Bliżej świata...
Cameron| Grzegorz Ślubowski| Jarosław Makowski| korespondent zagraniczny| media| Tomasz Lis| Tusk
…że przypomnę program TVP 2 Jerzego Klechty z lat 80. w którym korespondenci zagraniczni, akredytowani w Polsce komentowali wydarzenia, rozgrywające się na świecie. Dziś odwracamy się od tego świata plecami. Ostatni korespondent TVP w Wielkiej Brytanii, zresztą znakomity, Zbigniew Napierała, został odwołany w 1990 roku, i odtąd polska telewizja publiczna nie ma tu swego wysłannika. Coraz mniej korespondentów mediów prasowych i elektronicznych na placówkach, coraz więcej ludzi przypadkowych, coraz gorzej poinformowane społeczeństwo, zamiast „bliżej” - coraz „dalej od świata”. Sytuacja – obserwuję to na przykładzie kierunku Wielka Brytania - wydaje się alarmująca.
Niedawno PAP podał informację, że na antenie PR1 pojawi się nowa audycja „Więcej świata”, którego zespół autorski będą tworzyli byli korespondenci zagraniczni, m.in. Krzysztof Renik /Delhi/, Dariusz Rosiak / Afryka/ i Jarosław Kociszewski / Izrael/. „Dzisiejsza jakość naszego życia bardziej niż kiedykolwiek zależy od tego, co się dzieje w Brukseli, Nowym Jorku czy Berlinie. Mamy ambicję, żeby wyjaśniać mechanizmy tego, co się dzieje na świecie”– zadeklarował szef nowej Redakcji Publicystyki Międzynarodowej, Grzegorz Ślubowski.
Ta nowa audycja, to oczywiście dobra wiadomość, ale – mam nadzieje, że komentatorami będą nie byli, lecz aktualni korespondenci? Pytanie drugie: czy będzie się tam pojawiał Tomasz Lis, który 20 lat temu przez 2 lata był korespondentem w Stanach Zjednoczonych i dotąd uchodzi za amerykanistę, czy inni koledzy, którzy dawno temu wrócili do Polski a wciąż „specjalizują się” w problematyce krajów, których nie widzieli od lat? Wiem z doświadczenia, że kiedy przebywam w Polsce dłużej niż kilka miesięcy, po powrocie muszę nadrabiać zaległości, bo jestem out-of-touch. I trzecie: czy red. Grzegorz Ślubowski zagwarantował sobie komentatorów z Chin, Indii, Brazylii, gdzie rodzi się nowy porządek świata, czy z Londynu, gdzie wykuwa się nowa formuła europejskiego konserwatyzmu, modern compassionate conservatism, który już rozlewa się po Kontynencie?
U źródeł naszego problemu, który rzutuje na niski stan wiedzy naszego społeczeństwa o tym, co dzieje się na świecie, tkwią oczywiście zaszłości historyczne. Rzecz w tym, że w 1945 roku między Polska a Zachodem został przerwany obieg informacji, wymiany myśli i idei, także technologii i know how, i w jakiejś mierze ta izolacja trwa do dziś. Te niemal 45 lat monopolu komunistów na informacje - prawie zerowa szansa na wyjazd na Zachód, turystyczny, naukowy, stypendium, brak kontaktów międzyludzkich i literatury zza Żelaznej Kurtyny - bardzo zaciążyło nad naszą publicystyką zagraniczną. Zresztą także krajową, o czym jeszcze będzie mowa.
Odcięcie od wiedzy o zdarzeniach, rozwoju demokracji, filozofii i myśli politycznej, formowaniu się programów partii liberalnych i konserwatywnych, trendach ekonomicznych, społecznych i kulturowych, odbierały szansę na poznanie, właściwą interpretację świata, słowem współuczestnictwo w rozwoju cywilizowanej części Europy. Oczywiście, mieliśmy korespondentów PAP-a, Trybuny Ludu, PR i TV w Waszyngtonie, Paryżu czy Berlinie, ale ich materiały, przekazujące zdeformowany, zmanipulowany obraz kraju, służyły wyłącznie wspieraniu moskiewskiej propagandy. Tak więc uczestnictwo polskich publicystów w europejskim obiegu informacji, myśli naukowej i politycznej zostało na kilka dekad przerwane. Czy po roku 1990 wiele się zmieniło? Owszem, jednak nie zawsze na lepsze. Bowiem pojawiły się inne determinanty, które uczyniły sytuację polskiej publicystyki zagranicznej bodaj jeszcze trudniejszą.
