Łukaszewski: Rewolucji nie będzie
"chleb i igrzyska"| demokracja| fenomen Solidarności| godność| PRL| Sierpień 1980
Ostatnie miesiące upłynęły nam na oczekiwaniu cudu. Cud, jak łatwo się domyślić – nie nastąpił. Suwerenny naród nie zbuntował się przeciw władzy depczącej w biały dzień (na ogół) prawa obywatelskie, wykazującej skrajną niekompetencję w czym tylko się da, gwałcącej Konstytucję itd. Wręcz przeciwnie – wydaje się mało zainteresowany tym co się wokół niego dzieje.
Na pozór trudno to pojąć, bo przecież pokazuje mu się, że to i tamto idzie w złym kierunku, a on nic. Dlaczego?
Ponieważ nadchodzi kolejna rocznica wielkiego buntu, który zapoczątkował obalenie poprzedniego ustroju pomyślałem, by zajrzeć do domowego archiwum i spróbować znaleźć w nim choć cień odpowiedzi na pytanie: kiedy i dlaczego suweren gotów jest powiedzieć NIE.
Kiedy w latach 60. ub. wieku amerykańscy socjologowie zgłaszali nadejście „czasów konsumenta” traktowano to u nas jako dowód na zwyrodnienie kapitalizmu, dekadencję zacofanego zachodniego świata, przejaw upadku jego kultury, czy wręcz powołując się na Marksa – wyczerpanie sił twórczych człowieka Zachodu i powrót do pierwotnych, zwierzęcych instynktów.
W opozycji do tego trendu stać miał nasz model człowieka patrzącego „z góry” na dobra materialne, żyjącego ideami, przedkładającego intelekt nad przyziemny pieniądz itd.
Cytowano chętnie Jaspersa, że „człowiek staje się funkcją rzeczy”, te zaś z kolei tracą własną wartość nie przyczyniając się do rozwoju indywidualności ludzkiej.
Tocqueville, Ortega y Gasset, Santayana, Sorokin i Mills stali się narzędziami do udowadniania naszej wyższości nad tamtym światem i odporności na toczące go choroby.
Rzeczy – zarazki – tak mniej więcej określano to, od czego mieliśmy pozostać wolni. Trzeba przyznać, że gospodarka socjalistyczna robiła co mogła, by nas przed tą epidemią ustrzec.
Nawet Kościół wtórował tym wysiłkom przypominając papieża Leona XIII i jego zdanie, że „…Bóg nie stworzył nas do szczęścia błahego i znikomego. Czy posiadasz lub nie posiadasz bogactwa i to, co na ziemi uchodzi za dobro, to rzecz dla szczęśliwości wiecznej obojętna”.
Pełne obrzydzenia analizy socjologów pokazywały nam moralne dno sytuacji, w której futro jest nie tylko wyróżnikiem kobiety, ale także miarą jej powodzenia, a nawet jej kobiecości.
A jednak kiedy prześledzimy historię „trzęsień ziemi” w czasach PRL to zauważymy, że wszystkie one miały jeden wspólny mianownik. Niezależnie od daty i bieżących okoliczności politycznych tym co bezpośrednio powodowało wybuch społecznego niezadowolenia była sprawa warunków życia, warunków czysto materialnych, dostępności dóbr i to głównie spożywczych, a więc absolutnie podstawowych.
Wynikałoby z tego, że ani ideologia, ani religia, ani nic innego nie zdołało ustrzec ludzi przed chęcią zapewnienia sobie życia takiego, by nie martwić się o dzień jutrzejszy.
Nie pomogły uczone analizy wskazujące, że życie duchowe człowieka staje się coraz bardziej zubożone, pozbawione humanistycznych wartości, podszyte konformizmem i innymi tego typu skażeniami nie pozwalającymi w pełni poczuć się człowiekiem.
Ktoś komu stale brakowało do pierwszego i z trudem utrzymywał rodzinę na jakim takim poziomie chętnie zamieniłby się ze „zdegenerowanym mieszczaninem” ze zgniłego Zachodu.
Sierpień 1980 nie odbiegał od tego schematu.
Mam dokument, który go poprzedzał. Okólnik dyrektora jednego z dużych przedsiębiorstw na temat udzielania pracownikom urlopów bezpłatnych w celu prywatnego wyjazdu za granicę. Za granicę – tzn. do krajów kapitalistycznych gdzie jak powiedziałem powyżej – groziło nam zarażenie się bakcylem konsumpcjonizmu. Wystawiony na podstawie postanowień z pisma Ministra Pracy, Płac i Spraw Socjalnych z 3. IV. 1974 r. znak ZA 441–56.
Dokument pochodzi z 7 września 1978 roku i stwierdza się w nim m.in.
„Urlopów bezpłatnych w celu prywatnego wyjazdu za granicę należy udzielać pracownikom wyjątkowo, w szczególnie uzasadnionych wypadkach i tylko na czas krótkotrwały.
