Dobre państwo. Czyli jakie?

anarchizm| jakość państwa| konserwatyzm| Liberalizm| libertarianizm| nomenklatura| państwo

Dobre państwo. Czyli jakie?
Foto: Wikimedia Commons

Państwo nie jest lekarstwem na wszystkie problemy, nie należy jednak popadać w jego skrajną krytykę, tylko wzorować się na dobrych przykładach.

W dziejach nie brakowało takich, którzy uważali państwo za główne zło, a walkę z nim za swój moralny obowiązek. Spośród nich na szczególną uwagę zasługują anarchiści i libertarianie. Ci pierwsi atakowali państwo z pozycji lewicowych, ci drudzy z pozycji prawicowych. Lewicowość i prawicowość jest w tym przypadku związana przede wszystkim z pojmowaniem natury człowieka.

Dla anarchistów jest on z samej swojej istoty zdolny do współpracy, altruizmu i solidarności. W ujawnieniu się jego dobrych cech przeszkadza właśnie państwo, które jest wyrazem partykularnej woli jakiejś grupy osób próbujących narzucić ją innym i w ten sposób ograniczyć ich wolność. Dla libertarian człowiek jest z natury egoistą, walczącym zawsze o własny interes, zdolnym jednak do współpracy z innymi, ale tylko jeśli współpraca taka mu się opłaci. Ich zdaniem państwo krępuje taką uzasadnioną walkę jednostek o swój egoistyczny interes (nade wszystko ekonomiczny) poprzez ograniczenie wolności ekspresji indywidualnych talentów i pragnień. Jest tyranem, który sam niczego konstruktywnego nie wnosi do życia jednostek, za to skutecznie przeszkadza im w realizacji ich planów życiowych, nakierowanych na osiąganie indywidualnego szczęścia i dobrobytu.

O ile dla anarchistów państwo jest przeszkodą dla samorzutnej organizacji społecznej od dołu, mającej na celu solidarne życie we wspólnotach sprawiedliwych i równych ludzi (gminach anarchistycznych), o tyle dla libertarian państwo jest przeszkodą na drodze do indywidualnego szczęścia wykutego w walce z innymi ludźmi jako konkurentami do deficytowych dóbr. Chroni ono niepotrzebnie tych, którzy w walce takiej okazują się słabsi, miast pozwalać na ich naturalną eliminację i zrobienie miejsca dla tych, którzy dzięki przymiotom swego charakteru zdobywają to, co chcą. Zarówno anarchiści, jak i libertarianie wierzą, że brak państwa (anarchiści) lub chociaż znaczne ograniczenie jego prerogatyw (libertarianie) może doprowadzić do ukształtowania się spontanicznego ładu społecznego. O ile jednak w ładzie tym anarchiści widzą spełnienie ideałów solidarności, równości i braterstwa, o tyle libertarianie postrzegają w nim jedynie owoc triumfu tych, którzy na ów triumf zasługują, i klęski tych, którzy na nią zasługują (klęska jest bowiem zawsze zasłużona).

Nie przepadam ani za jednymi, ani za drugimi, choć gdybym miał wybierać, bez wahania wybrałbym anarchistów. Ich idealistyczne spojrzenie na człowieka i jego zdolność do altruizmu oraz solidarności budzą moją sympatię. Nie mam jej ani trochę dla libertarian. Traktowanie przez nich społeczeństwa jako zbioru jednostek, które z natury są skazane na bezlitosną konkurencję, oraz postrzeganie nieograniczonej wolności jako gwarancji, że walka ta będzie fair, uważam za pomieszanie cynizmu i naiwności. Cynizmem jest przekonanie, że w owej walce wygrywa się zawsze zasłużenie i zasłużenie też przegrywa, świadomie pomija ono bowiem fakt niezasłużonej nierówności pomiędzy ludźmi, wynikającej z odziedziczonych cech naturalnych oraz społecznych, już na starcie powodującej, że mówienie o jakiejkolwiek grze fair jest po prostu śmieszne. Naiwnością zaś jest przekonanie, że istnieje taka nieograniczona wolność, która nie będzie przeradzać się w samowolę, a w ostateczności w bezwzględną władzę silniejszych nad słabszymi.

