Arabska wiosna, europejska jesień

Arabska wiosna, europejska jesień
Syryjscy uchodźcy na granicy duńsko - szwedzkiej, we wrześniu 2015. Foto: F. Fouganthin, Wikimedia Commons

Fala migrantów „zalewa" dziś Europę. Eksperci alarmują, że to dopiero początek – ludy krajów arabskich i azjatyckich dręczone są nie tylko przez polityczną destabilizację i konflikty zbrojne, ale również – jak dowodzą klimatolodzy – przez zmiany klimatu powodujące pustynnienie tradycyjnych obszarów upraw. Ale te setki tysięcy pukające dziś do bram Europy to niewiele w porównaniu do ponad dwóch milionów uchodźców i migrantów z Bałkanów i Czeczenii z drugiej połowy lat 90., a nawet – do polskiej emigracji, zarówno politycznej, jak i zarobkowej, która w latach 1966-2014 w zasadzie rokrocznie szła w dziesiątki tysięcy wyjazdów sklasyfikowanych na jako na pobyt stały1 i która od 2004 r. rokrocznie przyrasta o kilkaset tysięcy wyjeżdżających, wedle statystyk, na pobyt czasowy.

Jednak obecna migracja z jakichś powodów uderza w inne struny niż poprzednie wędrówki ludów. W latach 90. dla chyba wszystkich w Polsce było oczywistością przygarnięcie ofiar bałkańskich wojen domowych czy konfliktu w Czeczenii – nawet jeśli praktyka integracji okazywała się już trudniejsza, zwłaszcza dla lokalnych społeczności. Tymczasem w 2015 roku Polacy najchętniej nie wpuszczaliby nikogo. Być może warunkowo przyjęliby ograniczoną liczbę chrześcijan, którzy byliby bardziej „podobni” i łatwiej by im było się „zasymilować” (asymilacja - włączenie się do społeczeństwa przez upodobnienie się do niego - zastąpiła w języku potocznym pojęcie integracji).Ale i tu pojawiają się natychmiastowe zastrzeżenia: przecież „ich chrześcijaństwo” jest zbyt różne od naszego, więc asymilacja jest z góry skazana na porażkę, a poza tym nie wiadomo, jak odsiać potencjalnych terrorystów ani jak odróżnić prawdziwego uchodźcę od migranta ekonomicznego. A poza tym oni wszyscy chcieliby jak najszybciej dostać się do Szwecji; wcale nie chcą mieszkać w Polsce.

Nie dowierzamy nie tylko polskim, ale i unijnym oraz międzynarodowym służbom, że są w stanie kompetentnie przeprowadzić selekcję (kolejne wydawałoby się - przestarzałe słowo) i segregację (!) imigrantów, którzy „wyrzucają swoje paszporty”, żeby podstępnie utrudnić identyfikację. Nie wierzymy też w kulturotwórczą moc Kościoła, który co prawda niegdyś gościnnie otwierał drzwi przed politycznymi dysydentami, przykładając się do niemal alchemicznej przemiany jednego systemu politycznego w drugi, ale dziś zdecydował, że mimo nawoływań papieża nie powtórzy dziś tego gestu przed przybyszami spoza Europy.

Aż dziw bierze, że według kolejnych sondaży poparcie Polaków dla przyjęcia uchodźców wciąż oscyluje wokół 50% – mniej więcej połowa obywateli widzi takie lub inne powody, dla których warto włączyć się w europejskie działania humanitarne. To zarazem około 50% obywateli, którzy tego nie chcą. Rząd PO-PSL postanowił wziąć odpowiedzialność za rozstrzygnięcie tego dylematu na siebie. Trudno powiedzieć, czy wynikało to z kalkulacji, że skoro ma być to główna oś politycznego sporu, to około 50% popierających takie rozwiązanie wynosi więcej niż około 30-35% zdecydowanych oddać głos na obecnych koalicjantów, czy raczej z „politycznego powołania” rządu, wdrożonego do myślenia w kategoriach racji stanu i definiowania tejże – zgodnie ze standardami zachodniej cywilizacji – opierając ją na prawach człowieka i humanitaryzmie.