Za przypadki uzasadniające udzielenie pracownikowi krótkotrwałego urlopu bezpłatnego można uznać:
— wyjazd do współmałżonka, przebywającego za granicą dłużej niż 6 miesięcy, delegowanego tam w celach naukowo badawczych, szkoleniowych, lub skierowanego do pracy za granicą.
— konieczność osobistego załatwienia spraw spadkowych za granicą.
Należy przy tym zmierzać do istotnego ograniczenia liczby tych urlopów.”
Dokument ma adnotację „poufne” i skierowany jest do zastępców dyrektora i głównego księgowego, które to osoby upoważnione zostały do udzielania takich urlopów w wymiarze najwyżej 2 tygodni.
Dlaczego cytuję akurat ten papierek?
Dlatego, że jakkolwiek był on przejawem nieprawdopodobnego ograniczenia swobód obywatelskich czy wręcz praw człowieka (ktoś decydował za mnie czy powód mojego ew. wyjazdu jest istotny) to materia, której on dotyczył nigdy nie znalazła się w żadnym zestawie żądań pracowniczych w żadnym strajku.
Czy to coś oznacza? Pomyślmy.
Sierpień ’80 odbierany jest zwykle jako najlepiej zorganizowany protest w PRL, protest, który zjednoczył wszystkie warstwy społeczne, wszystkie (niemal) grupy zawodowe itd.
Kiedy jednak spojrzymy na słynne 21 postulatów zobaczymy, że tylko cztery pierwsze to żądania natury politycznej, w tym trzy o charakterze konstytucyjnym i jeden incydentalny (uwolnienie wymienionych z imienia i nazwiska więźniów politycznych).
Pozostałe dotyczą spraw bardzo przyziemnych, czasem bardzo szczegółowych jak np. wymiar urlopów macierzyńskich czy wysokości diet na delegacji.
Sposób zapisu postulatów wyraźnie wskazuje, że były pisane przez dwie odrębne grupy osób, dwie grupy o zdecydowanie odmiennych interesach, które połączyły siły, by razem odnieść zwycięstwo.
W czasie strajku sierpniowego mieszkałem na portowym holowniku z grupą robotników przeładunkowych. Jedna z rozmów szczególnie utkwiła mi w pamięci.
Dość wygadany sztauer wygłosił zdanie, które mówiło wiele o tzw. zwykłych ludziach.
„ – A co mi do tego kto rządzi? Ja premierem nie będę. Oni mają tak robić, żeby mi było dobrze!”
Kiedy później rodzimi intelektualiści rozpływali się w mediach nad „mądrością klasy robotniczej” to zdanie zatarło się w mojej pamięci. Szkoda. Ono było i jest bardzo ważne. Ważniejsze, niż wtedy sądziłem.
Nie wszyscy pamiętają, że przed podpisaniem tzw. porozumień gdańskich były wcześniejsze próby wygaszenia buntu. Wicepremier Pyka był już na dobrej drodze do osiągnięcia tego celu. Zablokowały to dopiero trzy panie – Alina Pieńkowska, Anna Walentynowicz i Henryka Krzywonos.
19 sierpnia 1980 roku Pyka zgodził się na 14 postulatów pracowników stoczni im. Lenina. Pierwszy dotyczył zgody na utworzenie Wolnych Związków Zawodowych. Pozostałe 13 to sprawy czysto pracownicze, materialne, jak np. „uregulowanie wszystkich spraw dotyczących zaopatrzenia materiałowego, odzieży i pracy w warunkach szkodliwych” (14) czy „pełne zaopatrzenie rynku w podstawowe artykuły spożywcze i mięso” (3).
Nawet wydany 27 sierpnia 1980 roku komunikat z posiedzenia Rady Głównej Episkopatu Polski, który wzywał do „zachowania ładu, spokoju i rozwagi” podkreślał konieczność zapewnienia ludziom „prawa do chleba dostępnego dla wszystkich obywateli według potrzeb” plus kilka innych tego typu wezwań.
Od tamtych czasów minęło niemal 40 lat. Coś się zmieniło?
A dlaczegóżby miało się zmienić?
Kiedy dziś zdumiewamy się nad reakcją (a właściwie jej brakiem) większości społeczeństwa na budzące chwilami zgrozę poczynania nowej władzy, może jednak warto sobie uświadomić kim są ludzie, od których oczekujemy ujęcia się za Trybunałem Konstytucyjnym, sprzeciwu wobec ustawy inwigilacyjnej, nazywania czarnego białym i odwrotnie.
Nowy porządek w państwie zdołał nauczyć część tych ludzi, że trzeba o siebie zadbać. Nieważne kto akurat jest u steru rządów. Ponieważ okazało się, że to potrafią, nikt ich nie namówi do protestowania przeciw władzy. Ona jest im obojętna, dadzą sobie radę pomimo jej wybryków.
Część, która nie umiała dostosować się do wymogów nowej rzeczywistości jest skazana na łaskę i niełaskę władzy, która „przyjdzie i da”. O tej grupie zwyczajnie zapomniano w zadufanym mniemaniu, że „rynek sam wszystko ureguluje”. Cóż by to miało znaczyć w tym przypadku? Wyeliminuje ich spośród żywych, skoro sami nie potrafią się wyżywić?
