Europa i znużenie Okcydentu

Breivik| Cameron| Europa| Fukuyama| Merkel| Obama| Unia Europejska

Europa i znużenie Okcydentu

Tekst powstał w ramach projektu “Sympozjum: Unia Europejska, euro i ekonomiczny kryzys: wspólne interesy Polski i Czech w kontekście polskiej prezydencji w UE”, wspartego przez Forum Czesko-Polskie, a organizowanego przez Centrum pro studium demokracie a kultury  z Brna (www.cdk.cz, www.revuepolitika.cz) przy współpracy Ośrodka Myśli Politycznej.

Europa nie spędziła spokojnego lata AD 2011. Przyjemnych wakacji nie mieli też polityczni przywódcy największych europejskich państw. Nie tylko za sprawą pogody, jakkolwiek jej odwieczną zmienność udało nam się w ostatnich latach uczynić „poważnym” problemem politycznym. Francuski prezydent i hiszpański premier w związku z sytuacją na rynkach finansowych przerwali swój urlop. Na początku sierpnia musiał to samo zrobić premier Wielkiej Brytanii David Cameron, kiedy wielonarodowościowe dzielnice Londynu i szeregu innych miast brytyjskich ogarnęły zamieszki, przemoc i rabowanie na niespotykaną dotąd skalę.

Parę dni wcześniej, 22 lipca w centrum Oslo, stolicy Norwegii, należącej do najbogatszych krajów świata i chyba najbardziej unaoczniającej zdobycze jednego z europejskich wynalazków - rozbudowanego państwa socjalnego - Anders Breivik zdetonował bombę, po czym wyjechał na pobliską wyspę Utøya, gdzie z zimną krwią i systematycznie wystrzelał dziesiątki młodych ludzi, w wielu przypadkach jeszcze dzieci, uważanych przez niego za członków elity rządzącej. Tych prawie osiemdziesiąt ofiar wśród obywatel Norwegii Breivik usprawiedliwił w obszernym pamflecie-mieszance, złożonej z antymuzułmańskich poglądów politycznych, z bardziej lub mniej mętnych odwołań do tradycji chrześciańsko-żydowskiej oraz ze zwykłych radykalno-mitycznych argumentów, zwyczajowo wykorzystywanych przez skrajne ugrupowania. O ile chciał w ten sposób zwrócić uwagę na niektóre problemy współczesnej wielokulturowej i zjednoczonej Europy - jak zeznał śledczym - to na moment rzeczywiście to mu się udało. W medialnych komentarzach zwrócono uwagę, że norweskie społeczeństwo z wielką trudnością podejmuje próby integracji ze znaczną imigracją (powyżej dwunastu procent ludności, przy czym na przykład w stolicy imigranci tworzą już prawie trzydzieści procent mieszkańców); że prawicowe partie i ruchy rosną w siłę również poza krajami skandynawskimi; że tak naprawdę cała Europa nie potrafi sobie poradzić z wchłonięciem starych i nowych przesiedleńców (przede wszystkim tych, którzy identyfikują się z islamem), powoli nie radząc sobie już nawet sama ze sobą.

Jednak ten nieprzewidywalny czyn samotnego obłąkańca, czyn głęboko wstrząsający i zapierający dech w piersiach każdego rozsądnego człowieka, nie jest w odróżnieniu od zamieszek w ulicach Londynu objawem europejskich problemów, jakkolwiek niektóre z nich mogły go pośrednio spowodować. W Europie nie trzeba Breivików aby zobaczyć, że niektóre robione czy dopuszczane przez nas rzeczy stanowią zagrożenie dla nas samych.

Podtopiony dom

Pomimo tego, że zachodni Europejczycy przejawiają w ostatnich dekadach zadziwiającą zdolność ignorancji czy lekceważenia wszystkich pojawiających się - coraz liczniej - problemów, nawet najbardziej zaciekli socjalliberałowie i eurooptymiści nie potrafią dziś już udawać, jakoby wszystko było w porządku.

Imigracja nie jest problemem odizolowanym. Jest powiązana z wieloma innymi agendami, w prowadzeniu których europejska polityka coraz bardziej zawodzi. Rozczarowanie procesem integracji doprowadziło w ubiegłej dekadzie do wyraźnego odrzucenia przez europejskie narody kolejnych wysiłków czynionych  w kierunku zjednoczenia, zmuszając europejskie elity polityczne do niedobrowolnego spowolnienia procesu integracji Unii Europejskiej (przynajmniej tego dostrzegalnego z zewnątrz, bo integracja za pośrednictwem biurokratycznych procedur i ze wsparciem orzecznictwa Europejskiego Trybunału Sądowego toczy się dalej).[1] Coraz mniej państw europejskich potrafi finansowo sprostać wymogom rozbudowanego państwa socjalnego, narastającemu rozdźwiękowi pomiędzy malejącą liczbą osób aktywnych zawodowo, a rosnącą liczbą uprawnionych do którejś z zapomóg socjalnych. Starzejące się społeczeństwa europejskie stanęły przed odpowiedzią na pytanie, jak zapewnić godne warunki seniorom, tworzącym coraz większą część ludności, których przez całe życie zapewniano, że ich emerytury gwarantuje państwo? Jak zharmonizować oczekiwania wobec służb oświatowych, zdrowotnych i innych, do spełnienia których państwa europejskie wcześniej się zobowiązały, z powiększającymi się możliwościami technologicznymi - a więc również z rosnącymi wydatkami, przy jednoczesnym rozszerzaniu się kręgu osób pragnących z nich skorzystać? Okazały projekt wspólnej europejskiej waluty, oparty jednak od początku bardziej o polityczną wolę i kreatywną księgowość niż ekonomiczną kalkulację, znalazł się w kryzysie o rozmiarach, jakich nie spodziewali się może nawet jego przeciwnicy. Grożące bankructwa całych państw (Grecja), rosnące zadłużenie (większość państw Europy Południowej) oraz szereg innych trudności charakteru gospodarczego postawiły tzw. strefę euro przed pytaniem o możliwości jej przetrwania. Pytaniem, które w ramach dotychczas przeważającego dyskursu europejskiej politycznej hiperpoprawności mało kto do niedawna odważyłby się postawić.
O wiele ważniejsze pytania stoją jednak w tle wszystkich tych nagle unaocznionych problemów, które najpierw niezauważalnie, w odosobnieniu, a obecnie z coraz większym już natężeniem zaczynają niepokoić obywateli państw europejskich.

Chodzi o pytania dotyczące wartości europejskich, roli Europy w świecie, sensu jej integracji. Pytania odnośnie znaczenia kultury europejskiej, a także coraz bardziej – jakkolwiek sam waham się to wypowiedzieć – szans jej dalszego przetrwania.

