A. Kobylińska: Sygnalista - bohater czy kamikadze?

Aleksandra Kobylińska| ISP| mobbing| nadużycia| pracodawcy| represje| sygnaliści

A. Kobylińska: Sygnalista - bohater czy kamikadze?
Źródło: sxc.hu

Machlojki, przekręty, nadużycia – ten, kto zdecyduje się je ujawnić, nie ma łatwego życia. Pracodawcy wolą zamiatać śmierdzące sprawy pod dywan. Temu, kto ujawnia nieprawidłowości, przypina się więc łatkę kapusia i zdrajcy. By podważyć jego wiarygodność, podrzuca mu się dziecięcą pornografię albo oskarża o produkcję narkotyków. O sygnalistach opowiada Aleksandra Kobylińska, analityczka Instytutu Spraw Publicznych i autorka raportu „Sygnaliści – ludzie, którzy nie potrafią milczeć”.

Rafał Gębura, ngo.pl: – Kim są sygnaliści?

Aleksandra Kobylińska: – To osoby, które ujawniają informacje na temat nieprawidłowości w swoim otoczeniu zawodowym. Co ważne, robią to w dobrej wierze – występują w obronie wartości, które są istotne z punktu widzenia interesu publicznego. Dzięki nim wychodzi na jaw wiele nadużyć, których konsekwencje ponosimy wszyscy. Sygnaliści, z którymi rozmawialiśmy, opowiadali o sytuacjach, w których ustawiano przetarg pod firmę, która zawyżała ceny, co prowadziło do marnotrawienie publicznych pieniędzy, albo o tym, jak nadużywano szkodliwej dla zdrowia pacjentów procedury medycznej tylko po to, by szpital mógł wyciągnąć wyższe dofinansowanie z NFZ.

Samo słowo „sygnalista” to odpowiednik angielskiego whistleblower. Polski termin zaproponowała Fundacja Batorego. My się do niego przychylamy i je popularyzujemy, ponieważ w przeciwieństwie do innych słów, takich jak na przykład „donosiciel”, jest ono neutralne i nie niesie negatywnych skojarzeń.

Jak najlepiej opisać różnicę pomiędzy sygnalistą a donosicielem?

A.K.: – Motywacją sygnalisty nie jest to, by komuś zaszkodzić. Jemu chodzi o interes publiczny. Niestety nie wszyscy Polacy dostrzegają tę różnicę. Dla wielu sygnalista to kapuś, człowiek godny pogardy. Dla mnie to zdumiewające, ale tak jest. Wynika to po pierwsze z niskiej świadomości na temat zjawiska whistleblowingu, a po drugie z silnego ugruntowania negatywnych stereotypów, które wiążą się z doświadczeniem generacyjnym starszego pokolenia, które przeszło przez okres PRL-u.

Raport, którego jest Pani autorką, podsumowuje rozmowy, które przeprowadziliście z sygnalistami. Jak do nich dotarliście?

A.K.: – Przeszukiwaliśmy ogólnopolskie i lokalne media w poszukiwaniu różnych przypadków. To były dziesiątki godzin żmudnego szperania w internecie. Pomagali nam lokalni dziennikarze, którzy skierowali nas bezpośrednio do konkretnych osób. Kilku sygnalistów wskazała nam Fundacja Batorego. Byli też tacy, którzy sami się do nas zgłosili w odpowiedzi na internetowe ogłoszenia. Wykorzystaliśmy też efekt kuli śniegowej – czasem okazywało się, że jeden sygnalista zna kogoś, komu przydarzyła się podobna historia.

Przebadaliśmy w sumie dwanaście osób. Byli to ludzie z małych i dużych miejscowości. Opowiadali nam o przypadkach whistleblowingu w różnego typu instytucjach – od prywatnych przedsiębiorstw, przez organizacje pozarządowe, służbę zdrowia, uczelnie wyższe, po administrację publiczną.

