Czego się Jaś nie nauczył…

Bolesław Chrobry| chrystianizacja| Chrzest Polski| Dobrawa| Jan XIII| Kadłubek| kronikarze| Mieszko I| Niemcy| Polanie| Wieleci

Czego się Jaś nie nauczył…

Jakoś tak nam zeszło z moimi seniorami na rozmowę o przyjęciu chrześcijaństwa przez Mieszka I i zupełnie nie z mojej winy zaczęły się pojawiać porównania z dzisiejszym stanem stosunków państwo – Kościół. Nikogo nie zachęcałem, od polityki staram się konsekwentnie trzymać z daleka w czasie zajęć, by broń Boże, nie zranić uczuć jakiegoś ew. radiomaryjca, który podstępnie mógł zakraść się do naszych szeregów, choć na oko nikt ze słuchaczy aż tak źle nie wygląda.

Jak na porządną dysputę przystało, doszliśmy do paru konkretnych wniosków.

Pierwszy – Mieszko I wielkim władcą był.

Ewidentnie niedoceniany przez rodzimą historiografię, której dokonania jego syna na tyle przesłoniły oczy, że nie chciała (to jest chyba właściwe określenie) zauważyć, że Bolesław bez tego co zostawił mu ojciec byłby jedynie ambitnym, prowincjonalnym książątkiem, który w najlepszym razie musiałby zrobić to, czego nie zrobił jego ojciec.

Ale ojciec zrobił. Co konkretnie?

Po pierwsze stworzył państwo. Nowoczesną średniowieczną monarchię feudalną, sprawnie zarządzaną, bogatą i militarnie silną, czego także z uporem godnym lepszej sprawy nasi historycy od lat kilkuset postanowili nie zauważać. Woleli popłakiwać nad ciężkim losem Słowian co i rusz ciemiężonych przez wrednego Niemca, który z natury będąc podły i okrutny wyżywał się na prostym ludzie polańskim, prymitywnym ale szczerym, niedorozwiniętym, ale przecież  głupawym tak swojsko, co i dziś nam z lubością prezentują miłośnicy tzw. rekonstrukcji historycznych ze zwolennikami „powrotu” do religii przodków włącznie.

Stworzył to państwo w szczególny sposób.

Przyłączał kolejne państewka plemienne jak na tamte czasy mało brutalnie. Nie żeby w ogóle rezygnował ze stosowania siły, ale używał jej wyjątkowo oszczędnie preferując „dogadywanie się” z plemienną starszyzną, którą w razie powodzenia negocjacji pozostawiał na swoim miejscu, tyle że już w roli swoich urzędników. Tych ludzi widzimy na czele poszczególnych regionów Polski jeszcze długo po Piastach. System i ekonomiczny i z potrzebną asekuracją. Nie wymagał tyle wysiłku ludzkiego i finansowego co podbój wprost i nie pozostawiał po sobie niezabliźnionych ran, które mogły odzywając się rozsadzić mu państwo. Tego nie zrobiłby zaszyty w nadnoteckich moczarach wódz prymitywnego plemienia. To zrobił polityk z głową, który miał doskonałe rozeznanie w otaczającym go świecie i umiał z posiadanych informacji korzystać.

Podpowiadały mu one m.in., że aby liczyć się w ówczesnej Europie musi przyjąć chrześcijaństwo.

To była zresztą kalkulacja podwójna, bo potrzebne mu ono było także jako spoiwo nowopowstałego organizmu politycznego, w którym zmieściły się różne ludy i wszelkie odmiany pogańskiej religii zaspokajającej duchowe potrzeby mieszkańców. Innymi słowy, zrobił dokładnie to, co cesarz Konstantyn w IV w. w Cesarstwie Rzymskim.

Próbowali tej sztuki także Wieleci–Lutycy (ostatnio coraz poważniej identyfikowani z Kaszubami – tak, tak), ale biorąc „na warsztat” religię pogańską, co akurat nie było pomysłem trafionym w czasie, jak się okazało w ich późniejszej, tragicznej historii.

Mieszko na ogół bywał przedstawiany, jako ktoś kto ochrzcił się „z obawy” przed najazdami Niemców korzystających z pretekstu szerzenia chrześcijaństwa, by podbijać słowiańskie ziemie. Mnie tak uczono w szkole.

Sęk w tym, że w okresie panowania Mieszka Niemcy mogli sobie sporo chcieć, co w żadnym wypadku nie znaczyło móc.