Tak czy inaczej, najżywiej dyskutowana dziś przez obywateli kwestia nie doczekała się politycznej debaty z prawdziwego zdarzenia. Rząd „ukradł” konkluzję i narodowi, i wybranym przezeń przedstawicielom. Nie ma wątpliwości, że z punktu widzenia wartości zachodniej cywilizacji – w szczególności humanitaryzmu i praw człowieka – uczyniono słusznie, nie pozostawiając decyzji przypadkowemu wahnięciu opinii publicznej. Nie ma zarazem wątpliwości, że czyniąc to – w jaskrawy sposób pominięto zasadę zwierzchniej władzy obywateli nad rządzącymi. Zasadę tę łamano w ciągu ostatnich lat nagminnie, choć być może w mniej widoczny sposób. Widoczność akurat tego przypadku z pewnością jest właśnie dlatego jeszcze większa.

Dla polskiego rządu był to prawdziwy wybór tragiczny, który z dużym prawdopodobieństwem przełoży się na polityczną klęskę jego formacji. Z jeszcze większym prawdopodobieństwem będzie to zarazem przyczynek do klęski całego systemu, który okazuje się coraz bardziej niewydolny w obliczu nowych możliwości podejmowania przez obywateli debaty – wokół czego przecież miała być zbudowana demokracja, ba!, cały zachodni porządek polityczny i społeczny z jego prawami człowieka, wspomnianym już humanitaryzmem, egalitaryzmem i obywatelską emancypacją. Paradoksalnie: bankructwo całego systemu nie polega wcale na tym, że rząd uciekł się do autorytarnego trybu podejmowania decyzji, ale na tym, że system opierający się na humanitaryzmie wydaje z siebie obywateli, którzy tej zasady nie uznają za swoją. System ten traci więc podstawę własnej reprodukcji.

Drugą część Korzeni totalitaryzmuImperializm – Hanna Arendt zakończyła słowami odnoszącymi się do bezpaństwowców, setek tysięcy ludzi pozbawionych obywatelstwa ze względów politycznych albo historycznych, de facto w zgodzie z logiką działania systemu politycznego, który opisywała:

 

„Niebezpieczeństwo istnienia takich ludzi jest dwojakie: po pierwsze i w sposób bardziej widoczny, ich ciągle rosnąca liczba zagraża życiu politycznemu, naszemu ludzkiemu dziełu, światu, który jest wynikiem naszego wspólnego i skoordynowanego wysiłku, oraz – po drugie – zagraża w podobny, a może nawet bardziej przerażający sposób, jak dzikie elementy przyrody niegdyś zagrażały istnieniu miast i wsi stworzonych przez człowieka. Śmiertelne niebezpieczeństwo dla wszelkiej cywilizacji już nie musi przybyć z zewnątrz. Przyroda została opanowana i żadni barbarzyńcy nie grożą zniszczeniem tego, czego nie są w stanie zrozumieć, jak to było w przypadku Mongołów, którzy przez stulecia zagrażali Europie. Nawet pojawienie się rządów totalitarnych jest zjawiskiem tkwiącym w środku, a nie znajdującym się na zewnątrz naszej cywilizacji. Niebezpieczeństwo polega na tym, że globalna, uniwersalnie powiązana cywilizacja może wytworzyć barbarzyńców z samej siebie zmuszając miliony ludzi do życia w warunkach, które wbrew wszelkim pozorom są warunkami życia dzikich.”2

 

Fragment ten, uznawany za fundament powojennej ksenologii (nauki o obcości, reżimu tropienia obcego-w-nas-samych3), na pierwszy rzut oka zda się nie tylko nietrafny – wydaje się, że obecna sytuacja podważa całą opartą na nim, i liczącą już kilka dekad, tradycję myślową. Moim zdaniem jednak to powierzchowna, zbyt szybka interpretacja, a powyższy akapit – w istocie cała diagnoza Arendt – zachowuje niepokojącą aktualność.

Wymieńmy, co przede wszystkim zgrzyta w zderzeniu ze współczesnym kontekstem. Po pierwsze, gdyby fragment ten czytać w oderwaniu od reszty dzieła, a przede wszystkim – od kontekstu życia autorki, która sama była w swoim czasie uchodźczynią i – jako niemiecka Żydówka – osobą bez obywatelstwa, a więc nikim innym, jak „dzikim człowiekiem” „śmiertelnie zagrażającym naszej cywilizacji”, zda się on przepełniony niechęcią do owych „takich ludzi”, którzy grożą naszemu „wspólnemu dziełu” czyli światu naszego życia. Jak to często bywa z wyważoną i poszukującą jak najbardziej obiektywnego tonu prozą Arendt, łatwo zapomnieć, że podmiotem są dla niej ludzie ogołoceni z praw, a nie stateczni, ukorzenieni niemieccy mieszczanie słusznie występujący w obronie swojego świata, tego układnego „wspólnego dzieła”.

