J. Łukaszewski: Ezopie, cóż ty na to?

Anatol France| demokracja| kampania wyborcza| parlament| Paweł z Tarsu| równość praw| Szekspir| wybory

J. Łukaszewski: Ezopie, cóż ty na to?

Minister Zdrowia ostrzega: przed przeczytaniem skonsultuj się ze szwagrem lub farmaceutą.
Przekonanie, że rządzący to lenie, złodzieje i pasożyty nie jest nowe. Tzw. prostemu człowiekowi wydaje się, że tylko on tak naprawdę pracuje, a wszyscy inni korzystają z jego wysiłku. Ten myślowy schemat utrwalano skutecznie w PRL dopieszczając nic nie kosztującym słowem klasę robotniczą w opozycji do inteligencji pracującej (zawsze chciałem być tą „niepracującą”, ale nikt nie umiał mi wskazać takiej grupy), o której potrafiono wyrażać się wręcz pogardliwie i to publicznie. Tego się z umysłu nie da wyrzucić w rok, a nawet lat 30.

Nie używano w politycznych dysputach bajki Ezopa o brzuchu i nogach, który to starożytny utwór literacki doskonale tłumaczył zależności między organami człowieka i konieczności ich współdziałania, a którego treść i sens można było przenieść na grunt życia społecznego bez żadnego wysiłku.

Zrobił to zresztą najpierw Paweł z Tarsu kilkakrotnie odnosząc się do ezopowego morału w swych listach (Rz. 12, 4-5 oraz 1Kor. 12, 21), a później twórczo rozwinął William Szekspir w dramacie „Koriolan”.

Było z kogo czerpać.

Nie czerpano.

Przychodzi to wszystko na myśl, kiedy słucha się przedwyborczych bzdur i haseł konstruowanych tak, jakby świat powstał trzy dni temu i nikt nic do tej pory nie napisał na ten temat, nie przeprowadził analizy, nikt nikogo niczego nie nauczył.

Paradoksalnie populizm zwycięża w czasie gdy wszystko toczy się w miarę dobrze. Zagrożenie stwarza większą dyscyplinę, także umysłową, instynkt samozachowawczy każe zawierzać raczej ludziom rozsądnym dającym przynajmniej szanse na wyjście z kłopotów.

Brak realnych zagrożeń pozwala niemal wszystkim czuć się mędrcami nie potrzebującymi pouczania, szwagier jest tak samo dobrym politykiem jak każdy inny, a i recepty na zbawienie świata wydają się oczywiste i łatwe do zdefiniowania.

Ponieważ demokracja zakłada równość praw, w tym przede wszystkim wyborczych, musi się tak dziać. To nieuniknione.

Czy w demokracji mogą zwyciężać w wyborach ludzie mądrzy?

Anatol France pisał kiedyś, że „ w ustroju demokratycznym lud jest poddany pod jarzmo niewoli własnej, a jest to straszliwa niewola. […] wolę powszechną w drobnej jeno części odnaleźć można w woli poszczególnych osób. Czasem zgoła jej tam nie ma, a mimo to wszyscy znosić muszą przymus nią narzucony”.

Zaś o parlamencie – „… owo zgromadzenie czy parlament składać się musi z osobistości przeciętnych, bowiem wybrani zostaną przez ciemne masy, idee ich tedy i plany będą szmatławe i ciemne chociaż obfite […] ministrowie, mniej zaiste wprawni w rozwiązywaniu rebusów niż śp. Edyp, po kolei pożerani będą przez Sfinksa o stu głowach, za karę, że nie odgadli zagadki, o której sam Sfinks nie ma zielonego pojęcia.”

Cóż więc jest powodem, dla którego tak wiele narodów walczy o demokrację uważając ją za jedyny słuszny i wartościowy model społecznego współżycia?

Przecież sądom ks. Coignarda opisanym przez France’a trudno i dziś odmówić pewnego stopnia słuszności.

A wynika z nich, że demokracja nie tylko nie zapewnia tworzenia świata lepszego, ale czasem wręcz przeciwnie – spowalnia marsz ku jego lepszej wersji.

A przecież coraz więcej ludzi na świecie za nią się opowiada? Na czym polega jej urok?

Wartość demokracji nie polega na tym, że poprzez rządy w gruncie rzeczy motłochu ujawnia się jakaś mityczna „zbiorowa mądrość narodu”, ale na tym, że jednostki wybitne mają równe z innymi szanse na zajęcie pozycji dającej korzyść zarówno im samym jak i zbiorowości. Szanse niezależne od miejsca urodzenia, pozycji społecznej rodziny, majątku itd. Sęk w tym, że w demokracji, szczególnie niedojrzałej, zdecydowana większość populacji uważa się lub chce być uważana za jednostki wybitne nawet przy ewidentnym braku podstaw ku temu. Kwadratura koła.