Rzeczywistość społeczną potrafimy pojmować w rozmaity sposób, przede wszystkim rozumiemy ją jednak na podstawie osobistego doświadczenia. Medializacja rzeczywistości potrafi nas co prawda w pewnym stopniu otumanić, dlatego problemy w poszczególnych częściach „płaskiego świata”[2] postrzegamy  w ich wirtualnej postaci, jakby „współprzeżywając” je globalnie. A jednak powódź w sąsiedniej miejscowości nigdy nie jest tożsama z podtopieniem własnego domu, co naturalne. Problem powstaje wtedy, kiedy co prawda słyszymy wodę zatapiającą naszą piwnicę, nadal jednak spokojnie siedzimy w pokoju dziennym przed ekranem, z którego nam obwieszczają, że nasza gmina pozostanie nietkniętą przez powódź. Właśnie w takim domu siedzą dziś Europejczycy.

Można, a zarazem nie można im się dziwić. Pośród codziennie doświadczanego dobrobytu, który jest udziałem najszerszych w dziejach warstw społecznych, doprawdy trudno sobie wyobrazić, że znaleźliśmy się w kryzysie, który grozi zniszczeniem bądź przynajmniej podważeniem większości danych nam gwarancji. Kryzys ma wiele twarzy. Ta, o której najczęściej mowa, ma charakter ekonomiczny. Lecz również kryzys finansowy pojmowany jest przez poszczególne osoby z reguły abstrakcyjnie (będąc jednakowoż bardzo konkretnym). Choć nauczyliśmy się już przyjmować rzeczywistość wirtualną jako fakt, jednocześnie wypieramy ją z naszego myślenia tak samo, jak wypieramy doskonałe telewizyjne ujęcia dalekiego konfliktu wojennego czy wypadku drogowego odległego o parę ulic. Czyżby kredyty, obligacje państwowe, spadki na giełdzie czy grożąca niewydolność finansowa były czymś, co rzeczywiście jesteśmy w stanie sobie wyobrazić? Zwłaszcza, że politycy europejscy niezmiennie nam powtarzają, że problemy co prawda istnieją, są jednak przez podjęcie właściwych środków do opanowania w takim stopniu, że ich praktycznie nawet nie zauważymy.

A jednak powinniśmy podnieść czujność. Niepokoić nas może powinny nie tyle nagłe spadki notowań na tym czy innym rynku, czy bankructwa amerykańskich domów bankowych, ile długotrwale procesy społeczno-gospodarcze, wpływające na naszą sytuację ekonomiczną wprawdzie w znacznie mniej spektakularny sposób, działając powoli, ale za to tym bardziej dogłębnie. Na przykład w sąsiednich Niemczech, których wynik ekonomiczny pociąga za sobą wzrosty i upadki szeregu gospodarek europejskich, według różnych badań dochodzi w ostatnim dziesięcioleciu do ekonomicznego osłabienia klasy średniej, stanowiącej kluczową grupę z punktu widzenia społecznych więzi i wydajności gospodarki. Rozwierają się nożyce pomiędzy ludźmi o wyższych i niższych dochodach, a przede wszystkim rośnie ilość gospodarstw, które znajdują się na granicy biedy. Biedy oczywiście względnej. Niemniej jednak pesymistyczne nastawienie, niepewność i poczucie degradacji socjalnej, a więc wszystko to, co socjologowie nazywają paniką statusu, często pociąga za sobą poważne konsekwencje ekonomiczne i polityczne.

Na końcu „złej” historii

Kryzys finansowy jest jednak tylko jednym z aspektów problemu, z którym europejskie społeczeństwa są konfrontowane. Po zakończeniu „krótkiego dwudziestego stulecia”, jak okres 1914-1991 nazwał brytyjski marksistowski historyk Eric Hobsbawm[3], tak łatwo było uwierzyć, że to koniec złej historii – z lekka parafrazując po tysiąckroć papugowaną tezę Fukuyamy, która jednak w ujęciu tego późnego heglisty jest znacznie bardziej złożona, niż pozostałe po niej polityczne hasło i slogan medialny. Uwieńczenie „ewolucji ludzkiego społeczeństwa” formą, w której „najgłębsze i najbardziej fundamentalne pragnienia człowieka zostaną wreszcie zaspokojone” - czyli demokracją liberalną, poza którą „nie możemy wyobrazić sobie świata (...) jakościowo doskonalszego”, brzmi przecież kusząco. Użyta przez Fukuyamę metafora ludzkości jako karawany powozów, które mają różny wygląd, pokonują różne przeszkody, niektóre nigdzie nie dojadą, ale wszystkie są do siebie w zasadzie podobne i zmierzają do jednego celu, do miasta, które większość z nich w końcu osiągnie, w znaczącym stopniu odzwierciedla przekonanie zachodniego świata o tym, że wszyscy prędzej czy później poznają słuszność liberalnie demokratycznej drogi i na nią wejdą.[4] Prognozowane powszechne zwycięstwo demokracji liberalnej zawierało jednak w swojej totalnej i ostatecznej ambicji – wbrew własnej antyideologicznej narracji – niektóre ideologiczne elementy. Może też z tego powodu była myśl „końca historii”, przekonującego zwycięstwa zasad rynkowych i demokratycznych, naiwna pod wieloma względami, a zarazem taka kusząca.

W Europie lat 90 nie trudno było w nią uwierzyć. Komunizm uległ rozkładowi, Związek Radziecki rozpadł się, kolejne europejskie państwa stawały się wolne. Wszędzie była widoczna tendencja do wprowadzenia demokracji i systemu rynkowego. Jak się początkowo wydawało – nawet w Jelcynowskiej Rosji. Jednoczyły się nie tylko Niemcy, ale od razu cały kontynent. Do nowo tworzonej Unii Europejskiej (1993) przybliżały się i stopniowo przystępowały do niej wyzwolone spod komunistycznej opresji państwa Europy Środkowej i Wschodniej. Udało się ograniczyć i stłumić nierozwiązywalne konflikty (na przykład wojny na Bałkanach w latach 1991-1999, ale również przemoc w Irlandii Północnej). Zniknęły granice w obrębie tzw. strefy Schengen. Powstała europejska unia gospodarcza i walutowa, a na końcu lat 90 wprowadzono też wspólną europejską walutę euro, w której pokładano wiele nadziei, przede wszystkim odnośnie potwierdzenia roli Europy jako ekonomicznego, ale też politycznego supermocarstwa. Wizję nadchodzącego „końca historii“ wzmacniał też fakt, że w Stanach Zjednoczonych, rządzonych przez demokratyczną administrację Clintona, trwała długookresowa koniunktura. W świecie nie miały one poważnego rywala, a największym problemem światowej polityki wydawał się być sposób, w jaki ich prezydent realizował kontakty seksualne z pewną praktykantką w Białym Domu.