Po drugie, dajemy się zwieść i mówimy o odmienności dzisiejszej sytuacji – ależ właśnie nieprawda, ależ właśnie nadciągają nowi Mongołowie – muzułmanie, którzy nas zniszczą, bo nas nie rozumieją, bo my ich nie rozumiemy. To nie to samo, co Żydzi czy komuniści, którzy byli swojscy, zasymilowani kulturowo i właśnie dlatego ich obcość była obcością-w-nas-samych, a ówczesna nienawiść była, w przeciwieństwie do dzisiejszej, psychotyczna i nieuzasadniona. Nasza jest racjonalna, bo to przecież są Mongołowie, dzicy jak nieokiełznana przyroda.

W moim przekonaniu i pierwsza, i druga interpretacja (zarówno to, że nasze „wspólne dzieło” jest zagrożone przez falę uchodźców, jak i to, że uchodźcy „przychodzą z zewnątrz”, nie są w gruncie rzeczy nami) to w istocie groźne złudzenia. Znacznie groźniejsze niż przypisywana „lewakom” beztroska czy rzekome zamykanie oczu na potencjalne zagrożenia terrorystyczne wiążące się z przyjmowaniem przybyszy.

Na oskarżenia o naiwność odpowiedzieć można, sięgając do historycznych doświadczeń „uszczelniania” i „sterylizacji” społecznego systemu. Eksces władzy roszczącej sobie, że potrafi upilnować granice i utrzymać porządek, wywołuje eksces subwersji i kontestacji po stronie poddanej nieustannej, rosnącej i nieopanowanej kontroli. Praktyka bezpieczeństwa uczy, że najskuteczniejsze działania polegają nie na izolowaniu się, a przeciwnie, na wychwytywaniu zagrożenia już na własnym polu. Tak działają systemy bezpieczeństwa w krajach skandynawskich, zwłaszcza w Danii pozostającej w Europie bastionem spokoju i oazą gościnności zarazem.

To oczywiście nie może przekonać tych, którzy z dumą i kurczowo trzymają się tożsamości opartej na „wspólnym dziele” Europy, „chrześcijańskiego Zachodu” czy „dumnego narodu polskiego”. Czym jednak jest to „wspólne dzieło”? Czy naprawdę możemy być dumni z Unii Europejskiej, która od sześciu lat nie radzi sobie z kryzysem finansowym i koszmarnym bezrobociem, a od najsłabszych swoich członków wymaga znacznie więcej niż od najsilniejszych? Co tu jest wspólnym dziełem – solidarność i współczucie, a więc emocje niezbędne do budowy i odbudowy polityczności – których ewidentnie brakuje – czy raczej zbiorowa iluzja, że „wszystko jest dobrze i dla każdego wystarczy”, iluzja, którą już kilka tysięcy obszarpanych migrantów rozrywa jak pajęczynę?

Dziś nasze „wspólne dzieło” przypomina raczej zbiorowy sen, z którego uparcie staramy się nie obudzić. Tymczasem im bardziej staramy się spać, im dłużej odwlekamy podejmowanie decyzji i działanie, tym bardziej tkanka tego snu przypomina koszmar. Tym bardziej Unia Europejska w XXI wieku przypomina polityczne fastrygi nielogicznej i chaotycznej Europy po upadku potęg kolonialnych i imperium Habsburgów, w której narody z dnia na dzień przestawały istnieć lub były powoływane do życia, a obywatelstwo i związane z nim prawa stały się arbitralnym przywilejem, a w konsekwencji również przedmiotem handlu i szmalcownictwa.

Najlepszym argumentem, jaki mogę przytoczyć na rzecz przyjmowania uchodźców i imigrantów, jest więc to, co mówi się, żeby od tego odstraszyć: „Nie stać nas”. Jak wyliczają ostatnio Polacy: „Zgodnie z polskim prawem uchodźca otrzymuje 1335 zł, a bezrobotny Polak - 830,10 zł.” Bunt, że „obcy”, który niczym specjalnym się nie zasłużył, dostaje więcej niż „swój” w potrzebie – choć powinno być jasne, że sytuacja człowieka pozbawionego nawet szczoteczki do zębów jest gardłowa – przeszkadza nam obojętnie minąć wzrokiem fakt, że „swój” w potrzebie nie dostaje tyle, żeby żyć w sposób cywilizowany (pamiętajmy, że zasiłek dla bezrobotnych przysługuje tylko kilka miesięcy od zarejestrowania; wciąż utrzymuje się spory odsetek trwałego bezrobocia).