Nikt tego głośno nie powiedział, ale oni tak to zrozumieli.
Jeśli więc mamy rząd, który „daje”, to zrozumiałe jest, że oni staną za nim murem.
Poczucie krzywdy, nieważne – uzasadnione czy nie – jest na tyle silne, że każe im patrzeć podejrzliwie na każdego kto jest przeciw władzy, która się do nich odezwała, która wyciągnęła do nich rękę.
Tak, wiem – jedną, bo drugą zabiera co może i to coraz więcej, ale dla nich to chwilowo nieważne.
Ktoś nazwie to korupcją społeczną? Nic nowego – w starożytnym Rzymie 90% mieszkańców żyło z rozdawnictwa wina, chleba, oliwy itd. Kandydaci do senatu zadłużali się — jak Katylina by sprostać oczekiwaniom tłumów.
Ktoś chciałby skłonić tę grupę do jakichkolwiek protestów? Czym? Opowieściami o prawach obywatelskich? Dla nich to baśń o krasnoludkach, która nie napełni nawet najmniejszego garnka.
Nie czuć się gorszym od innych może tylko człowiek, który nie patrzy z zazdrością kiedy inni jedzą. Może zainteresować się kulturą, sztuką, ideami. Bez tego będzie tylko zwierzyną rozpaczliwie poszukująca pokarmu, głodną do tego stopnia, że nie zwracającą uwagi, kto mu ten pokarm podsuwa, nawet jeśli w ostatecznym efekcie miałoby to przynieść zgubę.
Człowiek żyjący w niedostatku nie będzie myślał perspektywicznie. On nie zna pojęcia perspektywy. On z konieczności jest do bólu konkretny konkretem dzisiejszego obiadu. Niczym więcej.
Amatorszczyzna polskiej klasy politycznej skupionej na sobie niczego im nie zapewni, nawet nie proponuje.
Bo i cóż takiego mogłaby im zaproponować? Jak przekonać, że to co robi dzisiejsza władza jest złe i będzie miało negatywny wpływ także na ich życie w przyszłości?
Jak na razie nikt nawet nie odważył się policzyć „wykluczonych”, podawane dane są zwykle szacunkami, które strachliwie się podważa.
Rząd daje chleb i daje igrzyska. Prymitywna zemsta polityczna staje się rozrywką dla mas, takich samych, które ongiś tłumnie śpieszyły na rynki miast gdzie ścinano skazańców czy palono czarownice.
Dziś cieszy ich „rozliczenie” tego i owego, szczególnie takiego co to „ma pieniądze, więc skądś je ma”, oskarżenie – cóż, że bezpodstawne – sędziego TK o to, że jest sprawcą zamętu w kraju, cieszą ich bohaterowie, o których nigdy przedtem nie słyszeli, ale których podsuwa im ten co daje itd.
Oczywiście jest w stu procentach pewne, że łaska suwerena na pstrym koniu jeżdżąca zwróci się przeciw rządowi prędzej czy później. Kiedy rząd nie będzie miał już skąd brać żeby dać – nastąpi krach.
A co potem?
To samo – część społeczeństwa będzie miała w nosie politykę, a część będzie oczekiwała, że nowy rząd da. A przecież z góry wiemy, że nie da, jeśli zechce być odpowiedzialny.
Życie jako przygoda intelektualna dla nielicznych jest możliwe jedynie po stworzeniu warunków przetrwania dla każdego. Ci, którym się powiodło potrzebują społecznego przyzwolenia na konsumpcję. Tak zawsze było w historii świata.
Rewolucje wybuchały wtedy, gdy grupie zamożnej wydawało się, że żyje na innej planecie, niż inni ludzie i nie musi mieć z nimi żadnych relacji. Gilotyny szybko pokazywały, że jest inaczej.
Nic się od tamtych czasów nie zmieniło. I dlatego dziś na rewolucję nie ma co liczyć, choć „dobra zmiana” zepsuje jeszcze wiele rzeczy i zniszczy wielu ludzi.
Tym więcej, im mniej będzie mogła „dać”.
Marcel Proust pisał, że „szczęście jest dobre dla ciała, ale to troska rozwija siły ducha”.
Umiejętne żonglowanie cyników ludzkimi troskami daje im władzę. Władzę, której nie obali się pięknymi słowami.
Na razie w Polsce nie widać nikogo, kto poza dorywczymi manewrami politycznymi miał jakąkolwiek wizję. Wizję z jednej strony spełniającą oczekiwania tych, dla których nie jest obojętne, w jakim państwie żyją, a z drugiej zapewniającą zgodę większości na ich intelektualne wędrówki.
Czy w ogóle to jest możliwe?
Studio Opinii
Zawartość i treści prezentowane w serwisie Obserwator Konstytucyjny nie przedstawiają oficjalnego stanowiska Trybunału Konstytucyjnego.