Nie czy, ale ile państwa potrzebujemy?

Wszystko to nie oznacza, że gotów byłbym do bezkrytycznego wychwalania państwa. Nic z tych rzeczy. Doskonale zdaję sobie sprawę, jak bardzo jest ono niebezpiecznym i zawodnym narzędziem regulowania życia społecznego. Jak pokazuje historia, jego kult może doprowadzić do zjawisk takich jak totalitaryzm. Pewna doza nieufności wobec państwa jest zawsze wskazana, zaś istotne ograniczenie jego prerogatyw – z pewnością konieczne. Jednakże pomiędzy całkowitym potępieniem państwa a jego ślepym kultem mamy dosyć przestrzeni, aby znaleźć drogę pośrednią: uznania państwa za pożyteczne narzędzie regulowania niektórych wymiarów naszego życia społecznego, bez popadania w przekonanie, że może ono stanowić lekarstwo na wszystkie nasze problemy. Ową pośrednią drogą szły moim zdaniem wszystkie rozsądne doktryny polityczne, z liberalizmem, konserwatyzmem i socjaldemokratyzmem na czele. W nich też upatrywałbym nadziei na poradzenie sobie z naszymi dzisiejszymi problemami. Spór powinien się zatem toczyć o to, jak wiele państwa potrzebujemy, a nie o to, czy jest ono dobrem czy złem.

Nie przypadkiem w tym kontekście wymieniam jednym tchem liberalizm, konserwatyzm i socjaldemokratyzm. W moim przekonaniu bowiem doktryny te w swych najlepszych formach zbliżają się do siebie. A pisząc „w swych najlepszych formach”, mam na względzie tak zwany socjalliberalizm, związany głównie, choć nie wyłącznie, z tak zwanym nowym liberalizmem brytyjskim przełomu XIX i XX wieku, konserwatyzm spod znaku niemieckiego ordoliberalizmu (niech nikogo nie zwiedzie nazwa zawierająca liberalizm; ordoliberalizm to doktryna przede wszystkim konserwatywna, choć jest to konserwatyzm szukający sojusznika w liberalizmie) i socjaldemokratyzm w wydaniu skandynawskim czy niemieckim. Choć podejścia te różnią się od siebie założeniami filozoficznymi i doktrynalnymi, to jednak bardzo zbliżają się swymi faktycznymi politykami społecznymi, prowadzącymi w każdym przypadku do ukonstytuowania się tak zwanego państwa socjalnego czy państwa dobrobytu.

Widzimy więc wyraźnie, że państwo okazało się, w świetle wielu różnych doktryn politycznych i filozoficznych i – co ważniejsze – wielorakich praktyk społecznych, skutecznym narzędziem realizacji najlepszego projektu politycznego, jakim może się poszczycić cywilizacja zachodnia, a mianowicie wspomnianego już państwa socjalnego. Warto jednak pamiętać, że nie mogłoby ono powstać, gdyby nie aktywna rola państwa w gospodarce, w istotny sposób przyczyniająca się do sukcesu gospodarczego państw zachodnich, szczególnie w okresie powojennym.