Demokracja niedojrzała, z jaką wciąż jeszcze mamy do czynienia w Polsce jest z definicji wroga autorytetom, których zajadłe niszczenie obserwowaliśmy w ostatnich latach jak i każdą próbę ich budowania. Autorytet jest naturalnym wrogiem, ponieważ obnaża różnice między ludźmi, tworzy hierarchię, wartościuje, sprowadza na ziemię bujających w obłokach beneficjentów idei równości, która sama w sobie będąc kłamstwem ratuje się coraz to dziwaczniejszymi autointerpretacjami.

Bazując na najniższych instynktach tłum obdarza każdego wybijającego się członka społeczności własnymi grzechami i wadami, bo uważa, że na tym polega „sprawiedliwość społeczna”. Będąc w gruncie rzeczy stwórcą buduje  jego wizerunek na swoje podobieństwo w celu jak najłatwiejszego zniszczenia go gdy zajdzie albo potrzeba, albo tylko stosowny moment. Musi tak robić, bo tylko takiej konstrukcji może się nie bać, zna ją od podszewki i wie gdzie są jej słabe punkty. Okiełznywanie strachu to wielka siła twórcza co znamy choćby z historii religii.

Ponieważ jest to tłum, stąd taka popularność wszelkich haseł populistycznych, które skutecznie dają sobie radę z racjonalnością w każdej niemal dziedzinie.

Badania socjologiczne przeprowadzone wśród naszych rodaków nie pozostawiają złudzeń. Zdecydowana większość z nas chętniej i szybciej uwierzy w informację złą, niż dobrą. „Wiarygodnym” staje się więc polityk głoszący złe wieści, nie zaś ten, który ukazuje nawet ewidentny sukces. Ruina szybciej przemawia do wyobraźni niż nowy dom. Strach maluje bardziej wyraziste obrazy, niż jego brak.

Nie ma w tym żadnej tajemnicy. Większość tłumu to nie są ludzie twórczy, cokolwiek pochlebnego by się o nich nie mówiło przed wyborami. Wiedzą doskonale, że zabrawszy się za budowanie czegoś nie tylko nie potrafiliby doprowadzić budowy do końca, ale po drodze popsuliby wszystko co się tylko da. Poprawiają sobie samoocenę sytuując innych na tym samym poziomie i wylewając im na głowę te same pomyje, których tak boją się ujrzeć na własnej.

Taki rodzaj psychicznej samoobrony.

Z drugiej strony mamy do czynienia z samoobroną jednostek zdolnych do tworzenia, które pogardzając w gruncie rzeczy tłumem uciekają się do kłamstw wiedząc, że odkrycie swojego prawdziwego doń stosunku mogłoby zaowocować utratą osiągniętej pozycji, ponieważ demokracja zna tylko prostą matematykę, a ta nie pozostawia złudzeń.

Pierwszy raz widziałem to naocznie bodaj w „Polityce” w roku 1980, gdy nasi tzw. intelektualiści zachwycali się wg z góry ustalonego wzoru „mądrością klasy robotniczej”. Było to dość obrzydliwe, ale zrozumiałe zważywszy, że wtedy tłum mógł wszystko. Stanąwszy raz po jego stronie dla swojej przecież korzyści (do czego nie przyznaliby się ani wtedy ani dziś) stali się tak naprawdę jego niewolnikami, co doskwierało, ale pozwalało żyć i uchodzić za „kogoś”.

I to się powtarza dość regularnie. J. Kaczyński właśnie w tej chwili wykorzystuje ostatnie rezerwy wygadując rzeczy, których sam wstydziłby się mówić jeszcze 20 czy 30 lat temu. Nie ma jednak wyjścia, bo to jego ostatnia szansa na władzę, a dla niej on zrobi wszystko. Będzie gorliwym katolikiem choć jeszcze parę lat temu nie potrafił się porządnie przeżegnać, będzie mówił o zrujnowanym państwie, będzie fałszował historię wiedząc, że to pochlebia tchórzom, którzy nie zdobyli się na odwagę w czasie gdy była ona potrzebna, i którzy będą się go trzymać, bo tylko on zapewni im poczesne miejsce w swojej wersji dziejów itd.

A gdyby nie był politykiem? Czym zasłużyłby sobie na wdzięczną pamięć przynajmniej części rodaków?

