Mirosława Grabowska: Wierzący jak Polak
ateiści| katolicyzm| Kościół Katolicki| księża| Mirosława Grabowska| religia| wiara
Kościół powinien być w większym stopniu otwarty na grzesznika. I nie odstraszać wątpiących, a nawet niewierzących – mówi prof. Mirosława Grabowska w rozmowie z Tomaszem Mincerem.
Tomasz Mincer: Do czego ludziom młodym potrzebny jest instytucjonalny Kościół?
Prof. Mirosława Grabowska: Kościół jako forma organizacji życia religijnego jest zawsze potrzebny ludziom. Wszystko jedno, czy jest to Kościół duży, mały, wspólnota wyznaniowa, sekta. Kościół rzymskokatolicki naucza, organizuje praktyki religijne, stara się – z różną skutecznością – kształtować postawy moralne, wartości. Przynależność pokoleniowa nie gra tu zasadniczej roli. Co natomiast ma znaczenie, to osobista religijność. Jeśli ktoś jest głęboko wierzący i systematycznie praktykuje, to instytucja Kościoła jest dla niego niezwykle istotna.
Odwrotnie zaś, gdy religijność jest „letnia”. Są też osoby, które same siebie określają jako wierzące, ale zupełnie nie praktykują. Mówi się o nich, że są believing without belonging. Wierzą, jednak nie czują, że podlegają konkretnej instytucji religijnej, że przynależą do jakiejś wspólnoty. W Polsce taka postawa nie jest rozpowszechniona: zarówno w skali całego społeczeństwa, jak i wśród najmłodszych badanych (18–24 lata) takich osób jest 7–8 procent i odsetek ten nie rośnie.
(…)
Dlaczego w większych ośrodkach miejskich wierzący mniej praktykują? Przecież w dużych miastach religijna „oferta” wydaje się bogatsza.
Po pierwsze, w tych miejscach jest też wyższy poziom wykształcenia i większy odsetek ludzi młodych. A te cechy (młody wiek i wykształcenie) religijności i jej praktykowaniu nie sprzyjają. Po drugie, oferta pozareligijna też jest bogatsza, a tempo życia jest szybsze niż w małych miastach czy na wsi. Po trzecie zaś, większa jest anonimowość. O ile na wsi ludzie widzą, kto poszedł na mszę, o tyle w mieście sąsiedztwo, a nawet rodzina nie są w stanie kontrolować i wyegzekwować odbycia praktyk religijnych.
Warto jeszcze wspomnieć o czymś, co nazwałabym „wzorcem niepraktykowania”. Od młodych ludzi, studentów, usłyszałam ostatnio, że przyznanie się do wiary religijnej często uchodzi za obciach. Istnieje więc presja otoczenia, która w środowiskach ludzi młodych i akademickich popycha w kierunku niepraktykowania.
Ale jakaś wiara indywidualna u niepraktykujących pozostaje?
Tak, choć gdyby tej wierze przyjrzał się ksiądz czy teolog, miałby jej wiele do zarzucenia. Mówiąc wprost, nie we wszystkie prawdy wiary dziś się wierzy…
(…)
Rozejście się nauczania kościelnego ze społeczeństwem następuje przede wszystkim w sferze etyki, nauki społecznej?
Większy problem mamy z moralnością prywatną niż ze społecznym nauczaniem Kościoła czy moralnością życia publicznego. Przykładowo, gdy chodzi o przyjmowanie łapówek, to jesteśmy bardzo surowi – 96 procent potępia ten proceder. Natomiast gdy chodzi o współżycie młodych ludzi przed ślubem, życie na tak zwaną „kocią łapę” czy stosowanie środków antykoncepcyjnych, to jesteśmy znacznie łagodniejsi. Większość to usprawiedliwia, a nawet nie widzi w tym nic złego (odpowiednie odsetki wahają się od 59 do 53 procent). Oczywiście osoby religijne i starsze są bardziej rygorystyczne obyczajowo, ale zmiany prowadzą nas ku większemu liberalizmowi w stosunku do życia seksualnego i małżeńskiego.
Ale czy rozdźwięk w kwestii wartości spowoduje, że młodzi i inni wierzący będą się od Kościoła odsuwać?
Można przyjmować dwie postawy. Pierwsza: nie mogę zaakceptować norm, więc się odsuwam. Druga: „naginam” istniejące normy. Niektórych rygoryzm moralny księży w kwestiach seksualnych odstręcza. Ale są i tacy, którzy mają przemyślane strategie radzenia sobie z tymi trudnościami. W czasie badań jakościowych sprzed ponad roku młodzi ludzie w swobodnych dyskusjach ujawnili owe strategie. Można było usłyszeć, że lepiej żyć w związku nieformalnym, a następnie się z tego wyspowiadać i dostać rozgrzeszenie. Jeśli jest to niemożliwe u jednego księdza, staramy się o to u innego. A przy tym jest to lepszy wybór niż węzeł małżeński, który może skończyć się rozwodem. Wówczas bowiem sytuacja jednostki wobec norm kościelnych staje się dużo gorsza.
Ciekawa jest motywacja ludzi młodych, którzy są w stanie wiele poświęcić, byle jednak jakoś w tym Kościele być…
O tym decyduje socjalizacja, kultura. Nasza literatura, sztuka są przesycone symbolami religijnymi. Wybitni badacze Pippa Norris i Ronald Inglehart przytaczają – jako znaczącą anegdotę – odpowiedź pewnego estońskiego socjologa na pytanie o różnicę między światopoglądem Estończyków i Rosjan: „Wszyscy jesteśmy ateistami, lecz ja jestem ateistą luterańskim, a oni ateistami prawosławnymi”. Po prostu tradycja religijna staje się tradycją kulturową i dziedzictwem całego społeczeństwa. Oddziałuje niezależnie od indywidualnej wiary lub jej braku.