Skądinąd, jak pokazuje historia ostatnich dwustu lat, państwo zawsze miało decydujący wpływ na poszczególne gospodarki narodowe, nie tylko przez to, że tworzyło warunki dla rozwoju rynku kapitalistycznego, ale także przez to, że stawało się często aktywnym graczem ekonomicznym, poprzez swoje działania wspierające rozwój gospodarczy, w tym między innymi prowadzenie rozsądnej polityki przemysłowej czy też stymulowanie rozwoju technologicznego. Historia gospodarcza takich krajów, jak Niemcy, Francja, Austria czy kraje skandynawskie, przynosi wiele przykładów pozytywnej ingerencji państwa w gospodarkę. Nawet historia Stanów Zjednoczonych pokazuje, że państwo odgrywało tam od czasu do czasu nader istotną rolę gospodarczą i to nie tylko poprzez swojej regulacje prawne, ale także poprzez bezpośrednią ingerencję w sferę gospodarki. New Deal jest tego najlepszym przykładem. (…)

Wszystko to nie oznacza, że ingerencje państwa w gospodarkę nie mogą się też przyczynić do długotrwałego zastoju gospodarczego. Tak również bywa, czego bodaj najlepszym przykładem (poza tak zwanym realnym socjalizmem) jest państwowo regulowana gospodarka Portugalii pod rządzami Salazara czy wieloletni zastój gospodarczy w nadmiernie zetatyzowanej gospodarce hinduskiej. W ten sposób dochodzimy do głównej tezy niniejszego tekstu: nie ma sensu hurtowo oskarżać państwa o wszelkie zło, tak jak nie ma sensu hurtowo obdarzać go zaufaniem. Państwa bywają mądre i głupie, dobre i złe. Czasem przyczyniają się do rzeczy chwalebnych, czasem do haniebnych. Mogą stymulować rozwój gospodarczy, mogą też skutecznie go hamować.

Sprawą fundamentalną jest zatem jakość państwa. (…)

Trzeba zauważyć, że fatalnie wpływa na nią skrajne upartyjnienie jego aparatów. Traktowanie państwa jako łupu powyborczego i obsadzanie wielu stanowisk swoimi, bez oglądania się na ich kwalifikacje, to znak pojmowania państwa nie jako dobra wspólnego, ale jako dobra niczyjego, które może być dowolnie zawłaszczane w imię partykularnych i doraźnych interesów własnego aparatu partyjnego. Polska potrzebuje apolitycznego i fachowego aparatu urzędników, którzy w duchu troski o państwo tamowaliby indolenckie zapędy poszczególnych partyjnych partaczy, tej nowej nomenklatury, ludzi, których jak w dawnych czasach dana partia rzuca na określony odcinek, gdzie mają pilnować jej interesów. Zniszczenie idei korpusu apolitycznych urzędników, która wszak pojawiła się Polsce już na początku naszej transformacji, a później wiązała się z powołaniem Krajowej Szkoły Administracji Publicznej, uważam za jedną z największych naszych klęsk ostatnich dwudziestu lat – tak jak nienarodzenie się trwałej kultury politycznej, która nakazywałaby stawianie interesów państwa ponad interesami partyjnymi.

Mamy wiele do zrobienia. Dlaczego nie poprosić naszych sąsiadów zza Bałtyku, aby nam pomogli w procesie naprawy i udoskonalenia państwa, gospodarki, systemu opieki społecznej, szkolnictwa? Oczywiste jest, że nie da się skandynawskich wzorów mechanicznie przenieść do nas. Ale dlaczego nie spróbować poddać ich publicznej dyskusji, dlaczego nie uznać ich za obiecująca alternatywę wobec anglosaskiego modelu kapitalizmu, któremu hołdowaliśmy przez ostatnie dwadzieścia lat? Spróbujmy chociaż. Jestem pewien, że nie będziemy żałować.

Fragment tekstu pochodzi z drugiego numeru Instytutu Idei, kwartalnika Instytutu Obywatelskiego.

*Andrzej Szahaj – profesor zwyczajny Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu, członek Komitetu Nauk Filozoficznych PAN oraz Komitetu Nauk o Kulturze PAN, autor licznych książek oraz artykułów z zakresu filozofii polityki i filozofii kultury.

Instytut Obywatelski

Debaty

Zawartość i treści prezentowane w serwisie Obserwator Konstytucyjny nie przedstawiają oficjalnego stanowiska Trybunału Konstytucyjnego.