Chris Niedenthal: w samo południe, 1989 roku
4 czerwca 1989| Chris Niedenthal| fenomen Solidarności| kawiarnia „Niespodzianka”| strajki| wybory| „Czas Apokalipsy”
„Pamiętam starszego mężczyznę, któremu na środku podwórka córka strzygła włosy. Mówił, że to jego pierwsze w życiu wolne wybory, wiec musi wyglądać jak człowiek” – z fotografem Chrisem Niedenthalem o pierwszych wolnych wyborach i fotografowaniu historii Polski rozmawia Aleksandra Kaniewska.
Aleksandra Kaniewska: Przeglądając dziś gazety myślę, że walka o wolność i godność ludzką jest uniwersalna, nie widać jej końca. Strajki „Solidarności” w Polsce w latach 80., Arabska Wiosna ponad dwa lata temu, czy wzmagające się właśnie protesty w Turcji. Dla fotoreportera historia nigdy się nie kończy, prawda?
Chris Niedenthal: Gdyby się skończyła, to byłby dopiero prawdziwy koniec! I dla nas, i dla reszty. Ale zgoda, fotoreporterzy, uważają się za bardzo istotnych we współtworzeniu historii. Z jednej strony nie lubi się nas, bo przeszkadzamy, kiedy dzieją się tragedie, chodzimy w dżinsach, obdarci i pchamy wszędzie obiektywy aparatów. Ale potem dziękuje się nam, że tak pracujemy. Bo zostają po nas zdjęcia – pamiątki pewnych wydarzeń, czasów, które już nie wrócą.
Od zawsze chciał Pan być fotoreporterem politycznym?
W pewnym sensie dokumentalistą historycznym stałem się przypadkiem – takie po prostu były czasy. Historia nie rozróżnia przecież między ekonomią, biedą czy wykluczeniem. Dopiero teraz, kiedy porządkuję archiwa swoich zdjęć, jestem w stanie stwierdzić, że rzeczywiście byłem fotografem politycznym.
W 1973 r. przyjechał Pan do Polski, podobno planując zostać chwilę. Został Pan do dzisiaj.
To było dokładnie czterdzieści lat temu, w maju. Przyjechałem do Warszawy pociągiem, chociaż początkowo planowałem podróż autem z samego Londynu. Ale samochód się zepsuł, więc została mi kolej. Rzeczywiście, myślałem, że zostanę tu kilka miesięcy, maksymalnie pół roku.
Wciągnęła Pana historia, praca?
Prawda jest dużo bardziej prozaiczna: wciągnęło mnie życie towarzyskie. Proszę pamiętać, że miałem wtedy dwadzieścia kilka lat…
Pamięta Pan swój pierwszy dzień w Polsce? Pierwsze obrazki, impresje?
To nie jest tak, że zupełnie nie znałem wówczas Warszawy.
Ale przyjechał Pan tu z Londynu, z Europy Zachodniej.
To prawda, ale ten Londyn też różnił się bardzo od dzisiejszego – był zdecydowanie mniej kolorowy. Zresztą lata 70. XX wieku to dość trudny okres dla Wielkiej Brytanii.
Czas przed-Thatcherowski…
Czas strajków związków zawodowych, zamykania kopalń, częstych przestojów np. w dostawach prądu. Mimo że nie interesowałem się wtedy jeszcze polityką, byłem ogromnym krytykiem brytyjskich związków zawodowych. I uważam, że dobrze się stało, że premier Margaret Thatcher zrobiła z nimi porządek. Z drugiej strony, to paradoks, że wyjechawszy z Londynu w przeświadczeniu, że związki zawodowe to zło, kilka lat później w Polsce nie tylko byłem świadkiem narodzin, ale też wspierałem swoją pracą związek zawodowy „Solidarność”.
Dobrze pamięta Pan 4 czerwca 1989 roku?
Doskonale. Postanowiłem wtedy uciec na chwilę od warszawskiego zgiełku i zobaczyć, jak wyglądają przygotowania do wyborów na prowincji, na mazowieckiej wsi pod Kozienicami.
I jak wyglądały?
Było masowe ruszenie, tak jak w miastach. Lokale wyborcze pełne dekoracji, wszędzie wisiały plakaty „Solidarności”.
„W samo południe”?
Tych akurat więcej było w Warszawie. W dzisiejszej Polsce przed wyborami jest cisza wyborcza, tam wszystko tętniło życiem. Mam w głowie taki obrazek, który uwieczniłem na zdjęciu: dziewczynkę w sukience komunijnej, która prosto z kościoła szła z mamą zagłosować. Albo starszego mężczyznę, któremu na środku podwórka córka strzygła włosy. Pamiętam, jak mówił, że to jego pierwsze w życiu wolne wybory, wiec musi wyglądać jak człowiek, odświętnie. Pod wieczór wróciłem zaś do stolicy, kręciłem się po MDM-ie przy Placu Konstytucji, robiłem zdjęcia w słynnej kawiarni „Niespodzianka”.