Kto został uwiedziony przez tę ideę, miał szansę ocknąć się najpóźniej 11 września 2001 r., a potem kiedykolwiek podczas ubiegłej dekady, która dostarczyła dosyć dowodów na to, że nieuchronne nadejście światowego pokoju, demokracji i zachodniej kultury było tylko pobożnym życzeniem. Tymczasem Europejczycy najbardziej uporczywie wzdragali się przed myślą, że ponownie trzeba aktywnie bronić  demokracji, i to najlepiej poza własnymi granicami. Zaryzykowali z tego powodu nawet rozluźnienie egzystencjalnego sojuszu ze Stanami Zjednoczonymi, obsadzając we własnej wyobraźni prezydenta Georga W. Busha (2001-2009) w roli znacznie większego wroga od prawdziwych nieprzyjaciół.

Przez chwilę wydawało się, że te spośród państw europejskich, które doświadczyły systemów totalitarnych, będą bardziej wrażliwe w rozeznaniu zagrożeń, prędzej będą więc gotowe wspierać akcje wojskowe mające na celu ochronę demokratycznego świata. Tak też początkowo było. Niektórzy komentatorzy, zapożyczając porównanie ówczesnego amerykańskiego ministra obrony Donalda Rumsfelda, zaczęli nawet mówić o „starej” i „nowej” Europie. Francuski prezydent Jacques Chirac zaś żałował, że państwa Europy Środkowej i Wschodniej starające się wesprzeć amerykańską politykę, „przegapiły okazję, żeby siedzieć cicho”.[5] Tyle, że później już by jej z pewnością nie przegapiły. Kiedy w latach 2006-2009 Amerykanie rozważali rozmieszczenie systemu tarczy antyrakietowej w Czechach i w Polsce w celu zabezpieczenia amerykańskiego, ale też europejskiego bezpieczeństwa, natrafili co prawda jeszcze na ostrożną akceptację reprezentacji politycznych, zarazem jednak na już wyraźny sprzeciw większości obywateli, „zarażonych” w międzyczasie poczuciem bezpieczeństwa „europejskiego raju”. Może też wszyscy, zarówno w Europie Zachodniej, jak i Środkowej i Wschodniej, byli już zaabsorbowani własnymi problemami, których długo nie uświadamiali sobie? Największym z nich była kwestia - co dalej z Europą?
Rekreacyjne rozarium
Niektóre wydarzenia same w sobie nie przedstawiają znaczącej zmiany, mają natomiast ważne znaczenie symboliczne, nawet wtedy, kiedy jest ono bagatelizowane przez narzucające dyskurs elity rządzące i intelektualne. Takie znaczenie posiadał próba stworzenia czegoś na kształt konstytucji europejskiej, a przede wszystkim fiasko tego ambitnego przedsięwzięcia, kiedy zostało ono odrzucone przez obywateli państw założycielskich wspólnoty europejskiej (2005).

Unia Europejska, godna uwagi konstrukcja wzniesiona na początku lat 90 ubiegłego wieku nad skomplikowaną tkanką wzajemnych więzi między państwami wchodzącymi w skład trzech europejskich wspólnot, jest politycznym projektem realizowanym przede wszystkim z wykorzystaniem procedur biurokratyczno-legislacyjnych, dobrych chęci wysnuowanych ze złych przesłanek, oraz oderwanych od rzeczywistości haseł politycznych. Szybko formująca się elita europejska, złożona z polityków, przedsiębiorców i intelektualistów wykorzystujących dostarczane przez globalizację narzędzia łączące świat, łatwo zdołała w obywatelach Europy zaszczepić myśl, że zachowanie pokoju, zabezpieczenie dobrobytu i powszechne zadowolenie możliwe są tylko wtedy, kiedy uda się „przezwyciężyć” państwa narodowe. Na większość problemów, z którymi zderzyły się europejskie społeczeństwa, znalazła się prosta recepta: potrzeba szybciej i głębiej integrować się. Potrzebne jest wzmacnienie instytucji europejskich. Niezbędne jest stworzenie szerszej i głębiej zintegrowanej Unii Europejskiej. Kto pozwolił sobie zakłócić tę dominującą melodię świata politycznego, intelektualnego i medialnego, ten stawał się tym, który fałszował. Stawał się niemalże politycznym ekstremistą.

Fiasko konstytucji europejskiej zmieniło ten stan rzeczy. Nieważne, w jaki sposób obywatele doszli do przekonania, że nie mogą zgodzić się na europejski traktat konstytucyjny. Choć na pewno nie stało się to w skutek organicznej debaty publicznej i przemyślanej refleksji nad integrującą sią Europą, bo w ówczesnej atmosferze takowa była niemożliwa do przeprowadzenia.  Ludzie podejmowali decyzję raczej intuicyjnie przeczuwając, że coś jest nie tak, że nie tędy droga. Ten „odruch demokratyczny” – ponieważ nic ponad to na pewno nie wchodzi w grę – był jednak ogromnie ważny. Zwróćmy uwagę na dwa istotne i intrygujące aspekty pozycji, jaką przyjęli obywatele: po pierwsze, odrzucili oni symboliczną przemianę sojuszu państw europejskich w jeden twór federalny (jakkolwiek cel ten sprytnie maskowano, z wykorzystaniem „euromowy”, przy użyciu której proste rzeczy można wyrazić w sposób skomplikowany, a kluczowe fakty zatuszować). I to pomimo tego, że wszystkie liczące się partie polityczne, grupy interesów oraz opiniotwórcze ośrodki chciały, aby projekt ten został zrealizowany. Po drugie – co dziś jest szczególnie ważne – doszło do tego przed ujawnieniem się problemów gospodarczych oraz na długo przed wybuchem kryzysu strefy euro. Problem Unii Europejskiej, z perspektywy globalnego kryzysu gospodarczego (będącego przede wszystkim kryzysem polityki fiskalnej i gospodarczej Zachodu) oraz z perspektywy narastających trudności strefy euro sprawiający dziś wrażenie problemu natury głównie ekonomicznej, jest bowiem przede wszystkim problemem politycznym oraz problemem wartości.
Krytycy, ale również niektórzy zwolennicy integracji europejskiej zgodziliby się może ze stwierdzeniem, że w Unii Europejskiej brak wizji jej rozwoju, że nie znamy, mówiąc za Dahrendorfem, „rozpoznawalnego i zaakceptowanego finalités politiques kształtu Europy”.[6] To oczywiście prawda, jakkolwiek liczne grupy interesów, usiłujące integrację „pchać do przodu”, posiadają własną wizję. Otóż taką, jaka odpowiada ich interesom ekonomicznym czy ideowym. Ale z ręką na sercu: czy większość z nas nie miała pod koniec zeszłego wieku własnego wyobrażenia zjednoczonej Europy? Czy nie wyobrażaliśmy sobie, jak to pięknie ujął ukraiński pisarz Jurij Andruchowycz „Nowej Europy jako rekreacyjnego rozarium, wiecznie zielonego parku bez granic i konfliktów, gdzie wszyscy są uprzejmi, bogaci, tolerancyjni, prawie nieśmiertelni, gdzie każdy znalazł swoje miejsce pod tysiącletnim cisem, skąd uroczyście wyśpiewuje znany tekst Schillera do muzyki Beethovena?” [7]