Jasne, historia uczy, że taki zbiorowy sen zamiast do solidarności potrafi obudzić do krwawej walki o Lebensraum, ekskluzywnej walki o samego siebie. Ale, i tego też uczy historia, przy zrozumieniu, że to nie fantazmatyczny „obcy”, ale nasza bierność najbardziej nam zagraża, potrafi również obudzić do solidarności i włączenia się w budowę owego „wspólnego dzieła”, które wreszcie stanie na realnych fundamentach. Pomaganie uchodźcom umacnia lokalne społeczności i poczucie obywatelskiej odpowiedzialności nawet tam, gdzie rządy się nie sprawdzają w roli gospodarza lub wręcz aktywnie przeciwdziałają pomaganiu. Na Węgrzech czy we Włoszech pomoc czy przyjmowanie do swojego domu graniczy z obywatelskim nieposłuszeństwem. I nikt lepiej niż ludzie z tych krajów nie czuje, że ten system musi zostać zmieniony.

Drugi mit – że uchodźcy są z zewnątrz, przychodzą jako obcy, że są niezrozumiali jak Mongołowie i dzika, nieopanowana przyroda – narzuca się z równą łatwością i jest podobnie fałszywy. Po pierwsze, jak sami zauważamy, oglądając zdjęcia czy filmy z migrantami, ci ludzie „mają smartfony”. Nasze oburzenie, że w wyniszczającej wędrówce, która miała ogołocić ich ze wszystkiego, kurczowo trzymają się tych okruchów luksusu, jest zupełnie nietrafione. Telefony z internetem to dzisiaj nie jest luksus, to interfejs dostępu do noosfery – wspólnej przestrzeni wiedzy. Właśnie dzięki tym smartfonom tubylcy, uchodźcy, podróżnicy i biedacy uczestniczą w świecie - naszym wspólnym dziele. Badają go dzięki połączeniom internetowym i uczestniczą w światowej sieci komunikacji. Internetowe tłumacze to pierwsze, jeszcze bardzo niedoskonałe narzędzia komunikacji ponadjęzykowej.

Kiedy więc uchodźca dzięki dostępowi do internetu ustala, iż Polska nie jest miejscem, w którym da się żyć, gdyż prawdziwym miejscem do życia jest raczej gościnna Skandynawia, to paradoksalnie wyręcza nas w przerażającym zadaniu postawienia diagnozy na temat naszego własnego kraju. Wyrywa nas ze snu, w którym staramy się utrzymać za pomocą rozmaitych, niekoniecznie zdrowych środków usypiających. Ale to tylko jeden z wielu, choć być może szczególnie jaskrawy dowód na to, że mityczne „zewnątrz” nie jest już takie jak dawniej i że jest to proces chyba nie do cofnięcia.

Rozdział, z którego pochodzi cytowany wyżej akapit z Korzeni totalitaryzmu, został zatytułowany przez Arendt „Dylematy praw człowieka”. Jego podstawową tezą jest niewspółmierność pozornie zrośniętych ze sobą praw obywatela i praw człowieka. Opierając się na własnych doświadczeniach z przedwojennej i wojennej Europy oraz na źródłach historycznych i ideologicznych, Arendt wykazywała, że prawa człowieka w sytuacji, gdy z chwili na chwilę tegoż człowieka można wyzuć z obywatelstwa – są fikcją. I w tym jednym punkcie, jak się zdaje, Korzenie totalitaryzmu straciły na aktualności. Demokratyzacja, humanitaryzm, prawa człowieka to inny typ „eksportu władzy” niż opisywane przez nią w części „Imperializm” kolonialne umacnianie kapitalizmu. Reakcja Europy też jest odmienna. Prawa i potrzeby uchodźców (a więc prawa człowieka par excellence, niechronione przez żadne państwo, którego byliby obywatelami) są imperatywem.

