Ruchy miejskie – spojrzenie z dystansu

budżet obywatelski| demokracja| Hanna Zdanowska| Joanna Erbel| occupy Wall Street| patriotyzm lokalny| polityka| prawo do miasta| ruchy miejskie| wybory samorządowe

Ruchy miejskie – spojrzenie z dystansu
Warszawska Masa Krytyczzna'2011. Foto: T. Rudzki, Wikipedia.org

Hasło „prawa do miasta” jest w istocie kwestionowaniem systemu demokracji pośredniej.

Nadchodzące wybory samorządowe to nowy, ważny etap dla środowisk określanych mianem ruchów miejskich. Po raz pierwszy na taką skalę i w największych polskich miastach przedstawiciele ruchów postanowili zmienić swoją pozycję. I zamiast być recenzentem polityki czy też organizatorem życia społecznego, zdecydowali się przekroczyć Rubikon i zaangażować wprost w życie polityczne.

Decyzja Joanny Erbel o kandydowaniu na prezydenta Warszawy lub niedawne zaangażowanie łódzkich działaczy: Hanny Gill-Piątek i Jarosława Ogrodowskiego w pracę ekipy prezydent Łodzi Hanny Zdanowskiej, skłaniają do spojrzenia i oceny tych ruchów i ich postulatów z nowej perspektywy.

Mobilizują młodych

Przede wszystkim ruchy miejskie – zarówno w Polsce, jak i w wielu miejscach na świecie – stały się fenomenem. W czasach generalnego zniechęcenia obywateli do polityki w krajach demokratycznych, braku angażowania się w życie partii politycznych, alienacji i oddzielenia ludzi młodych od spraw publicznych, ruchy miejskie odniosły znaczący sukces.

Niezależnie od oceny ich programu trzeba oddać działaczom ruchów miejskich sprawiedliwość w ocenie skuteczności w oddziaływaniu i angażowaniu młodych w życie społeczne i publiczne. Dziś to miasta i możliwość kształtowania najbliższej okolicy wydają się być atrakcyjną motywacją dla młodych, by zaangażować się i wyjść poza sferę życia prywatnego.

To ruchy miejskie jak dotąd najskuteczniej potrafiły zagospodarować ten trend i rozwijać postawy patriotyzmu lokalnego czy dbałości o estetykę otoczenia. Hasło „miasta” oraz reprezentowanie młodych, niezadowolonych, którzy mają ograniczony wpływ na kształtowanie rzeczywistości zdominowanej przez tradycyjne i zamknięte elity polityczne, przyniosły ruchom miejskim relatywny sukces na tle innych, nowych prób budowania inicjatyw społeczno-politycznych.

Przychylność elit?

Podsumowując działalność ruchów miejskich trzeba podkreślić, że fenomen ich popularności oraz – przynajmniej w Polsce – sympatii ze strony wielu komentatorów życia publicznego wynika zapewne bardziej z ich witalności i umiejętności mobilizowania młodych, niż uważnej lektury programu. Niedawny kontrowersyjny wywiad Katarzyny Kęsickiej z Joanną Erbel dla „Gazety Wyborczej” może jednak skłaniać do pewnej refleksji.

Na różne niespójne czy wręcz niemądre hasła polityczne można przymykać oko. Można podziwiać inne, dobre strony ruchów, kiedy działają one na rzecz społeczeństwa, a ich głównym zadaniem jest budzenie ludzi z aspołecznego letargu.

Wejście do polityki wymaga innych standardów, twardego stąpania po ziemi, spójnego programu i racjonalizmu. W innym przypadku sympatia elit bardzo szybko może się skończyć.

Analizując programy ruchów miejskich trudno jest odnaleźć racjonalną diagnozę ekonomiczną, próbę sformułowania polityki gospodarczej i finansowej miasta. Działacze formułują różnorodne postulaty. Domagają się aktywności miasta w różnych dziedzinach. W zasadzie jednak pomijają kluczowe pytania o źródła finansowania tych postulatów, i o to, w jaki sposób pobudzać rozwój gospodarczy ośrodków miejskich.