Wyobrażenie europejskiego raju, otoczonego całkiem ładnie utrzymanym parkiem (czyli światem, który co prawda nie osiągnął naszej doskonałości, jednak mniej lub bardziej żmudnie i nieodwracalnie do niej zmierza), zawiera jednak logicznie coś z nowożytnej gnozy, jak kiedyś Eric Voegelin nazwał mieszankę politycznego iluzjonizmu i niechęci do tego, co jest[8]. Częścią tej postmodernistycznej gnozy europejskiej był nader niebezpieczny pomysł eliminacji państwa narodowego.

Narody, nadnarody, ponadnarody

Nie trzeba tutaj długo przypominać, ani nawet odpierać tych mniej lub bardziej zaawansowanych ataków na państwo narodowe, to jakże godne uwagi osiągnięcie Okcydentu, urzeczywistniające zasady prawa i obywatelstwa oraz umożliwiające dalekosięgłe stosowanie demokratycznych procesów decyzyjnych. Tak łatwo przychodzi przecież utożsamienie państwa narodowego z jakąś groźną formą nacjonalizmu i jego intelektualne zepchnięcie na dno szafy, jakby było zużytą odzieżą! Jest to równie łatwe, jak błędne. Przecież w państwie narodowym nie to jest ważne, że jest ono „narodowe” w nacjonalnym rozumieniu (co zresztą w szeregu przypadków wcale nie jest prawdą), ale to, że wytwarza ono zrozumiałą przestrzeń, jest źródłem tożsamości i obywatelskiej lojalności, dzięki czemu można w nim realizować demokrację. Demokratyczne państwo narodowe zdecydowanie jest warte odrobiny naszej uwagi. Co dzieje się z nim natomiast w Europie w ciągu ostatnich kilku lat?

Szerokie kompetencje państwa narodowego oddelegowaliśmy już (czy raczej: zostały one oddelegowane) w kierunku Unii Europejskiej, nie mając ku temu tak naprawdę dobrych powodów. Państwo narodowe w swoim nowoczesnym kształcie oczywiście wykazuje mnóstwo niedomagań, i tak jak każdej strukturze właściwy jest mu permanentny deficyt w pełnieniu wymaganych od niego funkcji. Trudno jednak byłoby znaleźć rozsądne wytłumaczenie dla jego zastąpienia czymś innym i uzasadnić korzyści takiego pociągnięcia. Nawet z akademickiej rekonstrukcji dziejów myśli integracji europejskiej (takimi dziejami w istocie nie dysponujemy, a stare koncepty filozoficzne czy polityczne zdecydowanie nie przedstawiają bezpośrednich ideowych źródeł integracji), do kanonu których należy na przykład kantowski ideał wspólnoty zapewniającej wieczny pokój, czy paneuropejskie wizje Coudenhove-Kalergi’ego, nie sposób tak naprawdę znaleźć teoretyczne uzasadnienie dla stopniowego rozbijania państw narodowych.[9] Proces ten jednak toczy się. Niezauważalnie, jakby w nieunikniony sposób, już z pominięciem woli społeczeństw narodowych, uzyskując swoją legitymizację – o ile w ogóle ją uzyskuje – z reguły a posteriori.

Decyzje polityczne już dawno nie zapadają w tradycyjnych cyklach. Większość działań podejmowanych na drodze ustaw i rozporządzeń nie bazuje na rozeznaniu problemów, na demokratycznym przedkładaniu agendy politycznej, tylko nadchodzi z „Brukseli”. Jest owocem jakiejś wyższej, samą siebie uzasadniającej woli, uzyskującej post factum automatyczną legitymizację za pośrednictwem narodowych wspólnot demokratycznych, na miejsce których jednakowoż stopniowo wchodzi. Rozeznawanie i przedkładanie agendy politycznej w trybie administracyjnym, za pośrednictwem nowo powstających europejskich elit brukselskich (złożonej z urzędników, lobbystów, przedsiębiorców, intelektualistów z brukselskimi stypendiami oraz oczywiście z polityków) może nawet dobrze służy niektórym konkretnym interesom, bardziej tutaj jednak chodzi o samonapędzający się proces, o samouzasadnianie systemu, który powstał za naszym przyzwoleniem. Ten europejski system nie rozwiązuje jednak dziś naszych problemów, to on sam stał się jednym z nich.
Dopóki mogliśmy narzekać „tylko” na to, że europejskie struktury i procedury cechuje deficyt demokracji, mogliśmy jeszcze w pewnym stopniu czuć zadowolenie, ponieważ ochronę przed nimi użyczały nam obywatelskie i demokratyczne mechanizmy państwa narodowego. Niezauważalnie, ale dziś odczuwalnie doszło jednak do tego, że sama demokracja realizowana w państwach narodowych jest coraz bardziej podważana na rzecz europejskich procedur biurokratycznych. Teorie integracji (neofunkcjonalizm) liczyły się z efektem spill-over, a więc z „przelewaniem” ujednoliconego postępowania z jednej agendy na drugą i samowolnym narastaniem presji integracyjnej. Działanie tego „efektu” w europejskich agendach stoi co prawda pod znakiem zapytania, w przypadku osłabiania demokracji jednak „przelewanie” rzeczywiście następuje: nieistniejąca ponadnarodowa demokracja europejska osłabia funkcjonującą demokrację europejskich państw narodowych. Za porządek europejski nikt nie ponosi bezpośredniej politycznej odpowiedzialności. Nikt też jednak nie czuje prawdziwej lojalności wobec przyjętych decyzji. Jeżeli nawet nie działo się tak dziesięć lat temu, ma to bez wątpienia miejsce dzisiaj. Coraz więcej osób odnosi wrażenie, że nie chodzi o nasze polityczne kroki, tylko o ich polityczne decyzje. Jeżeli gdziekolwiek można w uzasadniony sposób sięgnąć po nieco już zwietrzałe pojęcie alienacji, to jest to właśnie ten przypadek. Narastający niepokój wskazuje na to, że obywatele, na jakiś czas ukołysani zapachem europejskiego rozarium, kuszącymi słowami i piękną muzyką, zaczynają być tego świadomi. Nie wiedzą tylko, co począć. Choć może nie istnieją żadne europejskie rozwiązania. Brytyjski filozof Roger Scruton mówiąc, że „najważniejsze decyzje polityczne, przed którymi obecnie się znajdujemy, dotyczą narodu i jego przyszłości”, wychodzi z założenia, że „lojalność narodowa” jest „podstawowym warunkiem konstytucyjnych i demokratycznych rządów”.[10] Może tylko takie rządy, oparte na naszym zaufaniu i zrozumieniu, potrafią rozwiązywać nasze problemy.