Najazd słowiańskich plemion północnych w 954 roku załamał się na skutek wewnętrznych waśni, ale pokazał ile warci są Niemcy gdy chodzi o siłę bojową. Trójka z minusem to góra.

Zaangażowani w walki w Italii (także regularnie przegrywane) nie potrafili  odeprzeć ataku Obodrzyców, Redarów i Pomorzan i w czasie gdy Mieszko konstruował swe państwo cieszyli się, że w ogóle uszli z życiem.

Kogo więc Mieszko miał się bać?

Korzyści, jakie dawało mu przyjęcie chrześcijaństwa były ewidentne. Był to rodzaj skoku cywilizacyjnego, polegającego np. na sprowadzeniu do siebie ludzi posługujących się obowiązującym w Europie pismem, potrafiących stworzyć nowoczesne kancelarie, archiwa itp. co z kolei pozwalało na unowocześnienie zarządzania administracją i gospodarką kraju.

W ówczesnej konstrukcji Europy chrześcijański władca automatycznie wkomponowywał się w system i stawał się równy książętom Rzeszy, co później Mieszko wielokrotnie i z powodzeniem wykorzystywał. Z „odbiorcy” polityki europejskiej stawał się jednym z jej kreatorów.

Był wszakże jeden problem. Kościół rzymski miał dość trwały schemat organizacyjny, rzadko godząc się na jakieś od niego odstępstwa. W nowoochrzczonych państwach rzadko ustanawiano biskupstwa, powierzając zarządzanie lokalnym kościołem któremuś z biskupów zza najbliższej granicy. Tego Mieszko nie chciał i nie miało raczej wielkiego znaczenia, że tymi najbliższymi biskupami byli akurat Niemcy. On po prostu miał inną wizję miejsca i roli Kościoła w swoim państwie.

Nie przedłużając – Mieszko zrobił coś, co nie udało się nikomu we współczesnej mu Europie. Pozyskał wszystkie korzyści płynące z przyjęcia chrześcijaństwa, ani na trochę nie umniejszając swojej władzy i nie uzależniając się także pod względem kościelnym od kogokolwiek. Fakt, że to jedyny taki przypadek w tamtych czasach, zbyt często uchodzi uwadze.

Jak on to zrobił?

Mało jest tematów, na który napisano tyle bzdur, co na temat małżeństwa z Dobrawą.

Kronikarze, którymi najczęściej byli duchowni, mieli najwyraźniej uraz na punkcie Mieszka (co i nie dziwota, nikt w historii nie trzymał tak Kościoła za twarz), bo pisząc o przyjęciu przez niego chrześcijaństwa uwypuklali rolę jaką odegrała jego żona.

Tradycyjnie, jak to duchowni, skupiali się na łóżkowych problemach władcy Polan.

Thietmar sugerował, że księżna hasała grzesznie w łożnicy, by tym łatwiej skłonić go do przyjęcia nowej wiary, a więc grzeszyła w dobrej wierze.

Gall Anonim przeciwnie – był przekonany, że odmawiała mężowi swych wdzięków póki nie zdeklarował się on religijnie.

To prześcieradłowe spojrzenie na świat zostało wielu duchownym po dziś dzień.

Mieszko pojął Dobrawę niekoniecznie po to, by „wprowadziła go” do rodziny chrześcijańskiej. Przynajmniej nie tylko po to i nie po pierwsze po to.

Jego najbardziej aktualną potrzebą było rozbicie koalicji czesko-wieleckiej, która akurat w tym czasie przeszkadzała mu w parciu na północ do ujścia Odry, co leżało w żywotnym interesie państwa. Małżeństwo z córką Bolesława Srogiego, osobą przedstawianą w czeskich kronikach jako „rozrywkową” nad możliwą do tolerowania miarę, ułatwiło mu realizację tego zamiaru. Bolesław zgodził się na małżeństwo, choć zięcia serdecznie nie cierpiał w zamian za pewne koncesje dotyczące Śląska, tradycyjnego obszaru sporów między Czechami a Polanami.

Czy Dobrawa odegrała więc jakąkolwiek rolę w przyjęciu chrześcijaństwa przez Mieszka? Oczywiście, choć nie taką, jaką się jej zwykle przypisuje.

Małżeństwo z Dobrawą skoligaciło Mieszka z jej siostrą – Mladą. Szwagierka będąca przeoryszą klasztoru benedyktynek w Pradze miała „wejścia” w Rzymie, a także u panów bawarskich i jako osoba wyjątkowo obrotna potrafiła wiele. Ponieważ najwyraźniej jej stosunek do Mieszka był zupełnie inny, niż jej ojca, była świetnym pośrednikiem przy realizacji jego zamierzeń.