Ruchy miejskie to organizacje o zdecydowanie lewicowej, w mojej opinii wielokroć zupełnie nieracjonalnej, agendzie politycznej. Często odgrywają rolę instytucji, które po prostu zabiegają o interesy określonych grup społecznych. Nie byłoby w tym nic dziwnego lub nowego, gdyby nie fakt, że ich przedstawiciele zasłaniają swoją agendę hasłami, które aspirują do roli sloganów czy postulatów uniwersalnych. Czyli takich, które miałyby być pozytywne dla ogółu mieszkańców.

Jakie prawo do miasta?

Tego typu retoryka jest dla mnie szczególnie irytującą formą propagandy. A najbardziej charakterystycznym tu hasłem w rezerwuarze środków ruchów miejskich jest slogan „prawo do miasta”. Postulat domagania się prawa do miasta dla mieszkańców jest w istocie pojęciowym nieporozumieniem.

W Polsce wprowadzona w 1989 roku demokracja, a następnie reforma samorządowa zapewniły wszystkim obywatelom możliwość głosowania i kandydowania w transparentnych wyborach powszechnych. Prawo do miasta jest więc zapewnione. Dylemat brzmi: czy potrafimy z niego korzystać? Czy raczej pozostajemy niezaangażowani, zamknięci w swoich rodzinnych czy prywatnych kręgach?

Tak długo, jak ruchy miejskie działają na rzecz wyrwania mieszkańców z letargu i zaangażowania w sprawy publiczne, jest to działalność potrzebna. Jednak hasło żądania prawa do miasta jest w istocie kwestionowaniem systemu demokracji pośredniej.

Jednocześnie za uniwersalnie brzmiącym hasłem głoszone są bardzo określone postulaty, które definiowane są w interesie określonych grup. Sam fakt lobbowania na rzecz danych rozwiązań jest sprawą naturalną dla instytucji zaangażowanych w życie publiczne. Jednak sposób argumentacji ma fundamentalne znaczenie, ponieważ język, którego używamy, niesie dalekosiężne konsekwencje.

Ruchy miejskie w oczach wielu liderów opinii potrafiły przykryć konkretne postulaty dobrze brzmiącymi uniwersalnymi hasłami, zdobywając ich sympatię. Jednym z powszechnych postulatów, które kryją się za „prawem do miasta”, jest czynienie ośrodków miejskich bardziej przyjaznymi dla rowerzystów (budowanie ścieżek rowerowych itp.).

Nie widzę w tym postulacie niczego złego. Chciałbym, aby infrastruktura rowerowa w moim mieście bardziej przypominała Rotterdam niż… Tbilisi. Jednak ukrywanie tego postulatu, korzystnego przede wszystkim dla młodych, zdrowych ludzi, czy też będących w sile wieku, korzystających z rowerów, pod uniwersalnym hasłem „prawa do miasta”, jest hipokryzją. Dlaczego bowiem pod tym hasłem propagowana jest rozbudowa infrastruktury rowerowej? Albo poruszony we wspomnianym wywiadzie Joanny Erbel pomysł rozbudowy sieci klubokawiarni w Warszawie? A nie np. idea dostosowania wszystkich instytucji publicznych w mieście dla osób niepełnosprawnych? To pytanie retoryczne, bowiem w sloganie „prawa do miasta” można zawrzeć wszystko.

Czy prawo do miasta powinni mieć eksmitowani lokatorzy nie płacący czynszów z fatalną perspektywą na przyszłość, czy prywatny właściciel kamienicy, który nie ma z czego jej utrzymać? W polityce należy używać języka adekwatnego do głoszonych postulatów. Ten uniwersalizm jest w istocie formą propagandy, która przykrywa, niestety, obraz sytuacji. I może wprowadzać w błąd opinię publiczną.

Budżet dobry, gdy angażuje

Wielkim sukcesem środowisk „działaczy miejskich” jest wprowadzanie ich pomysłu, czyli budżetu obywatelskiego, jako elementu zarządzania budżetem miejskim. Warto przypomnieć, że w Łodzi w roku 2014 do podziału zgodnie z głosami obywateli było 40 milionów złotych. W głosowaniu wzięły udział aż 174 tys. 834 osoby. To liczba imponująca, która dowodzi skuteczności akcji mobilizującej łodzian. Skuteczne okazały się zarówno ekipa prezydent Hanny Zdanowskiej, jak i ruchy miejskie.