Zmęczona Unia

Większość zjawisk politycznych nie jest dla społeczeństwa sama w sobie jednoznacznie dobra czy jednoznacznie zła. Ich wartościowanie wynika z połączenia z innymi faktami. Na przykład imigracja, jeden z najtrudniejszych problemów z jakimi społeczeństwa europejskie muszą się borykać, zawiera wiele pozytywnych cech, stanowiących korzyść zarówno dla jednostki (nowa szansa, uratowanie życia) jak i dla społeczeństwa (przypomnijmy sobie społeczeństwo amerykańskie).

Jednak w Europie najnowsze fale imigracji natknęły się na trzy problematyczne czynniki: na politykę multikulturalizmu, która w znacznym stopniu utrudniała potrzebną integrację przybyszów; na wymieranie europejskich narodów, w słabnącej populacji których coraz większy udział uzyskują grupy imigrantów ze swoim licznym potomstwem; oraz na fenomen państwa socjalnego, które imigrantom wielkodusznie zaoferowało zaspokojenie ich potrzeb, nie prowadząc ich w wielu przypadkach do poznania, że na życie na poziomie trzeba twardo zapracować. Przekaz wystosowany przez europejskie społeczeństwa do imigrantów w pewnym uproszczeniu brzmiał tak: jesteście tutaj w domu. Róbcie co chcecie, nawet jeżeli będzie to wbrew naszym przyzwyczajeniom, kulturze i regułom - macie naszą akceptację. O ile chcecie pracować, to pracujcie. Jak nie, oto środki do życia. Sfinansujemy nawet waszych nauczycieli „od religii”, którzy będą wasze dzieci przekonywać, jakie to nasze społeczeństwo jest złe, i jak przeciwko niemu należy walczyć.
Oczywiście trochę przeszarżowałem. Nie na tyle jednak, by pozwalało to na uśmieszek i machnięcie ręką, gdyż cały ten pozornie ironiczny skrót myślowy oparty jest na konkretnych przykładach. Jeżeli politycy zajmują się dzisiaj tym, czy ktoś może nakładać chustę na głowę czy nie, chodzi raczej o przejaw naszej bezradności, aniżeli o rozwiązywanie problemu. W ubiegłych miesiącach niemiecka kanclerz Merkel, francuski prezydent Sarkozy oraz brytyjski premier Cameron nagle, prawie jednocześnie zauważyli, że multikulturalizm jest martwy, jak sami zadeklarowali. Tak naprawdę on jednak nigdy nie istniał. Pozostawał tylko życzeniem.

Byliśmy do multikulturalizmu tak długo przywiązani z tego powodu, że stanowił on kuszącą ideę. Chociażby z tego powodu, że właściwie nie wiedzieliśmy, które nasze wartości przekazywać nowoprzybyłym. Czy aby na pewno te, na których powstawały nasze współczesne demokracje, związane z takimi pojęciami jak naród, ojczyzna, rodzina, wolność, odpowiedzialność czy lojalność, w które już niezbyt wierzymy. Europa, to nie są Stany Zjednoczone, gdzie jeszcze do niedawna większość społeczeństwa przynajmniej okazywała szacunek i przywiązanie do wartości i symboli stanowiących fundament państwa, co ułatwiało pewien rodzaj integracji. Z tego powodu codzienna europejska rzeczywistość to narastająca liczba imigrantów, którzy „nie zintegrowali się” nawet w drugim czy trzecim pokoleniu. Nowe, coraz wyższe fale legalnych i nielegalnych imigracji. Wzrastający w poszczególnych państwach udział imigrantów wśród ludności, głównie dużych miast. Nieprzystawalność stylu życia imigrantów z kulturą cały czas jeszcze większościowego społeczeństwa.

Niezintegrowani imigranci nie tylko budzą niepokój, powodują również powstawanie radykalnych ruchów politycznych. Przez chwilę wydawało się, że ekstremiści typu Le Pena są czymś w rodzaju cyrkowych klaunów.[11] Trochę rozśmieszą, trochę ponudzą. Nad ich wyświechtanymi sztuczkami można się nawet lekko zgorszyć. Wszyscy jednak wiemy, że raczej nie będą za chwilę tresować dzikich zwierząt, że nie zagrażają nam ich nieopatrznym wypuszczeniem na widownię. Nad politykami w rodzaju Jörga Haidera, misternie łączącego radykalne i mainstreamowe poglądy i pozostającego w związku z tym przez większą część swojej kariery politycznej salonfähig – niech by chodziło tylko o przedsionki lepszych salonów politycznych – uśmiech na ustach powinien nam już jednak lekko zastygać. Dziesięć lat później możemy zobaczyć, jak radykalne partie o najprzeróżniejszym pochodzeniu, postulatach i propozycjach,  wchodzą do parlamentów coraz to nowych europejskich państw. Połączone poczuciem wyobcowania i utraty domu, niezadowolenia polityki bez wartości, i niestety też wrogością wobec czegokolwiek obcego. Ich propozycje rozwiązań nie są dobre, stanowią one jednak nowy fenomen europejski i dla masy ludzi realną polityczną alternatywę, gdyż tradycyjne europejskie partie demokratyczne żadnych rozwiązań nie proponują.