Tu pozwolę sobie odwołać się do swoich 22-letnich doświadczeń polskiego korespondenta w Wielkiej Brytanii. Lata 90. to dla wysłannika, na etacie czy freelancera, czas prosperity: wysoki status, redakcyjna elita, dobre wierszówki, duże zapotrzebowanie. Wtedy jeszcze – jak do dziś na Zachodzie – zdawano sobie sprawę z tego, że materiały nadsyłana przez korespondenta z placówki zagranicznej, to jednak inna jakość niż news wyłuskany przez dziennikarza z agencji informacyjnej, zdarza się że przypadkowy, nierzadko o wątpliwym znaczeniu oraz bez wiedzy o całym kontekście sprawy.
Wkrótce potem na rynku medialnym rozpoczęły się ruchy tektoniczne, związane z pojawieniem się mediów prywatnych, roszady kapitałowe, związane z wejściem do Polski zwłaszcza kapitału niemieckiego, padanie jednych tytułów, pojawianie się na rynku innych. Bogactwo tytułów prasowych, rozszerzenie oferty o media komercyjne, nie przekładały się jednak na polepszenie sytuacji korespondenta. Wręcz przeciwnie. Zanotowaliśmy wtedy szereg zjawisk, które powodowały, że status wysłannika gwałtownie się pogarszał. Zadziałały to, ujmując proces w kilku punktach, trzy akceleratory.
Pierwszy, to zubożenie, pauperyzacja mediów publicznych, Polskiego Radia i Telewizji, związane z coraz niższymi wpływami z abonamentów. A także fatalne zarządzanie, także kadrowe, przez przypadkowych ludzi, najczęściej politycznych nominatów, którzy mieli na głowie inne kłopoty niż wysokie standardy mediów misyjnych. Zjawisko to dotknęło także rynek prasy. Zaczęło się masowe wycofywanie korespondentów z ich placówek zagranicznych i – albo nagminne zastępowanie ich ludźmi przypadkowymi akurat przebywającymi w interesującym stację miejscu, lub też wysyłanie swego reprezentanta do obsługi jednego wydarzenia / wybory prezydenckie czy parlamentarne, królewski ślub czy pogrzeb, klęski żywiołowe i skandale/. I taki stan, wyjąwszy Polskie Radio, gdzie sytuacja jest jednak lepsza niż w TVP czy mediach komercyjnych, trwa do dziś. Tu należy dodać, że BBC czy „The Times”, szczycący się pośród brytyjskich dzienników najrozleglejszą siecią korespondentów, mimo ewidentnego kryzysu gospodarczego w Wielkiej Brytanii, minimalnie zmniejszyły liczbę swoich wysłanników. Zdają sobie bowiem sprawę, że wkrótce po redukcjach zaczyna działać „syndrom odłączenia pacjenta od kroplówki”, tyle że w grę wchodzi nie życie, lecz standardy życia radiowego i telewizyjnego odbiorcy.
Sytuację komplikuje jeszcze powszechne korzystanie naszych mediów z materiałów agencji informacyjnych, bardzo często „zamiast korespondenta”. Rezultat jest taki, że dostajemy wieści ze świata przypadkowe, zdarza się, że nie najważniejsze dla procesów, które się w tym „gorącym punkcie” globu rozgrywają, wyrwane z kontekstu, a na koniec komentowane w sposób, który nazwałabym „polonocentrycznym”. Co znaczy, dziennikarz średnio lub słabo znający język, który był kiedyś na wczasach w Brasilii czy Pekinie / albo nie/ wybiera z agencji news, a następnie według własnego uznania buduje swoją wersję przebiegu wypadków w Brazylii czy Chinach oraz ich znaczenia dla kraju, regionu czy świata.