Co łączyło waszych rozmówców?

A.K.: – To ludzie o sztywnym kręgosłupie moralnym. Wszyscy musieli wykazać się sporą dawką nonkonformizmu. Nie jest łatwo przeciwstawić się przełożonemu i współpracownikom, którzy mówią: „Nie wychylaj się! Siedź cicho!”. Większość z nich nie miała świadomości, z jak bardzo negatywnymi reakcjami mogą się spotkać. Mieli poczucie, że skoro coś jest nie tak, to czymś oczywistym jest, że ktoś powinien w tej kwestii zareagować i oczywiste jest, że sprawiedliwość jest po ich stronie. Mieli całkowite przekonanie, że występują w słusznej sprawie. Niestety szybko okazywało się, że ich postawa nie tylko nie wywołuje aprobaty kierownictwa, ale uruchamia działania odwetowe.

Na czym one polegały?

A.K.: – To było albo zwolnienie z pracy, albo bardziej subtelne zabiegi, które miały doprowadzić do tego, by sygnalista sam zdecydował się odejść. Organizacje zaczynały dążyć do tego, by pozbawić go wiarygodności. Szukano na niego haków i podkładano mu świnię. Mieliśmy przypadki osób, wobec których montowano bardzo poważne oskarżenia. Jednemu z sygnalistów podłożono do komputera pornografię dziecięcą. Inny został oskarżony o produkcję narkotyków. To były różne zabiegi, które miały doprowadzić do tego, że sygnalistę uznawano za osobę niewiarygodną, która sama powinna być przedmiotem bacznej obserwacji.

Inną metodą, jaką stosowali pracodawcy, było odsuwanie sygnalistów od części obowiązków, a w praktyce od informacji. Powierzano im zadania, które w żaden sposób nie korespondowały z ich kompetencjami. Księgowa straciła dostęp do dokumentów księgowych i zaczęła pełnić zadania sekretarki. Policjanta z wieloletnim doświadczeniem skierowano z kolei do pracy przy ksero.

Sygnaliści stawali się też ofiarami mobbingu. Urządzano spotkania zespołu, na których publicznie ich wyśmiewano i upokarzano. To były różne formy psychologicznego nacisku, które miały spowodować, że taka osoba wycofa się i zamknie usta.

Zamykała?

A.K.: – Najczęściej nie. Gdy nie udawało się rozwiązać problemu wewnątrz organizacji, część sygnalistów decydowała się na podjęcie interwencji zewnętrznej. Przekazywali informacje organom ścigania albo innym instytucjom odpowiedzialnym za nadzór lub kontrolę. Takie działania prowadziły do totalnej wojny. Ci, którzy odważyli się interweniować na zewnątrz, doświadczali najsilniejszych represji. Mieliśmy jeden ekstremalny przypadek, kiedy sygnalistka znalazła się w sytuacji realnego zagrożenia. Na szczęście dostała ochronę policyjną dla siebie i swojej rodziny. Część osób musiało niestety radykalnie zmienić swoje życie: przeprowadzić się do innego miasta albo wyemigrować. Zdarzało się, że byli pracodawcy bardzo aktywnie zatroszczyli się o to, by konkretna osoba nie znalazła zatrudnienia w swojej branży. Była spalona, choć nie zrobiła nic złego i działała w słusznej sprawie. Spora część osób, które doświadczyły nasilonych represji, musiała podjąć terapię psychologiczną lub leczenie psychiatryczne ze względu na zaburzenia depresyjne czy lękowe, których nabawili się w następstwie długotrwałego stresu.

Próbowali dochodzić sprawiedliwości w sądzie?

A.K.: – Próbowali, ale zazwyczaj nieskutecznie. Współpracownicy, którzy początkowo deklarowali, że poprą ich zeznania w sądzie, z czasem się od nich odwracali. Często był to efekt umiejętnych rozgrywek pracodawcy, który na różne sposoby zarządzał zespołem w taki sposób, by pracownicy zeznawali na jego korzyść. Jak? Proponując awans lub dodatki do pensji.