Chętnie narzekamy na brak wiarygodnych przywódców politycznych (nie inaczej niż stosując angielskie hasło „lack of leadership”). Kto jednak mógłby spodziewać się rozwiązań po politykach wyłonionych przez naszą zmęczoną europejską demokrację? Po medialnym magnacie  Berlusconim któremu wszystko uchodzi płazem, i który ma nadzwyczajną zdolność wychodzenia obronną ręką ze wszystkiego, pomimo swoich niestandardowych zainteresowań. Po francuskim prezydencie Sarkozym, będący jak na razie raczej lwem salonów politycznych, aniżeli politycznym przywódcą. Czy po dostojnej, lecz mało wyrazistej Angeli Merkel, nie wiedzącej tak naprawdę, dokąd poprowadzić własną upadającą partię. To nie są osobowości, po których można spodziewać się rozwiązania naszych problemów. Nie, to nie jest ich wina. Oni przedstawiają tylko adekwatny produkt systemu, w którym długofalowe koncepcje i mocne przekonanie są bez znaczenia. Gdzie najważniejsze jest to, jak rzeczy chwilowo „wyglądają”, a nie to, jakie są naprawdę. Gdzie jutrzejsze dobre rozwiązanie polityczne trzeba zastąpić dzisiejszym sukcesem medialnym. Gdzie rozdawanie gwarancji, show i nieodpowiedzialność są najwyższymi celami, dla których polityka powinna być uprawiana. Europa jest zmęczona, a przynajmniej takie sprawia wrażenie.

Nieopanowana i coraz mniej uzasadniona integracja kontynentu, powoli rozluźniająca nie tylko państwa narodowe, ale też demokratyczną kulturę polityczną, paraliżując lojalność obywateli; wybujałe państwo socjalne, na które brak nam środków; starzejące się społeczeństwo, reprodukowane tylko przez przypływ imigrantów, których jednak nie potrafi dobrze zintegrować; narastające uzależnienie od wierzycieli i źródeł energii pochodzących z pozaeuropejskich państw niedemokratycznych; czy wspólna waluta, krępująca gospodarkę tych krajów, które jeszcze mają zdolność konkurować na polu międzynarodowym – czyżby nie były to wystarczające sygnały ku temu, aby zacząć je pojmować jako jedną całość i aby zacząć zastanawiać się, czy przed nami nie leży chory pacjent wymagający gruntownego leczenia? Czy nie nadszedł czas także na refleksję, czy absorbujący nas tak mocno kryzys ekonomiczny nie jest aby tylko pochodną społecznej i politycznej sytuacji, w jakiej się znajdujemy?
Nie po raz pierwszy w ostatnich stu latach Europa nie do końca sobie radzi sama ze sobą. Na szczęście, miała obok siebie inny bezwiedny produkt własnego wyczynu historyczno-społecznego - Stany Zjednoczone. Na których sile, determinacji i przekonaniach mogła polegać.

„... to jest jeszcze bardziej zajmujące”

Franz Kafka nigdy nie odwiedził Ameryki, a przecież jego książka pod tym tytułem zawiera sugestywny opis technologicznie zaawansowanego, tętniącego, silnego państwa. Jak zanotował w swoim dzienniku 11 września (1912 r.) przyśnił mu się ruch w nowojorskiej przystani: „Usiadłem, podciągnąłem nogi ku sobie, za­drżałem z rozkoszy, zagrzebałem się z błogością w kamienie i powiedziałem: — Ależ to jest jeszcze bardziej zajmujące niż ruch na paryskim bulwarze.”[12] Do niedawna wszyscy mogliśmy patrzeć na Amerykę tak trochę oczyma Kafki. Nawet nie wiedząc o niej za wiele, uważaliśmy tamtejsze wydarzenia za bardziej interesujące od tych europejskich.
Stopniowo przejęliśmy coraz więcej amerykańskich standardów kulturowych, styl życia, rozrywkę telewizyjną, ale nie tylko. Również naukę uprawiają przecież w bardziej interesujący sposób w Massachuesetts, aniżeli na Sorbonie. Nieważne, czy to prawda. Ważne, że przyjęliśmy to za aksjomat, którym się kierujemy. W jednym z komentarzy Frankfurter Allgemeine Zeitung na temat sytuacji finansowej USA niedawno napisano, że dominacja dolara i amerykańskich rynków finansowych nie polega tylko na ekonomicznej, politycznej i wojskowej potędze Stanów Zjednoczonych, „Amerykanom udało się osiągnąć to, że liczne kręgi elit akademickich, gospodarczych i medialnych w pozostałych częściach świata patrzą na pieniądz i rynki finansowe w ten sam sposób co Amerykanie. Wydziały ekonomiczne w Chicago, na Harwardzie, Yale, w Stanfordzie i na MIT przyczyniły się do amerykańskiej hegemonii rynków finansowych nie mniej, niż wszystkie lotniskowce amerykańskiej marynarki razem wzięte.”[13] To trafne spostrzeżenie. W dziedzinie gospodarki i kultury identyfikujemy się z amerykańskim spojrzeniem na świat. Amerykańskie rozwiązania, jakże ośmieszane i odrzucane przez intelektualistów, przyjęły się w świecie na szeroką skalę. Z drugiej strony, amerykańskie postrzeganie światowego porządku, w którym aktywnie, a czasami nawet na siłę są forsowane interesy państw demokratycznych, w Europie nie zaakceptowaliśmy. Nawet nie musieliśmy. Przez długi czas niezbyt trzeba było bowiem zajmować się własną obronnością. Były tu przecież militarnie i gospodarczo mocne Stany Zjednoczone - zdeterminowane, jakby młodzieńcze, gotowe walczyć za siebie, a więc również za nas. Tyle tylko, że Stany Zjednoczone się zmieniły.

Lewicowi i liberalni komentatorzy nie tylko w Europie upatrywali w elekcji Baracka Obamy w 2008 r. nadejścia czegoś zgoła „nowego”. Miał to być znak czasu, który zmienia historię. Nie chodziło przy tym, przynajmniej według tych bardziej rozsądnych, o osobowość prezydenta USA, ile raczej o „falę nadziei”, „falę uniwersalnego entuzjazmu”, towarzyszącą jego zwycięstwu: „Wygrana Obamy jest historycznym znakiem w potrójnym kantowskim sensie signum rememorativum, demonstrativum i prognosticum: znakiem, w którym rozbrzmiewa pamięć o długiej historii niewolnictwa i walce o jego zniesienie, wydarzeniem demonstrującym obecne zmiany i symbolem nadziei na wielkie przyszłe osiągnięcia. Sceptycyzm (...) okazał się nieuzasadniony,” - pisał w 2009 r. Slavoj Žižek, jeden ze współczesnych wpływowych intelektualistów lewicowych.[14] Dwa i pół roku później, kiedy zadłużone Stany Zjednoczone znajdują się na krawędzi bankructwa (lipiec 2011), uwikłane są w różnego rodzaju konflikty, a jednocześnie ich wpływ w świecie znacząco maleje, widać jasno, że oczekiwania, jakie rozbudził Barack Obama nie ziściły się. Jednak pod pewnym względem. Žižek może mieć rację. Prezydent Obama, który od norweskiego (tak, norweskiego) komitetu otrzymał pokojową Nagrodę Nobla wcześniej, zanim zdążył cokolwiek dla pokoju uczynić, nie jest nosicielem zmiany, może jednak być uważany za jej symbol. Jego polityka rzeczywiście może być znakiem - znakiem tracących własną wiarę, dynamikę i pozycję Stanów Zjednoczonych.