Jeszcze gorzej sprawy się mają, kiedy taki dziennikarz próbuje komentować fakty, snuć teorie i przypuszczenia, które - na inny sposób niż za komunizmu – często jedynie dezinformują polskich odbiorców. Dlatego tak odświeżający był przed kilku laty cykl wywiadów z amerykańskimi politykami i mężami stanu Bronisława Wildsteina, dlatego tak ważne bywają materiały prof. Jana M. Chodakiewicza z USA czy prof. Krasnodębskiego z Niemiec, pokazujące polska scenę polityczną z innej perspektywy, proponujące – zamiast bezsensownych i nudnych walk personalnych – materiały opisowe i porównawcze, a nawet promujące konkretne rozwiązania, na funkcjonowanie państwa, parlamentu, mediów, społeczeństwa obywatelskiego, zgodne ze światowymi standardami demokracji.
Mamy świetnych znawców przedmiotu, Piotr Cywiński, Jerzy Haszczyński, Piotr Semka, Dariusz Rosiak, Beata Płomecka, każde z nich specjalizujące się w kraju czy regionie, jednak generalnie w publicystyce międzynarodowej czuje się zagubienie, zwłaszcza jeśli przychodzi do interpretacji procesów czy zdarzeń. Rzecz w tym, że publicysta zajmujący się problematyką określonego kraju, winien swobodnie poruszać się „korytarzami historii i współczesności” tego państwa, od prawa do lewa, od polityki do kultury. Wtedy mniej byłoby materiałów z serii ”Który ze światowych polityków nosi buławę w plecaku?” - publicysta, to nie wróżbita Stradivari - a więcej publicystyki społecznie użytecznej.
Przejdźmy teraz do przykładów. Przez kilkanaście lat termin „demokracja” były u nas pustym dźwiękiem i dopiero od kilku lat wypełnia się treścią, i właśnie publicyści, najczęściej konserwatywni, zajmują się tłumaczeniem jej mechanizmów na język polskiego życia politycznego, społecznego, kulturowego. Albo pojęcie „konserwatyzm”, które powoli zastępuje inne, do niedawna nagminnie używane, a dziś bardzo nieostre, „prawica”. Zaczyna się sięgać do historii europejskiego konserwatyzmu, np. Edmunda Burke’a, programu brytyjskiej Conservative Party, kreślić podobieństwa i różnice z tradycjami polskiego np. z okresu II Rzeczpospolitej, upominać się o obecność dziennikarzy o poglądach konserwatywnych w SDP. Nie przypadkiem proces ten zapoczątkowali właśnie korespondenci, naukowcy mieszkający od lat za granicą, w mniejszym stopniu europosłowie. Jednak wciąż jesteśmy na początku drogi, że przypomnę wieczne pretensje SLD, lewicy do Jarosława Kaczyńskiego, że jego hasło „Polska solidarna” nie mieści się w historycznym podziale „lewica-prawica”.
Nie tak dawno Donald Tusk zarzucił PiS-owi „promowanie socjalizmu”, a Marek Borowski powtarza, że „określenie Polska solidarna nie należy do PiS”. A przecież minęło 15 lat, odkąd historyczne podziały na „prawicę” i „lewicę” w Europie, w dużej mierze za sprawą Tony Blaira i jego Trzeciej Drogi, zaczęły zanikać, a transfer haseł i elementów programowych z prawa do lewa i odwrotnie, trwa. Spójrzmy na niedawny artykuł Jarosława Makowskiego w „Rzepie” pt. „Prawica anachroniczna”, gdzie zarzuca polskiej prawicy, że nie wzoruje się na „nowoczesnym” Davidzie Cameronie, nie mając bladego pojęcia co znaczy „modern compassionate conservatism” i jak przekłada się na polskie programy partyjne. Nie dostrzega jak wiele jest w cameronizmie, zwłaszcza w segmencie „wartości”, thatcheryzmu, że do starego hasła konserwatystów free market Cameron dołożył kolejny przymiotnik,” fair”, „sprawiedliwy”, o co w Polsce upomina się nie Platforma, ale właśnie PiS ze swoim programem „Polska solidarna”.
Z programu wartości, Makowski wybrał sobie wygodnie ten fragment, który w Westminsterze głosowany jest zgodnie z klauzulą sumienia, a więc aborcja, eutanazja, eugenika, stosunek do małżeństw jednopłciowych, co do których wciąż toczy się debata społeczna, i jako „nowoczesny program brytyjskich konserwatystów” podał nam jako światły przykład do naśladowania. Jestem przekonana, że gdyby autor wybrał się do Londynu na dłużej niż tydzień, lub choćby od czasu do czasu kartkował „Timesa” czy „Guardiana”, jego materiał wyglądałby inaczej.