Dla „nowych” demokracji jest to sytuacja wyjątkowo niewygodna. Jak widzieliśmy, wszystko wskazuje na to, że nie radzą sobie z prawami obywateli – niewysokie i krótkookresowe zasiłki można jeszcze tłumaczyć, ale brak umiejętności prowadzenia społecznego dialogu wskazuje na bardzo wyraźne niedostatki transformacji demokratycznej. Skonfrontowane w praktyce z konstytutywną zasadą powojennego Zachodu, wypracowaną między innymi na bazie uwag Hanny Arendt, którą nazwać można „prymatem humanitaryzmu” lub „prymatem praw człowieka”, politycznie bankrutują.

W krajach posttransformacyjnych, ale także np. w Grecji obserwujemy ostatnio paradoksalną sytuację praw człowieka bez praw obywatela. W pewnym sensie wychwycił to lider Prawa i Sprawiedliwości podczas debaty w Sejmie o przyjmowaniu uchodźców (której konkluzję, jak mówiliśmy, rząd Sejmowi „skradł”, podejmując decyzję pozytywną bez porozumienia z izbą reprezentantów). Jarosław Kaczyński, powołując się na średnio w tym kontekście oczywistą chrześcijańską zasadę ordo caritatis4, odnoszącą się w doktrynie przede wszystkim do kolejności dbania o swoje i cudze zbawienie, de facto starał się postulować sytuację opisywaną przez Arendt: prymatu praw obywatelskich nad prawami człowieka. Przemówienie to spotkało się z żywiołowym aplauzem ze strony dziennikarzy i komentatorów.

Perspektywy realizacji zamiany prymatu wydają się niezbyt realne – tak jak objęcie gospodarstwa rzadko dokonuje się tylko przez fakt odmowy gościnności – ale jako program polityczny w kolejnych krajach sprawdzają się świetnie. Węgry otwarcie wypowiadają uczestnictwo w działaniach na szczeblu europejskim, Czechy już rozpoczęły zbiórkę podpisów pod projektem ustawy o wystąpieniu z Unii Europejskiej. Antyunijne nastroje narastają w Polsce czy w Słowacji, a w dawnych Niemczech Wschodnich nakładają się na zadawniony resentyment wobec zachodniej części kraju.

Tak więc nasz polityczny system, „eksportując demokrację” i przyczyniając się do wywołania gorączki Arabskiej Wiosny, jest w sumie bezpośrednio odpowiedzialny za dzisiejszy opłakany stan rzeczy na Bliskim Wschodzie, ale też – w znaczącym stopniu i w odróżnieniu od lat 30. XX wieku – odpowiedzialność tę na siebie przyjmuje. Jednak uchodźcy znowu stają się dla niego „śmiertelnym zagrożeniem”. Wynika to jednak nie z ich liczby, wyznania czy kraju pochodzenia, ale z chaotycznego politycznego snu, w któryśmy zapadli i który podtrzymujemy z pomocą wszelkich dostępnych nam środków uspokajających, także tych najgroźniejszych: wszechwładnej konsumpcji, odrażających nierówności, politycznego populizmu i rozkiełznania namiętnej społecznej nienawiści.

1 Zob. Główne kierunki emigracji i imigracji w latach 1966-2014 (migracje na pobyt stały), GUS, 20.08.2015, http://stat.gov.pl/obszary-tematyczne/ludnosc/migracje-ludnosci/glowne-kierunki-emigracji-i-imigracji-w-latach-1966-2014-migracje-na-pobyt-staly,4,1.html - data dostępu: 18.09.2015.
2
 H. Arendt, Korzenie totalitaryzmu, tłum. D. Grynberg, M. Szawiel, Wydawnictwa Akademickie i Profesjonalne, Warszawa 2008, T. 1, s. 420.
3
 Dziękuję Andrzejowi Wajsowi za zwrócenie mi uwagi na ten aspekt twórczości Arendt, na której twórczość powoływali się najwybitniejsi filozofowie i myśliciele, których można uznać za przedstawicieli nurtu ksenologii: J. Kristeva, M. Foucault, B. Waldenfels czy G. Agamben.
4
 Zob. Sprawozdanie stenograficzne z 100. posiedzenia Sejmu Rzeczpospolitej Polskiej w dniu 16 września 2015 r., ss. 13-15, http://orka2.sejm.gov.pl/StenoInter7.nsf/0/A8CA0F4060DE3B1CC1257EC200722812/%24File/100_a_ksiazka.pdf.

Publicystyka

Zawartość i treści prezentowane w serwisie Obserwator Konstytucyjny nie przedstawiają oficjalnego stanowiska Trybunału Konstytucyjnego.