Przedziurawiona folia

Rozważanie tej kwestii nie przychodzi łatwo. Tym spośród nas, którzy wpatrywali się w Stany Zjednoczone jako w państwo zdolne do sprawniejszego podtrzymywania, obrony i rozwijania wartości zachodniej kultury, wolności i demokracji nawet tam, gdzie zmęczona Europa już nie daje rady, przychodzi to z trudnością. Kto wie jednak czy nie taką samą, co krytykom „imperialnej” amerykańskiej polityki i kultury „fastfoodów”. Rozważając na poważnie te sprawy nikt, kto przynależy do cywilizacji Zachodu nie może pragnąć tego, aby Stany Zjednoczone utraciły swoją pozycję.

Pozornie mogą nas pocieszać paralele historyczne. Stany Zjednoczone przechodziły w przeszłości przez różne okresy recesji, uprawiały politykę izolacjonizmu, wyrastali dla nich nowi rywale (układ dwubiegunowy), wchodziły w konflikty, których sens następnie podważały (Wietnam). Istnieją tutaj jednak co najmniej trzy momenty, mogące podkreślać powagę sytuacji. Pierwszym jest przemiana samego społeczeństwa amerykańskiego, którego struktura, zdolności integracji, ale też polityczna kultura odnotowują zmiany, mogące powodować odchylenie od etosu purytanizmu, który zaszczepił Amerykanom ich ducha.[15] Drugim jest fakt, że współczesne problemy ekonomiczne, zadłużenie i przewidywana recesja, które spowodowały nawet pierwsze w historii obniżenie ratingu ekonomicznego USA, przychodzą w momencie, kiedy wyłaniają się poważni gospodarczy rywale Stanów Zjednoczonych, przede wszystkim Chiny. Trzecim czynnikiem zaś jest to, że największym wierzycielem zadłużonych Stanów Zjednoczonych są właśnie Chiny. Choć przecenianie czynników ekonomicznych na pewno byłoby błędem, ich niedocenianie jednak byłoby błędem niewybaczalnym.

Do niedawna Stany Zjednoczone prowadziły wojny, z którymi co prawda można było się nie zgadzać, miały one jednak zarazem jasny cel, były przez administrację amerykańską konsekwentnie wspierane, demonstrując wobec świata amerykańską potęgę. W czasach kiedy USA nie miały poważniejszych rywali, mogły sobie czasami pozwolić nawet na taki niewypał, jakim była operacja wojskowa Clintona w Somalii w 1993 r. Dziś sytuacja jest inna, ponieważ pozycji Ameryki w świecie daleko do ówczesnej hegemonii. Tym większą wagę ma sposób, w jaki dziś Stany Zjednoczone realizują zagraniczne interwencje wojskowe. Obecnie USA na przykład przeprowadzają, tak trochę nie przeprowadzając, razem z państwami europejskimi wojskową operację w Libii, a raczej „nad Libią”, gdyż walki naziemne pozostawiono w rękach jednostek libijskich rebeliantów. USA nie stoją tym razem na czele sił alianckich, jakkolwiek w sumie stoją. Uzasadnienie ataków lotniczych jest przeważnie humanitarne - stworzenie strefy bezlotowej oraz ochrona ludności cywilnej. Nawet to jednak niezbyt się udaje. Najprawdopodobniej zamiarem Stanów Zjednoczonych i ich sojuszników było obalenie libijskiego przywódcy Kaddafiego. Przez pół roku nie były jednak w stanie osiągnąć tego, pod względem wojskowym stosunkowo prostego celu. Kiedy jednostki libijskich powstańców wspierane przez Pakt Północnoatlantycki dyktatora wreszcie obaliły, zaczęli zatroskani zachodni sojusznicy stawiać pytanie, któż to w Libii tak naprawdę doszedł z ich wsparciem do władzy (sierpień 2011)?

Wyjaśnienie dla tego przedsięwzięcia rzeczywiście trudno znaleźć. Nawet tym, którzy wspierali interwencje w Afganistanie i w Iraku. Trochę dalej na wschód, w państwie strategicznie znacznie ważniejszym, morduje syryjski prezydent Baszar al-Assad z wykorzystaniem armii setki opozycjonistów, nie musząc się jak dotąd tak naprawdę obawiać niechęci Zachodu. Cele, logika i sygnały tej strategii polityki zagranicznej i polityki bezpieczeństwa są nie tylko błędne – co by jeszcze było do zniesienia – ale przede wszystkim niejasne. Brak zdecydowania i słabość nie są owszem tym, co przysporzyłoby Zachodowi niezbędnego respektu i co ochroniłoby go w przyszłości.
Amerykański pisarz Henry Miller, żyjący od lat 30 w Paryżu - aby uciec przed drapaczami chmur, „szklanką wody z lodem”, przed wszystkim, co na zewnątrz jest „wypolerowane i naoliwione”, przed światem reklamy, gdzie wszystko jest „lepsze, tańsze, smaczniejsze, zrozumialsze, zdrowsze, piękniejsze, niż było”, przed „słodkimi, niewyraźnymi, dziewiczymi twarzami Amerykanek”, które „dokładnie odpowiadają okładkom książek i czasopism”, przed ludźmi, „którzy żyją pośrednio, życiem gazet i filmów”, którzy „z pracy stworzyli sobie fetysz”, przed kulturą, która wszystko „sterylizuje i zawija w folię” – w pewnym swoim eseju z 1935 r. zadał pytanie, czy „Ameryka zniszczy świat, czy też sama zostanie zniszczona?”.[16] Dziś mamy wystarczająco uzasadnione powody, aby odpowiedzieć, że w grę wchodzą równocześnie oba warianty.