I tak na Pana oczach tworzyła się historia. Z kolei osiem lat wcześniej, w grudniu 1981 r., powstało Pana słynne zdjęcie sprzed kina „Moskwa”. Ikona stanu wojennego: z jednej strony czołg, a w tle plakat filmu Francisa Forda Coppoli „Czas Apokalipsy”. Łatwo było zrobić taką fotografię? Na ulicach wojsko…
To była bardzo spontaniczna akcja. Po pierwsze, nikt nie spodziewał się ogłoszenia stanu wojennego, chociaż wyczuwało się napięcie na linii obywatele-władza. Dwa tygodnie przed 13 grudnia kadeci zaczęli okupację Szkoły Pożarnictwa przy ul. Potockiej, który to protest partia zdusiła, zajmując szkołę „od góry”, przy pomocy helikopterów. Wtedy po raz pierwszy widziałem ZOMO na ulicach.
Zdjęcie „Apokalipsa” powstało pierwszego dnia stanu wojennego?
Zdaje mi się, że drugiego. Z amerykańskim kolegą fotografem jeździliśmy po Warszawie przyglądając się rozwojowi sytuacji. Udało nam się wejść do klatki schodowej przy ul. Puławskiej 12, dziś jest tam sklep z rajstopami. I tam, z drugiego piętra, trochę na ukos, udało się zrobić serię zdjęć.
Nie bał się Pan?
Każdy by się bał. Aparaty mieliśmy ukryte pod płaszczami, dzięki czemu wyglądaliśmy chyba na dość masywnych. Ale się udało.
Teraz technologia pozwala na robienie zdjęć maleńkimi aparatami cyfrowymi czy telefonami komórkowymi. Można je od razu przesłać mailem do odbiorców na całym świecie. Ale wtedy, kiedy Pan wywołał film…
To redakcja „Newsweeka” zajmowała się wywoływaniem zdjęć, żeby mieć pewność ich jakości, ale też wyłączności. Ja musiałem im tylko przekazać naświetlone klisze.
Tylko, albo aż.
Dokładnie. Nie było to proste zadanie. Normalnie wysłałoby się je samolotem, ale wtedy nie latały. Sam nie chciałem wyjeżdżać poza Polskę, bo bałem się, że nie wpuściliby mnie z powrotem. Postanowiłem przekazać je komuś jadącemu do Berlina…
Pociągiem?
Tak. Wtedy w Warszawie w tamte strony jechało się z maleńkiego Dworca Gdańskiego. Pociąg ruszał tuż przed 22-gą, czyli tuż przed startem godziny policyjnej, kiedy nie wolno było przebywać na ulicy. Pasażerów tego dnia wielu nie podróżowało, nikt nie chciał się też zgodzić na przewiezienie tych dziesięciu rolek filmu. W końcu znalazłem młodego studenta z Niemiec Zachodnich, który wracał na święta do domu. Zgodził się, mimo że wiedział, jakie niesie to ze sobą ryzyko. Zostawiłem mu kontakt do redakcji „Newsweeka” w Bonn. Zdjęcia ukazały się tydzień później, w poniedziałkowym wydaniu tygodnika. Oczywiście, ja wówczas nie miałem o tym pojęcia – kontakt ze światem odzyskaliśmy bowiem dużo później.
To niesłychane szczęście, że niemieckiemu studentowi się udało. Ma Pan z nim kontakt?
Niestety nie – od lat go poszukuję. Chciałbym mu podziękować za ten odważny gest.
Teraz dużo mniej Pan fotografuje. Gdyby jednak miał Pan wrócić do dokumentowania walki o wolność i przemian politycznych, które miejsce na świecie chciałby Pan fotografować?
Moją pasją, choć wiem, że to niezgrabnie zabrzmi, był komunizm – większość swojego życia poświęciłem walce z tym okrutnym i groteskowym systemem. Fotografowałem ludzi, którzy w nim żyli i z nim walczyli: w Polsce i innych krajach Europy Środkowej, a także w Związku Radzieckim. Nigdy nie byłem też reporterem wojennym. Dlatego gdybym miał dziś znów czynnie stanąć za obiektywem, chętnie przyjrzałbym się reliktom komunizmu – Korei Północnej czy Kubie.
*Chris Niedenthal – brytyjsko-polski fotograf, członek ZPAF, jeden z najbardziej cenionych fotoreporterów europejskich. Współpracował z magazynami „Newsweek”, „Time”, „Der Spiegel”, „Geo” i „Forbes”. Laureat nagrody World Press Photo w 1986. Ambasador Europeana 1989 (www.europeana1989.eu) – projektu digitalizacji pamiątek z okresu polityczno-społecznej transformacji lat 80.
Instytut Obywatelski
Zawartość i treści prezentowane w serwisie Obserwator Konstytucyjny nie przedstawiają oficjalnego stanowiska Trybunału Konstytucyjnego.