Prawo Gogola: Artykuł XX. O tajemnicy korespondencji

Chlestiakow| horodniczy| Mikołaj Gogol| Tajemnica korespondencji

Prawo Gogola: Artykuł XX. O tajemnicy korespondencji
List z Warszawy do Baden (Dolna Austria), ok. 1866 roku. Foto: Arno-nl, wikipedia.org

Listy otwarte do władz zawsze świadczyły o wadze sprawy lub odwadze autorów, czasem zaś o jednym i drugim, natomiast listy otwarte przez władze są dowodem… No właśnie… Wagi spraw? Nieraz tak. Odwagi? W żadnym wypadku, gdyż państwowi „otwieracze” byli (i są) niejawni. Czy mimo tej oczywistej sprzeczności uda nam się jakoś przejść – nie gubiąc tematu – na poletko naszego patrona? Bez najmniejszych trudności.

W poprzednim artykule naszkicowałem pierwszy obraz z „Rewizora”, kiedy to głowa miasta udziela urzędnikom zaleceń w związku z pojawieniem się tajemniczej persony podróżującej incognito. Po owej scenie „świeckiego rozesłania” nastąpiła kolejna: do gabinetu wkroczył spóźniony naczelnik poczty, Iwan Szpiekin, nie mający wcale orientacji w powadze sytuacji. Gogol zaznaczył w didaskaliach: „Horodniczy bierze go pod rękę i odprowadza na bok”. I tak się stało… My, jako widzowie, nie mamy o to pretensji, gdyż idą na skraj sceny: są bliżej nas, lepiej widać i słychać. Horodniczy nie owija sprawy w bawełnę: „Otóż, drogi panie, czy nie dałoby się, dla naszego wspólnego dobra, wszystkie listy, które przez pocztę przechodzą, czy przysyłane czy wysyłane…”. Stop! Nie wiemy jeszcze, jaka padnie sugestia, ale znamy jej ratio: „dla naszego dobra”. Proszę dalej! Horodniczy, nie wypuszczając ramienia Szpiekina, kontynuuje: „…troszeczkę tak, wie pan, rozpieczętować i czytać – czy nie zawierają jakiegoś donosu albo po prostu wymiany zdań… I ostatnie zdanko, nader praktyczne: „Jeżeli nie – to znów można zapieczętować, a ostatecznie… oddać tak, rozpieczętowany”.

A co z nagabywanym pocztowcem? Oburzył się? Nic z tego… Szczerze i bez ogródek wyznał horodniczemu: „Sam to robię, nawet nie z ostrożności, raczej przez ciekawość. Strasznie lubię dowiedzieć się, co nowego na świecie”. Pochwalił się nawet: „Mówię panu, arcyciekawa lektura… Czasem się taki list trafi, że po prostu rozkosz”. Nic więc dziwnego, że horodniczy spokojnie ponowił prośbę („ jeżeli przypadkiem trafi się jakaś skarga lub denuncjacja, niech pan bez żadnych skrupułów zatrzymuje”), co naczelnik poczty przyjął szarmancko do wiadomości („Z największą przyjemnością”). – trudno było o inną odpowiedź, skoro otrzymał urzędowy placet na to, co od dawna robił i lubił.

A teraz następuje wielki przeskok do finału sztuki... Nikt jeszcze nie wie, że Chlestiakow po cichu wybył z mieściny z kieszeniami pełnymi łapówek od ojców miasta. Horodniczy szykuje się do wydania za niego własnej córki, a sam już się widzi – z poręki przyszłego zięcia – w ważnym departamencie w Petersburgu. Aż tu nagle wpada szef poczty z kopertą w ręku i od progu woła: „To żaden rewizor, dowiedziałem się o tym z listu!”. Niedowierzanie, lekkie zamieszanie... Horodniczy z miejsca osadza sensata: „Co pan gada?”. A ten, jeszcze zziajany, wyjaśnia jakby nigdy nic: „Wziąłem i otworzyłem list…”. I wówczas horodniczy, niepomny na niedawne własne instrukcje, niczym wcielenie Temidy, jak nie huknie: „Jak to? Jakim prawem?”. Naczelnik nie podejmuje tłumaczeń, lecz wskazuje na przemożne działanie z góry: „Jakaś nadprzyrodzona potęga zmusiła mnie… taka mnie wzięła ciekawość, jak nigdy dotąd”. Dalsze jego słowa jakby wyjęto z opisów zmagań świętych pustelników z demonami na piaskach pustyni: „Nie mogę, nie mogę, czuję, że nie wytrzymam”. Kuszenie Szpiekina było nieliche, obustronne, a używając języka prawniczego – kontradyktoryjne: „W jednym uchu słyszę: „Nie otwieraj, bo będzie źle! – a w drugie ucho jakiś bies szepcze: „Otwórz, otwórz, otwórz!”. To jeszcze nic, bowiem udręki pocztmistrza nabierają rysów apokaliptycznych: „I kiedy łamałem pieczęcie – poczułem ogień w żyłach...”

Resztę Państwo znacie: z przechwyconego listu Chlestiakowa do przyjaciela wynikało jasno, że, choć karciany utracjusz bez grosza przy duszy, bawi się doskonale i finansowo korzysta dzięki „petersburskiej fizjonomii i eleganckiemu ubraniu”.

Zostało mi jeszcze kilka zestawień natury chronologicznej. Primo: Rok 1836. Wystawienie „Rewizora”. Secundo: Rok 1839. Markiz de Custine, autor „Listów z Rosji”, wpada na doskonały pomysł. Wiedząc, że jest śledzony, i domyślając się, że jego korespondencja będzie czytana, wydumał nieskomplikowaną grę z „czytaczami”. Listy, te autentyczne, pełne krytyki i dramatycznych spostrzeżeń, śle do Francji przez zaufanego kuriera, ale równocześnie – dla zmylenia – ekspediuje też przesyłkę pocztą państwową. Tak uprzedza o tym swego odbiorcę: „Napiszę ci inny list, oficjalny, który jutro wyślę przez pocztę. W tym liście wszystko i wszyscy, których tu widuję, będą przedmiotem przesadnych pochwał. Dowiesz się z tego listu, że podziwiam tu wszystko bez wyjątku”. Tertio: Rok 1847. Fragment listu Bielińskiego do Gogola: „Tamtejsi Szpiekinowie otwierają listy nie tylko dla własnej przyjemności, lecz także z obowiązku służbowego, by robić donosy”. Za odczytanie w kilkuosobowym gronie jednego z krążących odpisów Dostojewski poszedł na zesłanie. Quarto: Rok 2016. W skrzynkach pocztowych królują pisma urzędowe, monity i ulotki, zaś odręczny list jest rzadkim gościem. To, co jest korespondencją, stało się domeną Internetu. Służbom wystarczy wpisać zakodowane słowo i mają każdego na tacy. Komputery nie znają mają rozterek Szpiekina: nie czują „ognia w żyłach”. Tyle, że tych przechwyconych słów jest miliard razy więcej…

 

*Marian Sworzeń - ur. 1954, prawnik, pisarz, członek PEN Clubu, ostatnio wydał „Opis krainy Gog”

Publicystyka

Zawartość i treści prezentowane w serwisie Obserwator Konstytucyjny nie przedstawiają oficjalnego stanowiska Trybunału Konstytucyjnego.