Pytanie, które powinniśmy dziś zadać odnośnie dalszego kierunku rozwoju Zachodu brzmi: czy Stany Zjednoczone nie zeuropeizowały się w kwestiach bezpieczeństwa w takim samym stopniu, w jakim Europa kulturowo się zamerykanizowała? Jeżeli byłaby to prawda, powinniśmy obawiać się najgorszego. Kraje tracące determinację, wiarę w wyznawane dotąd wartości, żyjące na kredyt i nie wiedzące co z sobą począć, wręcz proszą się o to, aby być pokonane przez kogoś z zewnątrz albo zostać pokonane przez samych siebie. Zmierzch Zachodu przepowiadano już wiele razy, przypomnijmy tylko dziś ponownie tak często omawianą książkę Spenglera.[17] Ściśle rzecz ujmując, Zachód już kilka razy rzeczywiście prawie upadł, zważywszy na wszystkie demony grasujące tu w XX wieku. Jego nowożytnie kryzysy jednak jak dotąd zawsze owocowały ponownym zaczerpnięciem powietrza w płuca. Nawet prorocza diagnoza negatywnych symptomów nie powinna nas więc kusić do formułowania apokaliptycznych przepowiedni. Jednak pomijanie naszych problemów, ba, uprawianie kultury krępującej nas w mówieniu o nieprzyjemnych sprawach, byłoby fatalne w skutkach. Zmierzch Okcydentu może kiedyś nastąpić, chociażby w pierwszej połowie XXI wieku, o ile konsekwentnie mu się nie sprzeciwimy. Nie wywołuję wilka z lasu. Odczytuję tylko wnikliwie między wierszami znaki czasu. Nawet te, których razem z moimi europejskim współobywatelami wolałbym nie zauważać.

Ośrodek Myśli Politycznej

Petr Fiala, politolog i historyk. Wykłada na Uniwersytecie Masaryka w Brnie, zajmuje się politologią porównawczą i polityką europejską. Jest prezesem Centrum pro studium demokracie a kultury  z Brna.

Tłum. Lucie Szymanowska

[1] Po odrzuceniu projektu europejskiego traktatu konstytucyjnego przyjęto co prawda Traktat Lizboński, uprawomocniony w 2009 r. i będący pochodną odrzuconej „konstytucji”. Przyjęcie Traktatu jest jednak wynikiem starań o uniknięcie sytuacji, w której kolejne kroki w kierunki integracji poddane byłyby osądowi obywateli. Niemniej osłabienie dyskursu integracyjnego jest zauważalne. W sposób uprawniony można więc mówić co najmniej o spowolnieniu dążeń integracyjnych.
[2] Pojęcie „płaski świat“ zapożyczyłem oczywiście od Thomasa L. Friedmana, który z takim zafascynowaniem opisuje globalizację za pomocą zbioru notatek, opowiastek i obserwacji (Friedman, Thomas L. /2007/: The World is Flat - Świat jest płaski. Krótka historia XXI wieku, 2009). Niewątpliwie w wielu sprawach ma rację. Jednak prawdą jest również to, że ludzkość już raz była przez wieki przekonana o tym, że Ziemia jest płaska. Argumentów „za” – wszakże wierzyli w nie prawie wszyscy – istniało wystarczająco wiele. Nie była to jednak „prawda” niepodważalna. Tak nam się tylko wówczas patrząc z pewnej perspektywy wydawało. Właśnie na tym może też polegać problem naszego dzisiejszego przekonania o płaskości świata.
[3] Hobsbawm, Eric J. (1994): The Age of Extremes. The Short Twentieth Century, 1914–1991. London: Michael Joseph.
[4] Fukuyama, Francis: Koniec historii, przeł. T Bieroń, M. Wichrowski, Poznań 1996, i Ostatni człowiek, przeł. T Bieroń, Poznań 1997.
[5] Obie wypowiedzi miały miejsce w tymże czasie, w 2003 r.
[6] Dahrendorf, Ralf (2004): Der Wiederbeginn der Geschichte. Vom Fall der Mauer zum Krieg im Irak, s.310.
[7] J. Andruchowycz: Środkowowschodnie rewizje. Przeł. L. Stefanowska. W: J. Andruchowicz, A. Stasiuk: Moja Europa: dwa eseje o Europie zwanej Środkową. Wołowiec 2000, s. 43
[8] Wyjaśnieniem nowożytnej gnozy zajmuje się Voegelin na przykład w książce The New Science of Politics – polskie tłumaczenie: Nowa nauka polityki, tłum. P. Śpiewak, Warszawa 1992, s. 121.
[9] Chodzi o traktat Kanta z 1795 r. Zum ewigen Frieden oraz o książkę Coudenhove-Kalergi’ego Pan-Europa z 1923 r. Rekonstrukcja idei integracji Europy jest jednak bardziej obfita, por. Fiala, Petr; Pitrová, Markéta (2009): Evropská unie. Centrum pro studium demokracie a kultury, s. 33–39.
[10] Sruton, Roger (2006): England and the Need for Nations. London: Civitas, s. 42
[11] Córka Le Pena Marine, jego umiarkowana następczyni, stanowi jednak przykład na to, jaka marketingowa, a częściowo może nawet merytoryczna zmiana zaszła tu w stosunkowo krótkim czasie, i jak poważnie trzeba się dziś do takich politycznych sił odnosić.
[12] Kafka, Franz: Dzienniki 1910-1923, tłum. Jan Werter, Kraków 1961, s. 184.
[13] Braunberger, Gerald (2011): Die Macht des Dollar, FAZ,
30. Juli 2011 <http://www.faz.net/-021wsj>.
[14] Žižek, Slavoj: Potęga iluzji, czyli jak przerwać dogmatyczną drzemkę, przeł. Tomasz Bieroń, Dziennik, 28.11.2008. wiadomosci.dziennik.pl/wydarzenia/artykuly/83506,potega-iluzji-czyli-jak-przerwac-dogmatyczna-drzemke.html.
[15] Por. naprz. Lipset, Seymour Martin (2008): Wyjątkowość amerykańska - broń obosieczna; oraz Huntington, Samuel P. (2007): Kim jesteśmy? Wyzwania dla amerykańskiej tożsamości narodowej.
[16] Chodzi o esej Glittering Pie (The Harvard Advocate, 1935); nie tylko zadano w nim przytoczone pytanie, ale można tu też znaleźć podany przeze mnie cytat odnośnie sposobu, w jaki wtedy Miller postrzegał Amerykę.
[17] Jakkolwiek, jak wiadomo, praca ta została zakończona w swojej pierwszej wersji w 1917 r., a więc pod wrażeniem I wojny światowej, jest interesująca dlatego, że jej styl i sposób argumentacji umożliwia różne interpretacje. Spengler, Oswald (2001): Zmierzch Zachodu.

Debaty

Zawartość i treści prezentowane w serwisie Obserwator Konstytucyjny nie przedstawiają oficjalnego stanowiska Trybunału Konstytucyjnego.