Polska idzie pod prąd

Eurostat| klasa średnia| nierówności społeczne| OECD| PKB| UE| USA| współczynnik Giniego| zamożność społeczeństwa

Polska idzie pod prąd
Bielsko-Biała, 2013. Foto: Silar, Wikimedia Commons

Popularną tezę, wedle której w Polsce bogacą się tylko bogaci, a biedni biednieją, można uznać za mit.
Jednym z najgłośniej dyskutowanych dziś tematów gospodarczych na świecie jest kwestia nierówności. Nie chodzi tu jednak o różnice w zamożności między krajami lepiej i gorzej rozwiniętymi, choć te wciąż rysują się wyraźnie. To, co obecnie przykuwa największą uwagę, to nierówności w rozumieniu podziału dochodu między mieszkańców tego samego kraju.

Wzrost tak pojętej nierówności jest dziś charakterystyczny dla szeregu gospodarek, zarówno rozwijających się (np. Chin), jak i rozwiniętych (np. USA). Warto w tym miejscu odnotować, że Światowe Forum Ekonomiczne (WEF) na liście dziesięciu najważniejszych trendów w 2015 roku na pierwszej pozycji umieściło pogłębianie się nierówności dochodowych.

Z opracowania OECD „Focus on Inequality and Growth – December 2014” wynika, że wzrostu rozpiętości dochodowych, mierzonych współczynnikiem Giniego, doświadczyło 16 z 21 państw członkowskich OECD, dla których dostępne są dane między rokiem 1985 a 2011 lub późniejszym. Z dokumentu płynie ponadto wniosek, że w grupie państw OECD stosunek dochodów 10 proc. najbogatszych do dochodów 10 proc. najbiedniejszych wynosi aktualnie 9,5:1, podczas gdy w latach 80. XX wieku analogiczny wskaźnik kształtował się na poziomie 7:1.

Szukając przyczyn nierówności

Dlaczego nierówności narastają i to w tak wielu krajach, że mówimy o tendencji globalnej? Sprawa jest bardzo skomplikowana, więc ciężko tu o krótką i precyzyjną odpowiedź. Tym bardziej, że poszczególne gospodarki często się od siebie różnią. Generalnie jednak w dyskusji o nierównościach wskazuje się na kilka czynników, które mogą przekonująco tłumaczyć obserwowane zjawisko.

Po pierwsze, mniej więcej 30-40 lat temu w ekonomii i polityce gospodarczej nastąpił renesans myśli wolnorynkowej. Znaczna część świata zachodniego zachwyciła się neoliberalizmem, na czele ze Stanami Zjednoczonymi i Wielką Brytanią, czyli – odpowiednio – obecnym i dawnym centrum ekonomiczno-gospodarczym świata. W dobrym tonie obowiązywała narracja zalecająca z jednej strony mniej państwa, podatków i publicznej redystrybucji dochodów, a z drugiej więcej wiary w konkurencję, merytokrację i sprawiedliwe wyroki swobodnej gry rynkowej.

Po drugie, przez ostatnie dekady pozycja pracy najemnej uległa ogólnej erozji. Złożyły się na to takie czynniki jak globalizacja, rywalizacja na rynkach międzynarodowych, łatwość przenoszenia miejsc pracy między krajami, automatyzacja produkcji, zanik tradycyjnych „wielkich fabryk”, osłabienie związków zawodowych oraz nacisk (rosnących w siłę) rynków finansowych na wypłatę dużych dywidend przez spółki akcyjne.

Skutek? Walka o podwyżki płac, które nadążałyby za wzrostem wydajności pracy, stała się w kolejnych krajach trudniejsza. Warunki podziału dochodów na poziomie mikroekonomicznym zaczęły silnej faworyzować kapitał, a mniej pracę. Choć i pracownicy są często w jakiejś mierze właścicielami kapitału, np. poprzez członkostwo w funduszach emerytalnych, obserwowanej tendencji nie należy lekceważyć.

Po trzecie, w wielu krajach niektóre wąskie i dobrze zorganizowane grupy interesu potrafiły wywalczyć sobie przychylne regulacje, które podnoszą lub chronią ich dochody.

