A. Wróblewska: Ludzka twarz rynku
call center| gospodarka niedoboru| marketing| podaż| popyt| rynek| telefon
Czuję się jak panna na wydaniu, chociaż w wieku do żeniaczki mam już wnuki, bo u schyłku życia doczekałam się konkurentów. Zawdzięczam ich niewidzialnej ręce rynku. Zamiana gospodarki niedoborów na gospodarkę obfitości sprawiła, że są tacy, którzy starają się o moje względy. Jak się nie rozczulić, kiedy dzwoni pan o miłym głosie, zna mnie po imieniu i pyta o zdrowie. Nie wiem skąd miał namiary, ale chyba wie też coś na temat wieku, bo nigdy jeszcze nie otrzymałam propozycji kupna nart zjazdowych czy wyprawki dla niemowląt, za to ciągle zapraszana jestem na darmowy pokaz aparatury leczniczej czyniącej cuda, darmowe przebadanie serca, prezentację pościeli antyreumatycznej czy poradników utrzymania organizmu w kondycji. Jak kompleksowa była zamiana PRL na RP świadczą nie tylko pełne półki czy skrzynki pocztowe wypchane reklamami – wolny rynek ma też bardziej ludzką twarz, którą zwraca właśnie do mnie osobiście, mnie wyróżnia z tłumu.
Jednak ostatnio miałam okazję się przekonać, że co za dużo to niezdrowo nawet jeśli chodzi o konkurentów, bo właśnie opędzam się od panów którzy mnie nęcą, wabią i chcą się umawiać. Chodzi o umowę telefoniczną. Wczesną jesienią wygasał termin mojej umowy z Netią na telefon stacjonarny i Internet. Nie pamiętałabym o tym rzecz jasna, a Netia dalej świadczyłaby mi usługi, gdyby już od lata nie urywały się telefony z pytaniem czy nie chcę przenieść się do Orange. Komórkę mam w Orange, więc się zgodziłam. Ale jedna zgoda nie zdała się na nic, bo telefony z tym samym pytaniem powtarzały się niemal codziennie – gdzieś w sieci krążyła informacja, że jest klient do przejęcia i w ciągu tych miesięcy kilku różnych kurierów przyjeżdżało do mnie żeby podpisać kolejne intercyzy, a każdy z nich zapewniał, że on jest tym jedynym, prawdziwym i solidnym kandydatem. Niezły bałagan musi panować w tej firmie – połączonej Telekomunikacji z Orange, skoro nie potrafią zapanować nad kurierskim żywiołem. Sprawa jest ciągle w toku, jednak nowych kandydatów już odprawiam z kwitkiem bo wierzę, że niewidzialna ręka rynku sprawi szczęśliwe zakończenie.
Za moich młodych lat rekord czekania na instalację telefonu wynosił, o ile dobrze pamiętam, 34 lata. Telekomunikacja nie walczyła o nasze względy, a jeśli ktoś dzwonił, to raczej znajomi, żeby powiedzieć, że do sklepu za rogiem przywieźli masło. Teraz dzwonią zupełnie nieznajomi – chociaż przedstawiają się z imienia i nazwiska – i gotowi są to masło przywieźć mi do domu. Pierestrojka gospodarcza zupełnie odmieniła nasze życie prywatne.
Dyskusje o tym które czasy były lepsze – czas niedoboru dóbr czy ich nadmiaru – ciągle trwają. Tęsknota do minionej ery kreuje modę na lokale w stylu minionej epoki, na towary rodem z tamtego wzornictwa. Niektóre są bardzo ładne, zwłaszcza od kiedy stały się dostępne. Bo właśnie dostępność do dóbr najbardziej różni te dwa systemy. Gdybym nie doczekała plajty tamtych czasów, jak każda emerytka stałabym teraz w kolejkach po mięso czy buty albo doglądała listę społeczną czekając na dostawę pralek. Wiele staruszek wypełniało tak czas w pokoleniu mojej mamy. Dobra się zdobywało, a nie nabywało i rozmowy o zdobywaniu pochłaniały dużo naszej uwagi. Temat nie był może pasjonujący, ale gwoli sprawiedliwości warto przypomnieć, że walka o te wszelkie deficyty materialne bardzo cementowała więzy rodzinne i towarzyskie. Starsze osoby, które miały czas żeby wystać co trzeba w kolejce, miały swoją wymierną wartość. Wystawanie pod sklepem było może dokuczliwe, ale często nadawało sens życia babciom, bo nic tak człowieka nie uszczęśliwia, jak świadomość, że jest potrzebny. Wolny rynek pozbawił emerytów takiej świadomości. Kapitalizm i jego masa towarowa sprawiła, że nie musimy jej zdobywać, przeciwnie, to ona zastawia na nas sidła.
Pogoń za towarem, nawet jeśli upokarzała człowieka, to przecież zacieśniała więzi międzyludzkie, poniekąd ożywiała nawet życie społeczne. Kolejki pod sklepami pełniły rolę klubów towarzyskich i dyskusyjnych i było to życie na jawie, czyli autentyczne. Dziś sąsiedzi często się w ogóle nie widują. Tamtej kolejkowej bliskości międzyludzkiej nie są w stanie zastąpić najbardziej nawet dramatyczne losy znajomych z seriali telewizyjnych.
