, jego manipulacjom, kłamstwom, przeinaczeniom większość społeczeństwa jednak wierzyła. Jego konstrukcja propagandowa zawaliła się wraz z Trzecią Rzeszą i dopiero na samym końcu naród przyłapał go na generalnym kłamstwie. Dzisiejsi natomiast twórcy propagandy usiłują nam sprzedać swój towar w sytuacji, gdy im samym mało kto wierzy (to znaczy mało kto poza szeroko pojętą grupą rządzącą) i od lat wciąż i wciąż przyłapywano ich na kłamstwie. Ich konstrukcje zawaliły się znacznie wcześniej i już niejeden raz, dlatego nie ma szansy na powtórzenie fenomenu dawnej propagandy totalitarnej. Pozostaje im szerzenie dezinformacji, co czynią bezustannie, ale to jednak nie to samo. To jest totalitaryzm ułomny, skrofuliczny.

Mogą także, i robią to, używać pewnego groźnego narzędzia, jakie mają do dyspozycji: mogą fałszować język, przeinaczać, nadawać mu inne znaczenie, niszczyć znaczenie dawne. Wspaniała książka Victora Klemperera „LTI”, Lingua Tertii Imperii, ukazuje wymownie, jak się to czyni. Jest to niszczycielski proces, w którym podstawowe słowa tracą swoje zasadnicze znaczenie, nabierają innego.

Pojechałem kiedyś do małego, polskiego miasteczka na prowincji, zabierając ze sobą listę dziesięciu najprostszych towarów, które zamierzałem  kupić: pastę do zębów, papierosy, koperty, chleb, masło itd. Było to w okresie największych braków. Obszedłem wszystkie miejscowe sklepy, ale nie udało mi się kupić ani jednej z zapisanych rzeczy. Natomiast w kioskach z gazetami kupiłem pewien dziennik centralny. Znalazłem w nim tytuł: „O dalsze doskonalenie zaopatrzenia rynku”.

A oto inny przykład. Wiadomość o zdewaluowaniu złotówki w stosunku do innych walut ukazała się w całej prasie pod tytułem: „Dewizy zdrożały”. To nie złoty traci wartość, to dewizy drożeją, ponieważ, jak wiadomo, na Zachodzie jest inflacja. Oto w jaki sposób próbuje się zrobić ludziom z mózgu szare mydło. Wystarczy też czasem posłuchać słodko-mdlącego tonu, w jakim spikerki Polskiego Radia czytają wiadomości dziennika. One już nie czytają, one śpiewają. Są to arie niemal bez słów, ponieważ w odczytywanych wiadomościach brakuje nieraz podstawowych informacji – jest to dziennikowa wokaliza. Sądzę, że zmierzamy do „dalszego doskonalenia informacji”.

A jednak cały ten trud, te tak konsekwentne wysiłki, podejmowane od tylu już lat, przynoszą tylko powierzchowne i nietrwałe wyniki. Sierpień 1980 pokazał, że kiedy się nie ma narodowi niczego do powiedzenia i gdy nie można wskazać celów odpowiadających jego oczekiwaniom – wówczas propaganda staje się bezradnym młóceniem słomy, a czynione przez nią wysiłki i hałas zaostrzają tylko napięcia społeczne, radykalizują nastroje. Uprawianie jej staje się wtedy zajęciem, najgłębiej frustrującym tych, którzy muszą się nią parać. I właśnie wówczas prawidłowe znaczenie dawnych pojęć z dnia na dzień powraca do znaczenia. Ludzie go nie zapominają.

Stanisław Ossowski napisał kiedyś chłodno i trzeźwo: „Polityka to forma działalności zmierzającej do jak największej mocy w stosunkach społecznych, to znaczy do umacniania, rozszerzania i utrwalania władzy. Łamanie reguł gry w atmosferze praworządności może poważnie wzmacniać potęgę grupy rządzącej. Jeżeli jednak grupa ta troszczy się o trwałość swej władzy i nie chce rezygnować z tych korzyści, jakie daje opinia praworządności na przyszłość, musi troszczyć się, aby nie utracić zaufania co do swej praworządności, musi się troszczyć, aby podwładni zachowali przekonanie, że żyją w warunkach, gdzie reguły gry obowiązują. Idzie o zastosowanie takich metod, które by nie zniechęciły poddanych do planowania działalności długodystansowej, niezbędnej dla funkcjonowania organizacji państwowej i które by nie odebrały mocy sankcjom innego  rodzaju, niż sankcje przemocy. -  Jedną z takich reguł wskazywał władcom Machiavelli, gdy mówił, że władca nie musi być uczciwy, natomiast winien się starać o opinię człowieka uczciwego” (6).