Po czwarte, globalizacja instytucjonalna nie nadążyła za globalizacją ekonomiczną. Różnice w systemach prawnych i kusząca oferta rajów podatkowych sprawiły, że znaczna część zamożnych osób i zyskownych przedsiębiorstw znalazła sposoby na tzw. optymalizację podatkową. Tą drogą stopień redystrybucji od bogatych do biednych uległ zmniejszeniu.

Po 2007 roku na te wszystkie zjawiska nałożył się jeszcze międzynarodowy kryzys gospodarczy, który w wielu krajach doprowadził do znacznego wzrostu bezrobocia, pogorszenia kondycji finansów publicznych i cięć socjalnych. Skutki tych zjawisk nieprędko wygasną.

Koniec american dream?

Można argumentować, nie bez racji zresztą, że pewne różnice w podziale dochodu są pożyteczne lub zdrowe. Jak wiadomo perspektywa bogactwa, czyli posiadania więcej od innych, motywuje do nauki i pracy. Problem zaczyna się wtedy, gdy nierówności stają się już bardzo duże lub zgoła wymykają się spod kontroli.

Z nadmiernym rozrostem nierówności zdają się mieć dziś do czynienia kolejne kraje, zwłaszcza Stany Zjednoczone. USA to chyba najlepszy przykład, dlaczego – abstrahując od wzrostu napięć społecznych czy potencjalnych skutków politycznych – narastające rozwarstwienie dochodowe nie sprzyja rozwojowi.

Na podstawie danych Eurostatu można policzyć, że w 2013 roku PKB Stanów Zjednoczonych był realnie o 30,1 proc. wyższy niż w roku 1999. Z drugiej jednak strony, jak wynika z danych United States Census Bureau, mediana rocznych dochodów amerykańskich gospodarstw domowych wyniosła w 2013 roku ok. 51,9 tys. dolarów, podczas gdy w 1999 roku kształtowała się na poziomie ok. 56,9 tys. dolarów (dane w dolarach z 2013 roku, tj. z uwzględnieniem inflacji). A skoro tak, to w 2013 roku mediana dochodów była w USA realnie o blisko 9 proc. niższa niż w roku 1999.

Ta rozbieżność między wzrostem PKB a dynamiką dochodów zachęca do wysunięcia tezy, że na przestrzeni ostatnich 15 lat klasa średnia w Ameryce nie tylko zbytnio nie skorzystała z prężnego wzrostu gospodarczego, ale na dodatek zubożała. To z kolei sugeruje, iż podział rosnącego PKB między członków społeczeństwa musiał być bardzo nierówny.

Na rzecz powyższego rozumowania przemawiają na przykład dane OECD, z których wynika, że współczynnik Giniego w Stanach Zjednoczonych (odnoszący się do dochodu rozporządzalnego, po podatkach i transferach) wynosił w 1999 roku 0,354, natomiast w 2012 roku ukształtował się na poziomie 0,389.

Nie jest to co prawda zbyt często dostrzegane w szerszej debacie publicznej, ale źródeł globalnego kryzysu, który wybuchł w 2008 roku, można upatrywać między innymi właśnie w opisywanych tendencjach w Ameryce. Pamiętajmy, że klasa średnia stanowi ostoję każdej większej gospodarki. W USA jej osłabienie musiało wywołało deficyt popytu. Przedsiębiorstwa wytwarzały coraz więcej towarów i usług, ale znaczna część Amerykanów nie otrzymywała dostatecznie dużych podwyżek, by w długim horyzoncie gospodarka rozwijała się stabilnie, tj. by popyt i podaż pozostawały mniej więcej w równowadze.

Popyt przez jakiś czas pomagała podbudować luźna polityka monetarna, lecz tani pieniądz nie jest w stanie uzdrowić systemu ekonomicznego, który ma głębokie problemy strukturalne. Zdrowa gospodarka rośnie pracą i płacą klasy średniej, a nie na kredyt.