Także polscy niewierzący czy polscy ateiści są polskimi i – w sensie kulturowym – katolickimi niewierzącymi, „katolickimi” ateistami. Nie jest możliwe wykroczenie poza tę przestrzeń kulturową. Musiałoby to oznaczać radykalne zerwanie z polską kulturą. Ale też chyba nie ma dostatecznych powodów, żeby z tej przestrzeni koniecznie uciekać, bo są w niej także tradycje antyklerykalne i świeckie.
Czy elity kościelne postrzegają tradycję kulturową również jako obciążenie dla żywej wiary?
Trudno to ocenić. Elity kościelne z pewnością mają świadomość ciągłości instytucji, wartości płynącej z tradycji. Wracając zaś do kultury i religii: jest to pewna wspólna przestrzeń symboliczna. Jest to „siła fatalna”, która nas, „zjadaczy chleba”, ma przerobić, choć raczej nie przerabia, w „aniołów”. Jest to – przechodząc do konkretów – katecheza, która w 1990 roku znalazła się w szkołach i stanowi pewną formę socjalizacji. Socjalizacji, dodam, nie zawsze najwyższej próby.
A czy dziś jeszcze autorytet osobowy – choćby papieża Franciszka – jest w stanie umacniać więź z Kościołem, tak jak to było za życia Jana Pawła II?
Każdy charyzmatyczny przywódca przyciąga, jak chociażby wspomniany Jan Paweł II. Za jego życia nie do końca zdawaliśmy sobie zresztą sprawę z siły jego oddziaływania. Te 27 lat pontyfikatu, osiem pielgrzymek, to było niemal stałe formowanie naszej religijności, wrażliwości, wyobraźni… Od 1989 roku papieskie pielgrzymki do Polski transmitowano w ich trakcie od rana do wieczora. Msze papieskie to były wielkie spektakle; chodzi nie tylko o masowy udział, ale także o dopracowanie estetyczne, o przekazywane treści. Oddziaływała także osobista charyzma Jana Pawła II: papież był wielkim mówcą, co widać na tle współczesnych retorów kościelnych i niekościelnych.
Z Franciszkiem polskie społeczeństwo ma kontakt zapośredniczony przez media. Ale sądzę, że ten wpływ istnieje, po części poprzez przeciwstawienie Franciszka polskim biskupom. Celują w tym zwłaszcza dziennikarze. Jego styl bycia i to, co mówi, wydają się świeże. Na ile jednak sam sposób zachowania może oddziaływać w sposób trwały? Podobno młodzi Włosi są papieżem zachwyceni, ale pamiętajmy, że biskup Rzymu mówi w ich języku. A przecież nawet jeśli Franciszek do Polski przyjedzie, będzie mówił po włosku, co jest sporym utrudnieniem w odbiorze.
Na ile atrakcyjny jest sam przekaz Franciszka?
Papieskie nauczanie, zwłaszcza w wymiarze bieda–bogactwo, znajdzie w polskim społeczeństwie wdzięcznych odbiorców. Polska świadomość i wrażliwość ekonomiczno-społeczna mają charakter „socjaldemokratyczno-katolicki”, jeśli mogę użyć takiego określenia. Cechuje nas postawa egalitarna – opowiadamy się za podatkami progresywnymi, wyrównywaniem różnic, równymi szansami, opieką nad słabszymi. Stąd przejawy bogactwa Kościoła czy kleru są źle oceniane.
A co rodzimy Kościół rzymskokatolicki mógłby zrobić, by przyciągnąć młodzież i „letnich” wiernych do siebie?
Przydałby się nowy, świeży język i większa otwartość. Mniej umoralniających połajanek. Język zwracający uwagę na wartość i godność drugiej osoby. Przecież komunikat: „nie należy współżyć przed ślubem”, można wypowiedzieć nie jako autorytatywny zakaz, ale jako pouczenie. Lub też jako zwrócenie uwagi, że współżycie seksualne to sfera, która wymaga szczególnej odpowiedzialności, gdzie łatwo o skrzywdzenie drugiego człowieka itd. Kościół powinien być w większym stopniu otwarty na grzesznika. I nie odstraszać wątpiących, a nawet niewierzących.
Przy tym nie da się ukryć, że duchowni są na cenzurowanym. Zgorszenie, jakie wywołuje „statystyczny Kowalski”, gdy śpi z cudzą żoną, i ksiądz romansujący ze swoją gospodynią to dwie różne sprawy, nie wspominając już o innych grzechach ze sfery seksualności. Od tych problemów Kościół nie ucieknie i zamiast je tuszować, musi się z nimi zmierzyć. (…)
Esej w pełnej wersji ukazał się w zimowym wydaniu kwartalnika Instytutu Idei “Polacy: kim jesteśmy, kim będziemy”.
*Mirosława Grabowska – socjolog, profesor Uniwersytetu Warszawskiego, dyrektor Centrum Badania Opinii Społecznej (CBOS).
Tagi: Kościół katolicki, Grabowska, Mincer, religia, katolicyzm, wiara, duchowni, księża, wierzący, ateiści
Instytut Obywatelski
Zawartość i treści prezentowane w serwisie Obserwator Konstytucyjny nie przedstawiają oficjalnego stanowiska Trybunału Konstytucyjnego.