Takich jak on jest wielu. Nasza demokracja wciąż jeszcze przypominająca połowy w mętnej wodzie tworzy całe zastępy takich postaci. Będzie się to klarować, ale niestety bardzo powoli, może całe pokolenia i co do tego nie powinniśmy mieć złudzeń. Wszelkie twierdzenia, że wystarczy wybrać inną partię, a cukier będzie bardziej słodki zaś woda bardziej mokra, to tylko złudzenia i to złudzenia szkodliwe dla zdrowia.

Czasami te dwa wrogie sobie obozy jednoczą się  czując zagrożenie z trzeciej strony. Tak jest dziś ze stosunkiem do tzw. Ruchu Kukiza, który sam sobą niewiele przedstawiając stwarzał możliwość przebicia się nowych ludzi odświeżających stęchłą wodę naszego politycznego bagienka. Przynajmniej teoretycznie, bo patrząc na konstrukcję jego list wyborczych ma się wrażenie, że to jakiś żart i to kiepski. Kolejna zmarnowana szansa jakich było i będzie jeszcze sporo.

Czy demokracja w ogóle tworzy takie szanse? Można powątpiewać.

Dlaczego więc wciąż jest „najlepszym z ustrojów”? Może dlatego, że wszystkim zapewnia komfort nieodpowiedzialności, gdyż przynajmniej w teorii odpowiedzialność biorą na siebie wyborcy, czyli nikt. A już na pewno można im tę odpowiedzialność przypisać.

Jak u France’a – „wszyscy udają, że rządzą i wszyscy udają, że słuchają władzy”.

Przyjmując taki tok rozumowania trzeba powiedzieć, że dzień wyborów jest dla wielu dniem swoistej traumy, gdyż zmusza ich do podjęcia decyzji, o której z góry wiedzą, że będzie nietrafna i usiłują zakrzyczeć tę myśl workami sloganów w nadziei, że za którymś z kolei okrzykiem sami w niego uwierzą, co zapewni im spokój ducha i złagodzi swędzenie sumienia.

Nie potrafią z głosowania zrezygnować powodowani przekonaniem, że jeśli oni nie pójdą, to pozostali zrobią coś, co miast obawą stanie się pewnością – wybiorą wariant najgorszy z możliwych. Idą więc dla złudzenia, że nie stanie się to wg nich najgorsze. Złudzenia, bo matematyka jest bezlitosna, ale jeśli się bardzo chce, można jej nie zauważać. Przynajmniej jakiś czas.

To właśnie z tej grupy najczęściej słyszy się kassandryczne wołanie o ratunek dla Ojczyzny zagrożonej przez hordy ciemnej masy wiedzionej patriotycznymi hasłami przez cynicznych  wodzów, o ratunek przed degradacją kraju i jego wizerunku na arenie cyrk… a nie – międzynarodowej itd.

Wołania kompletnie bezsensowne, bo niekonsekwentne.

Z jednej strony głoszące równość praw, a z drugiej na efekty tej równości narzekające. Jeśli bowiem uważa się ludzi za równych i mających równe prawa, to jakim czołem można się skarżyć na ich wybór? Przecież wybory to w rzeczywistości problem przedłożenia interesów jednych grup nad interesami innych. Nic nadzwyczajnego, demokratyczna norma.

Jeżeli w jakimś momencie historycznym interesy jednych biorą górę, to widać logika rozwojowa tego społeczeństwa właśnie tak nakazuje. A że reszcie to się nie podoba? To też norma. Nie ma co narzekać, tym bardziej, że narzekanie niczego nie zmieni.

A jednak trudno się z tym pogodzić. Można wręcz zauważyć, że demokracja to ustrój, z którego nikt nie jest zadowolony do końca. I to w zasadzie jedyne, co łączy ludzi w państwie kierującym się tą zasadą.

Oczywiście, bywa (jak obecnie u nas), że grupy niezadowolonych stają się wrogami ku radości rządzących i aspirujących do władzy, bo wrogość odwraca uwagę od rzeczywistych problemów i pozwala na łatwiejsze kierowanie społeczeństwem poprzez wykorzystywanie emocji.

Czy można to przezwyciężyć? Nie. Czy można demokratyczny system naprawić? Też nie, najwyżej zmienić jedne jego wady na inne. Dowody znajdzie każdy robiąc przegląd państw nawet w najbliższym naszym otoczeniu.

Czy wobec tego wybory w ogóle mają sens? Najmniejszego.

Dlaczego więc na nie chodzimy? Dlaczego ulegamy złudzeniu?

Może dlatego, by móc z czystym sumieniem ubliżać rządzącym od złodziei i pasożytów, co jest oczywistą prawdą, potwierdzoną przez szwagra.
Studio Opinii

Publicystyka

Zawartość i treści prezentowane w serwisie Obserwator Konstytucyjny nie przedstawiają oficjalnego stanowiska Trybunału Konstytucyjnego.