Jeśli Ameryka chce znów uwierzyć w swoje słynne „marzenie” o merytokracji (ang. american dream) i wejść na ścieżkę stabilnego wzrostu gospodarczego, którego beneficjentami będą miliony amerykańskich rodzin, a nie tylko symboliczny już „1 procent” szczęśliwców, polityka państwa musi przejść metamorfozę. Może być to trudne, ponieważ kraj jest mocno przywiązany do ideałów wolnorynkowych. Wydaje się jednak, że prezydent Barack Obama rozumie problemy, które trapią USA. Świadczy o tym choćby posługiwanie się przezeń narracją „ekonomii klasy średniej” (ang. middle-class economics).

Nierówności w Polsce

Na tym tle bardzo interesująco wygląda sytuacja w Polsce. Lektura opracowania GUS pt. „Dochody i warunki życia ludności Polski (raport z badania EU-SILC 2013)” prowadzi do wniosku, że na przestrzeni lat 2007-2013 nierówności dochodowe w naszym kraju zmalały (zob. s. 154-156). Wskazują na to różne miary zróżnicowania dochodów ekwiwalentnych do dyspozycji, np. wzrost stosunku mediany do średniej z 84,4 proc. do 86,4 proc. oraz spadek współczynnika Giniego z poziomu 32,2 do 30,7 (dla porównania, wartość współczynnika Giniego dla Unii Europejskiej wyniosła w 2013 roku 30,5).

Na rzecz tezy o malejącym rozwarstwieniu zarobków w Polsce przemawiają także inne źródła. Z danych OECD wynika, że współczynnik Giniego (odnoszący się do dochodu rozporządzalnego, po podatkach i transferach) kształtował się w Polsce w 2007 roku na poziomie 0,317, natomiast w 2011 roku (najnowsze dostępne dane) wyniósł 0,304.

Z kolei w raporcie „Diagnoza społeczna 2013 – Warunki i jakość życia Polaków” (red. J. Czapiński, T. Panek) na s. 23 czytamy, że: „Maleje rozwarstwienie ekonomiczne polskiego społeczeństwa. Nierówność rozkładu dochodów ekwiwalentnych mierzona współczynnikiem Giniego spadała w ostatnich czterech latach. Wartość tego współczynnika w marcu 2009 r. wyniosła 0,313, w marcu 2011 r. – 0,301, a w marcu 2013 r. – 0,299”.

Pewien znak zapytania odnośnie tendencji spadkowej nierówności w naszym kraju stawia natomiast lektura publikacji GUS pt. „Budżety gospodarstw domowych w 2013 r”. Wynika z niej, że współczynnik Giniego, odnoszący się do dochodu rozporządzalnego na jedną osobę w gospodarstwie domowym, na przestrzeni lat 2007-13 utrzymywał się w Polsce w trendzie bocznym (zob. s. 287). Pewne zmiany widać dopiero w bardziej szczegółowych kategoriach, np. w latach 2007-13 współczynnik Giniego z jednej strony wzrósł nieco na wsi, a z drugiej nieznacznie spadł w miastach.

Mit o nierównościach

Przytoczone źródła skłaniają do stwierdzenia, że w ostatnich latach rozwarstwienie dochodowe polskiego społeczeństwa (rozumianego jako całość) co najmniej nie uległo zmianie, a najprawdopodobniej zmalało. Warto przy tym podkreślić, że nie mówimy w tym miejscu o jednorazowych wahaniach, lecz o kilkuletnim trendzie, który obserwujemy wbrew globalnej tendencji i trudnym czasom (kryzys w strefie euro, spowolnienie gospodarcze w kraju itd.). Na tej podstawie popularną tezę, wedle której w Polsce „bogacą się tylko bogaci, a biedni biednieją”, można uznać za mit.

Sytuacja przedstawia się tym bardziej interesująco, że krajową debatę ekonomiczną cechuje wciąż silne przywiązanie do narracji neoliberalnej. Tymczasem polskie państwo nie jest, wbrew pozorom, szczególnie rozbudowane, przynajmniej jak na standardy unijne. Jak podaje Eurostat, w 2013 roku całkowite przychody sektora publicznego (ang. general government) wyniosły w Polsce 38,2 proc. PKB, podczas gdy wskaźnik dla całej Unii Europejskiej osiągnął pułap 45,3 proc. PKB.