Jak uzyskać zgodę na własne biskupstwo w świeżo ochrzczonym kraju? Była wprawdzie możliwość teoretyczna uzyskania od papieża tzw. egzempcji, ale jak skłonić następcę św. Piotra do takiej łaskawości wobec neofity?

Odpowiedź brzmi: poczekać na właściwy moment.

Wielu orientuje się, że papieżem, który przyjmował Polskę na łono Kościoła był Jan XIII. Nieco mniej osób zdaje sobie sprawę, że jako zakamieniały mordodzierżca został przez Rzymian wygnany z wiecznego miasta w grudniu 965 roku i powrócił doń dopiero w listopadzie 967. Czyli w czasie chrztu Mieszka był papieżem na wygnaniu, usilnie zabiegającym gdzie tylko się dało o pomoc w powrocie do Rzymu.

Czego potrzeba wygnańcowi? Zapewnienia bezpieczeństwa i pieniędzy. Wsparcia politycznego i pieniędzy. Życzliwego głosu w gronie książąt cesarstwa i pieniędzy.

Bogaty polański władca mający stosunki (jeszcze nawet jako poganin) w Niemczech, potrafiący je uruchomić w interesie potrzebującego Jana XIII, oferujący wpłacane bez pośrednictwa żadnych biskupów (a więc nie umniejszane) wprost do szkatuły papieskiej świętopietrze spadł papieżowi jak z nieba.

Czy komuś takiemu znajdujący się w podbramkowej sytuacji papież może odmówić takiego „drobiazgu” jak egzempcja?

Ot i cała tajemnica tego „cudu”. Pośredniczką była Mlada, to wiemy. Dla Dobrawy niewiele pozostaje miejsca w tej historii.

Dlaczego więc z takim uporem średniowieczne źródła, a i wielu piszących o tej sprawie współcześnie umniejsza rolę Mieszka, a wyolbrzymia rolę jego żony?

Dlaczego człowiek o wyjątkowo szerokich horyzontach i nieprzeciętnym talencie politycznym przedstawiany jest jako „dziki książę”, którego żona musiała uczyć, jak się chodzi na dwóch łapach?

Odpowiedź znajdziemy w kształcie i roli Kościoła w jego państwie. Może to zabrzmieć jak fantastyka, ale w kraju Mieszka Kościół nie posiadał żadnego majątku. Każdy krok, każde zamierzenie, każda inwestycja musiała być skonsultowana z księciem i zależała od jego szczodrości. Ten zaś akceptował te z nich, które łączyły się z inwestowaniem w rozwój kraju (a takie przecież były), mógł także zablokować każde, które w jakikolwiek sposób umniejszałyby jego władzę. Nadzorował chrystianizację kraju, czasem nawet surowo, ale było to w jego dobrze pojętym interesie biorąc pod uwagę ówczesne pojmowanie pochodzenia władzy świeckiej i wyznaczane przez religię stosunki między władcą a poddanymi.

W krajach sąsiednich, także w Niemczech, biskupi byli możnowładcami na wskroś świeckimi ze świeckimi prerogatywami, uzyskującymi za ich pomocą  spore zyski finansowe i jako zasobni w gotówkę coraz mniej zależnymi nawet od cesarza, co w przyszłości doprowadzić miało do Kanossy.

Mieszko do takiej sytuacji we własnym kraju doprowadzić nie chciał.

I to mu zapamiętano. Stąd tak częsty, niechętny ton wobec kogoś, kto – zachowując proporcje – był władcą na miarę Karola Wielkiego w naszej części Europy.

A jak wiadomo – rację ma w dziejach zawsze kronikarz.

Nasze porównania z dniem dzisiejszym nie wypadły szczególnie optymistycznie. Mieszka dawno nie ma, nie ma też nikogo, kto chciałby brać z niego przykład. Dlaczego? Fakt, że nie uczono nas tego wszystkiego w szkole nie jest chyba do końca usprawiedliwieniem.

A Kanossa? Cóż, nie takie Kanossy już za nami. A przed nami?
Studio Opinii

Publicystyka

Zawartość i treści prezentowane w serwisie Obserwator Konstytucyjny nie przedstawiają oficjalnego stanowiska Trybunału Konstytucyjnego.