Dyskutując jednak ideę budżetu obywatelskiego, należy pytać, czemu on służy. Jego ocena jest odzwierciedleniem mojej opinii o ruchach miejskich w ogóle. Budżet partycypacyjny to skuteczny mechanizm angażowania obywateli w życie miasta i „wyrywania” ich ze sfery prywatnej, skłaniania do zainteresowania swoim otoczeniem. Jeśli więc jest to cel implementowania budżetu w poszczególnych miastach, to Łódź może pochwalić się 100-proc. sukcesem.

Inna ocena wyłania się jednak wtedy, gdy zanalizujemy wyniki budżetu obywatelskiego pod względem racjonalizmu w gospodarowaniu środkami publicznymi. I gdy spojrzymy na rezultaty głosowania, reprezentatywność wyników czy koszty alternatywne niepodjętych działań.

Projekt, który wygrał w Łodzi – budowa kilku boisk sportowych przy szkołach (które w głosowaniu zgłosiły projekt jako blok, czym zdeklasowały inne pomysły) – zdobył 13 tys. 764 głosów i ma pochłonąć 8 mln 760 tys. 119 zł. Czy jest to rzeczywiście najważniejszy obywatelski projekt dla miasta? Czy akurat owe 13,7 tys. obywateli powinno mieć mandat do decydowania o alokacji prawie 9 milionów złotych publicznego budżetu w 700-tys. mieście? (Inne zwycięskie projekty otrzymywały odpowiednio mniej głosów). A jeśli tak, to na jakiej podstawie?

Budżet obywatelski z racji konstrukcji jest też odwróceniem idei zrównoważonego rozwoju miasta. Nie działa tu bowiem mechanizm głębokiego namysłu nad podziałem środków, lecz prosty plebiscyt.

Budżet obywatelski oczywiście ludziom się podoba. Uczestniczymy w głosowaniu, zgłaszamy własne projekty, mamy wpływ – sam byłem w niego zaangażowany. W efekcie politycy w kampanii wyborczej w Łodzi już obiecują dalsze spektakularne zwiększanie kwoty z kasy miejskiej przeznaczanej pod głosowanie w procedurze budżetu partycypacyjnego.

Pytanie: gdzie ten mechanizm może się zatrzymać? O jakiej puli budżetu będzie decydował plebiscyt, a nie analiza potrzeb miasta i jego instytucji?

Nie jestem przeciwny idei budżetu obywatelskiego jako mechanizmu pobudzającego do aktywności publicznej. Należy jednak zadawać trudne pytania i wskazywać na możliwe konsekwencje tego procesu. Budżet obywatelski nie powinien też przykrywać zainteresowania mieszkańców sposobem wydatkowania przez władze miast lwiej części środków w tradycyjnej procedurze.

Miejskość, sprawy lokalne, kultura, dbałość o najbliższą przestrzeń, lokalny patriotyzm to tematy, które stają się coraz ważniejsze dla mieszkańców miast. Dlatego siłą rzeczy będą coraz wyraźniej obecne w polityce. Warto jednak, aby nie były one agendą używaną jedynie przez organizację o silnych konotacjach lewicowych.

Dla ruchów miejskich najbliższy czas to ważny proces zderzenia z realną polityką. W jaki sposób zmieni to ruchy miejskie, a w jaki polityczną narrację czy partie polityczne w Polsce? Pytanie z pewnością arcyciekawe.

*Autor jest politologiem, publicystą, przedsiębiorcą, prezesem zarządu Fundacji Industrial (Liberté!, 4liberty.eu, Igrzyska Wolności, 6. Dzielnica).
Instytut Obywatelski

Debaty

Zawartość i treści prezentowane w serwisie Obserwator Konstytucyjny nie przedstawiają oficjalnego stanowiska Trybunału Konstytucyjnego.