Dodajmy, że również państwo dobrobytu nie jest u nas zbyt rozwinięte. „Słyszymy oczywiście narzekania przedsiębiorców, że klin podatkowy jest wysoki, ale generalnie na tle Unii Europejskiej skala opodatkowania w Polsce wygląda przeciętnie. Nie wyróżniamy się też wysokim poziomem wydatków na opiekę socjalną w relacji do PKB” – mówił niedawno w wywiadzie dla Instytutu Obywatelskiego dr Jakub Borowski. Rafał Woś w swojej książce z 2014 roku pt. „Dziecięca choroba liberalizmu” posługuje się wręcz w odniesieniu do Polski określeniem „państwo (ćwierć)opiekuńcze”.

Przyczyny trendu

Jak zatem wyjaśnić tendencję związaną z rozkładem dochodów w naszym kraju? To pytanie o tyle trudne, że w grę może wchodzić cały zestaw czynników o różnej sile oddziaływania, np. wzrost miesięcznej płacy minimalnej z 936 złotych w 2007 roku do 1,6 tys. złotych w roku 2013, czy też ogólny wzrost liczby osób pracujących w gospodarce. Jak wynika z danych Eurostatu, w 2007 roku wskaźnik zatrudnienia osób w wieku od 20 do 64 lat wynosił w Polsce 62,7 proc., natomiast w 2013 roku – 64,9 proc. Ta zmiana oznacza, iż większy odsetek polskiego społeczeństwa zaczął uzyskiwać regularne dochody z pracy zarobkowej.

W kontekście rozważań o nierównościach warto ponadto zwrócić uwagę na zmiany dotyczące zasięgu ubóstwa. Z danych Eurostatu płynie wniosek, że w 2007 roku liczba osób spełniających statystyczną definicję ludzi w dotkliwie trudnej sytuacji materialnej (ang. severely materially deprived people) wynosiła w Polsce ponad 8,4 mln, podczas gdy w 2013 roku było to niespełna 4,5 mln.

Ten obraz sytuacji uzupełnijmy jeszcze o dwa spostrzeżenia, o których szerzej pisałem już wcześniej. Po pierwsze, w 2013 roku polski PKB był realnie o ok. jedną piątą wyższy niż w roku 2007, co jest wynikiem rekordowym w skali całej UE. Po drugie, w latach 2007-13 średnia płaca wzrosła w Polsce nominalnie o blisko tysiąc złotych, czyli o ponad jedną trzecią (w ujęciu realnym, czyli z uwzględnieniem inflacji, średnia płaca wzrosła o ok. 15 proc.).

Dbajmy o spójność

Niezależnie od tego, jakie są dokładnie przyczyny obserwowanej w Polsce tendencji, wątpliwości nie ulega, że mamy do czynienia ze zjawiskiem, które warto wzmocnić lub przynajmniej starać się utrzymać. Spójność społeczna jest w naszym kraju kluczowa z punktu widzenia długofalowej stabilności państwa, wzmocnienia demokracji i dalszego rozwoju gospodarczego. To kwestia, która ma wymiar strategiczny, ale jednocześnie dotyka tak istotnych i wrażliwych społecznie tematów jak struktura opodatkowania. Stąd też powinna stać się przedmiotem szerszej debaty publicznej.

Oczywiście pod względem dobrobytu wciąż daleko nam do takich państw jak Niemcy czy Szwecja. Pamiętajmy, że Polska nadal pozostaje krajem „na dorobku”. Od 25 lat nadrabiamy zaległości w stosunku do Zachodu, które gromadziły się przez około 500 lat, tj. odkąd w I Rzeczpospolitej rozpoczęła się wtórna feudalizacja.

Poprawy wymaga choćby sfera edukacji, rynek mieszkań i pracy oraz sprawność państwa. Mało tego, kontynuacja rozwoju nad Wisłą będzie prędzej czy później wymagała stworzenia innowacyjnej gospodarki, co jest wyzwaniem bardziej złożonym, niż się to może wydawać.
Instytut Obywatelski

Debaty

Zawartość i treści prezentowane w serwisie Obserwator Konstytucyjny nie przedstawiają oficjalnego stanowiska Trybunału Konstytucyjnego.