Dalej, w bardzo interesującej skądinąd debacie w „Rzeczpospolitej” pod hasłem „Dlaczego w Polsce nie ma torysów?”, nie padło ani jedno słowo o samych torysach i ich programie, zaproponowanym przez Dawida Camerona niemal 2 lata temu. Miarą bezradności wielu polskich polityków w international affairs niech będzie choćby wypowiedź w tej dyskusji Marka Cichockiego. Otóż nieprawdą jest, że „większość prawicowego establishmentu w Unii Europejskiej opowiada się za ratowaniem systemu w imię bezpieczeństwa i wartości”. Wystarczy dokładniej prześledzić manifest programowy Davida Camerona, przyjrzeć się tempu reform po English Riots, kiedy to premier dostał na to większe przyzwolenie społeczne, żeby wiedzieć skąd być może przyjdzie re-konserwatyzacja Kontynentu. Choć będzie to inna formuła niż pamiętamy z lat 80.
A już kompletnym nonsensem było stwierdzenie jednego ze świetnych zresztą publicystów, który w artykule „Czego nas uczy Margaret Thatcher?”, napisał m.in. że „W sferze obyczajowej thatcheryzm zaproponował „róbta, co chceta”.
Otóż wręcz przeciwnie! Po odejściu premier Thatcher, spowodowanym akcją kolegów, Goeffreya Howe’a i Michaela Haseltine’a, w partii zabrakło lidera. Przez 7 lat próbowano „wyjść na prostą”, najpierw John Major, potem Michael Howard, Iain Duncan Smith, etc. ale parcie Labour Party i jej liberalnych mediów z jednej strony, a zmęczenie społeczne wieloletnimi rządami torysów z drugiej, było tak wielkie, że w 1997 roku Partia Pracy wygrała wybory parlamentarne w stylu „land-slide victory”.
I dopiero wtedy liberalne reformy laburzystów, aplikując przykazania PP, politycznej poprawności, niszczące rodzinę, odbierając autorytet szkole, deformując system edukacji, wymiar sprawiedliwości i penitencjarny, rugując z przestrzeni publicznej religie, zwłaszcza denominacji chrześcijańskich, promując materializm i relatywizm moralny, doprowadziły do pojawienia się „gimmie, gimmie generation”, pokolenia „daj, daj, daj”, którego wyczyny podczas sierpniowych wybryków chuliganerii tak bardzo przeraziły Anglików, że dały Cameronowi przyzwolenie na śmielsze reformy. Diagnoza mojego świetnego kolegi, to kolejny dowód na to, że nawet najzdolniejsi publicyści, eksperci w sprawach publicystyki krajowej, niekoniecznie muszą znać się na zagranicznej. To po prostu inna wiedza, inna specjalizacja dziennikarska.
Przekleństwem polskich mediów jest znikanie z łamów pism, z radia i telewizji wiadomości ze świata / z Faktów świat wyparował niemal kompletnie/, zamykanie na głucho korespondentur za granicą i coraz powszechniejsze korzystanie z informacji agencyjnych oraz przedruków z pism zagranicznych.
Między Polską a Zachodem przerwany został kanał wymiany informacji i myśli, a pozbywanie się korespondentów pogłębia jeszcze proces oddalania się, alienacji Polski i Polaków od świata. Jednak najwidoczniej „coś wisi w powietrzu”, bo już w trakcie pisania tego materiału, dotarła do mnie wiadomość o konferencji pod hasłem ”Czy polskie media powinny dostarczać więcej informacji ze świata czy wybieramy prowincjonalizm?”, w której będzie mowa o tych niebezpiecznych zmianach w strategii informacyjnej w Polsce, o fatalnej sytuacji polskich korespondentów, słowem – o oddalaniu się Polski i Polaków od świata. Być może, jest to początek szeregu działań, które odwrócą ten trend. Bo akceptacja obecnego kształtu publicystyki międzynarodowej, to nie tylko zgoda na prowincjonalizm, ale i na zapóźnienie cywilizacyjne ze wszystkimi tego konsekwencjami.
Zawartość i treści prezentowane w serwisie Obserwator Konstytucyjny nie przedstawiają oficjalnego stanowiska Trybunału Konstytucyjnego.