Wspomniała Pani, że problem dotyczy również organizacji pozarządowych…

A.K.: – Nadużycia zdarzają się wszędzie i sektor pozarządowy bynajmniej nie jest od nich wolny. Pamiętam historię osoby, która wystąpiła w obronie koleżanki, doświadczającej nasilonego mobbingu ze strony swojej przełożonej. Ta osoba zgłosiła sprawę do zarządu organizacji. Podziękowano jej za aktywną postawę, po czym za jakiś czas doręczono wypowiedzenie.

Już po zakończeniu badania, docierały do nas sygnały od innych pozarządowców. Część z nich informowała nas o poważnych nadużyciach podczas realizacji projektów grantowych. Przykro to stwierdzić, ale czasem zdarza się, że organizacje, które wypisują na swoich sztandarach piękne hasła, a same mają problem z ich praktycznym wdrażaniem.

Co zrobicie z wnioskami, które wyciągnęliście z rozmów?

A.K.: – Bardzo chcielibyśmy, by te wnioski przełożyły się na konkretne zmiany w przepisach. Nasz system prawny w praktyce nie zapewnia ochrony sygnalistom. Często spotykamy się z argumentem, że istniejące przepisy dają im wystarczającą ochronę, ponieważ wystarczy zastosować przepisy antydyskryminacyjne Kodeksu pracy, ale w praktyce to nie działa. Nie ma gwarancji, że osoba, która wystąpi nawet w najsłuszniejszej sprawie, nie poniesie negatywnych konsekwencji ze strony pracodawcy. Nie ma takiego przepisu, który mógłby to skutecznie zapewnić.

Trzeba też pamiętać, że sytuacje nie zawsze są jednoznaczne. Bywają takie, kiedy sygnaliści są w jakimś stopniu uwikłani w te nadużycia. Chcą się z tego wykręcić, ale nie bardzo mogą. Przypomina to trochę sytuację osoby opuszczającej zorganizowaną grupę przestępczą. Ale skoro w naszym systemie prawnym są instrumenty, które chronią skruszonych bandziorów, to nie widzę powodów, dla których nie mielibyśmy wspierać również tych, którzy ujawniają jakieś ważne z punktu widzenia interesu publicznego informacje.

Dlatego chcielibyśmy – i to już się dzieje – zbudować szerszą koalicję osób, organizacji pozarządowych, instytucji państwowych i firm, które są zainteresowane podjęciem tego tematu, po to by nasz głos był bardziej słyszalny i by został wreszcie zauważony.

Przydałaby się również zmiana społeczna, by sygnaliści nie byli nazywani zdrajcami. Są na to szanse?

A.K.: – Mam nadzieję. Musimy sobie wreszcie uzmysłowić, że to właśnie dzięki sygnalistom wychodzi na jaw wiele nieprawidłowości, których konsekwencje ponosimy my wszyscy: zagrożenie dla bezpieczeństwa, zdrowia i życia, zatruwanie środowiska czy marnotrawienie publicznych pieniędzy. To również kwestia naszej obywatelskiej postawy, która powinna polegać na tym, że gdy widzimy coś niepokojącego, to reagujemy.

Myśli Pani, że sygnaliści, z którymi rozmawialiście, zareagowaliby dziś jeszcze raz?

A.K.: – Konsekwencje, jakie poniosła część z nich, były wręcz zastraszające. Mimo to, większość z nich zadeklarowała, że zrobiliby to ponownie, ponieważ do podjęcia tych działań popchnęły ich ważne dla nich wartości.

Wywiad pochodzi z portalu ngo.pl

Debaty

Zawartość i treści prezentowane w serwisie Obserwator Konstytucyjny nie przedstawiają oficjalnego stanowiska Trybunału Konstytucyjnego.