Wszystko jest inaczej – dziś sprzedawcy łaszą się do mnie przez telefon żebym coś kupiła, a całkiem dobrze pamiętam jak to ja się do nich łasiłam. Prezenty typu czekoladki, flakonik perfum czy kalendarze ścienne zbierałam właśnie dla nich. Brałam je ze sobą na zakupy i nie zdarzało się, żeby serce ekspedientki pozostawało nieczułe. Do domu wracałam szczęśliwa jak myśliwy z udanego polowania. A teraz, kiedy sytuacja zmieniła się o 180 stopni i sprzedawcy o mnie zabiegają, wyrzucam sobie, że gorzej ich traktuje niż oni mnie traktowali. Miły sprzedawca w telefonie nalega żebym skorzystała z wyjątkowej okazji, a ja niezbyt uprzejmie go odtrącam. W tamtych czasach mnie groziło najwyżej, że zostanę bez mięsa na obiad, a co się stanie z takim sprzedawcą przez telefon któremu nic nie udaje się sprzedać? Firmy call center zatrudniają setki ludzi rozliczanych z tego ilu klientom zdołali wcisnąć towar. Jeśli większość z nas odtrąci ich starania, setki nowych bezrobotnych będziemy mieli na sumieniu.
W obecnej rzeczywistości telefonicznej chcą na nas zarobić nie tylko sprzedawcy usług i rzeczy, także zbieracze opinii publicznej. Na ten towar nie dajcie się naciągnąć, bo jest to zwykle towar kiepskiej jakości. Kiedy usłyszycie w słuchawce miły głos: – czy zgodzi się pani odpowiedzieć na parę pytań ankiety – nie zgadzajcie się za nic. Po pierwsze nigdy nie jest to parę pytań, tylko parędziesiąt, po drugie pytania nie dość, że są głupie, to powtarzają się w kółko w różnych konfiguracjach i po chwili masz wrażenie że ktoś cię robi w konia, albo chce wyprowadzić z równowagi.
Wczoraj, na przykład, w godzinach popołudniowych dzwoni do mnie osoba płci żeńskiej, pyta czy mam psa albo kota i czy stosowałam kiedyś środki zwalczające insekty u zwierząt. Przyznaję się do kota i że kiedyś zastosowałam środek na pchły. Osoba mówi, że reprezentuje firmę leków zwalczających insekty u zwierząt i czy mogę odpowiedzieć na parę pytań. Wąska branża – myślę sobie, długo nie potrwa. O tym jaka jestem naiwna przekonałam się szybko, bo pytania ciągnęły się jak tasiemiec, który miał być ewentualnie zwalczany przez tę firmę. Osoba po drugiej stronie drutu chciała wiedzieć dlaczego sięgnęłam po takie a nie inne lekarstwo, chociaż powiedziałam na wstępie że nazwy leku nie pamiętam. Nie dawała za wygraną i egzaminowała dalej – dlaczego kupiłam to, a nie inne, kto mnie namówił, skąd wiedziałam, czy znam inne leki i czy kupiłabym te inne gdyby mnie namówili. Tu osoba sypnęła imponującą liczbą nazw leków różnego pochodzenia – do głowy by mi nie przyszło, że mój kot mógł mieć aż taki wybór. Powiedziałam, że kupiłam co mi podali w aptece, nie pamiętam jak to się nazywało i że nic więcej na ten temat nie mam do powiedzenia. Ale ankieterka zignorowała moją odpowiedź i atakowała dalej. Czułam się jak na przesłuchaniu w UB – tam też nie wystarczało powiedzieć: nie wiem, bo inkwizytor nie darował. Po czym nastąpiła seria pytań na które miałam odpowiadać w skali 1-7. Dlaczego stosowałam ten lek a nie inny, kto poradził zastosować ten właśnie lek? Czy gdyby nie poradził i tak bym zastosowała i tak dalej. Żeby szybciej wyjść na wolność strzelałam ślepymi nabojami – 2, 3, 4, ale ankieterki nie zniechęciło moje wyznanie, że uprawiam lipę bo nie znam odpowiedzi na żadne z tych pytań w żadnej skali. Ankieta liczyła kilkanaście stron i gołym okiem laika można było zauważyć, że nie będzie miała żadnego praktycznego znaczenia. Nie wiadomo ile taki eksperyment kosztował firmę od leków – panienki odpytujące dostają może niewiele, ale pytania opracował zapewne na zlecenie jakiś socjolog z papierami. Tu nasuwa się pytanie – czy jest taka profesja która rozgrzesza człowieka ze zdrowego rozsądku?
Ale wracając do pytania co jest lepsze – czy system, w którym człowiek ugania się za towarem – czy przeciwnie, kiedy towar ugania się za człowiekiem, zdecydowanie opowiadam się jednak za drugim wariantem.
Studio Opinii
Zawartość i treści prezentowane w serwisie Obserwator Konstytucyjny nie przedstawiają oficjalnego stanowiska Trybunału Konstytucyjnego.