I cóż można do tego dodać? Chyba tylko to, że taka ocena nie może pochodzić od samej tylko grupy rządzącej, jest bowiem wówczas bezwartościowa. Podobnie ocena chleba nie może pochodzić tylko od piekarza.

***

Pora na jeszcze jedną uwagę. Wbrew temu, co się nieraz sądzi, analiza hitleryzmu rzadko tylko może przynieść pożytek przy wyjaśnianiu zjawisk zachodzących w innych krajach i w innych czasach. Hitleryzm trwał krótko i przez cały czas zmierzał do jednego tylko, głównego celu. Najlepiej wyraził to Tomasz Mann w swym słynnym liście do dziekana wydziału filozoficznego uniwersytetu w Bonn, napisanym w Nowy Rok 1937: „Jeden jest i tylko jeden być może sens i cel narodowo-socjalistycznego systemu państwowego: naród niemiecki poprzez nieubłagane niszczenie, gnębienie, tępienie każdego sprzecznego dążenia przygotować do >nadchodzącej wojny<, zrobić z niego bezgranicznie powolny, żadną myślą krytyczną niesplamiony, zapędzony w ślepą i bezkrytyczną niewiedzę instrument wojenny. Innego sensu i celu, innego usprawiedliwienia system ten mieć nie może… Skoro tylko obedrzemy go z myśli o wojnie jako celu, nie będzie już niczym więcej jak tylko oszustwem popełnionym na ludzkości – będzie zupełnie bezsensowny i zbyteczny” (7).

Tak właśnie było: hitleryzm dążył do wojny jako do głównego celu. Wywołał ją i przegrał – oto cała historia. Ale co by było, gdyby do wojny nie doszło, gdyby świat zjednoczył się i uniemożliwił Hitlerowi wywołanie wojny, albo gdyby przeszkodziły mu w tym jakieś inne przyczyny? Są to rozważania czysto teoretyczne, ale możemy sobie na nie pozwolić, bo ukazują tę. rzecz w innej perspektywie. Gdyby więc systemowi hitlerowskiemu przyszło działać nie dwanaście lat (z czego pięć było wojennych) ale znacznie dłużej – i to w warunkach pokoju? Sądzę, że prędko ujawniłaby się jego niewydolność, albowiem to nie był system zdatny do działania we względnie normalnych warunkach i rozwiązywania normalnych problemów społeczeństwa. I jak by wtedy wyglądało dzieło doktora Goebbelsa? Na ile i na jak długo jego propaganda byłaby skuteczna? Jak długo ludzie chcieliby wierzyć w zaklęcia, które okazały się jałowe i nieprawdziwe? Sądzę, że owo dzieło wnet przemieniłoby się w to, w co zawsze przemienia się długotrwała i sprzeczna z codzienną rzeczywistością propaganda: w fabrykę samozłudzeń, w którą na końcu wierzą już tylko jej dyrektorzy.

(1) Cyt. wg. „The Goebbels Diaries: the Last Days”, Londyn, 1978 str.317
(2) John Toland: „Adolf  Hitler”,  New York, 1977. str.1213.
(3) Joachim Fest::”Oblicze Trzeciej Rzeszy”.Czytelnik, 1970 str.144-145
(4) Adolf Hitler:”Mein- Kampf”, str.302
(5) Alan Bullock: „Hitler – studium tyranii”. Czytelnik, 1969,  str.185.
(6) Stanisław Ossowski: „Władza polityczna i władza ekonomiczna” W: O strukturze społecznej. PWN,1982, str.71-72.
(7) Cyt. wg „Wiadomości Literackich”, nr 13/699  rok 1937.

Studio Opinii

Publicystyka

Zawartość i treści prezentowane w serwisie Obserwator Konstytucyjny nie przedstawiają oficjalnego stanowiska Trybunału Konstytucyjnego.