Długo, coraz dłużej
kontradyktoryjność| obrona| pełnomocnik| powód| przesłuchanie świadka| rozpoznanie sprawy| rozprawa| świadek
Wnioskując na podstawie mojego doświadczenia mogę stwierdzić, że najważniejszą przyczyną tego, że procesy nie kończą się na pierwszej rozprawie jest niestawiennictwo wzywanych świadków. Co więcej jeżeli świadków do przesłuchania jest więcej niż 3-4 rzadko zdarzało mi się, żebym zdołał przesłuchać wszystkich. Zawsze jakoś któregoś brakuje. Albo nie dostał wezwania, albo akuratnie miał coś ważniejszego do roboty, albo po prostu sobie nie przyszedł, bo nie. I choćby był to trzeci świadek zgłoszony na tę samą okoliczność (np. że powódka mówiła, że pozwany jest jej winien pieniądze) to równie rzadko zdarza się, aby wnoszący o jego przesłuchanie zrezygnował z przeprowadzenia tego dowodu - raczej wniesie o odroczenie rozprawy i ponowne wezwanie świadka, choćby miało to być za 3-4 miesiące. Dlaczego tyle? Bo sądząc dwa dni w tygodniu (więcej się naprawdę nie da) miesięcznie jestem w stanie rozpoznać 70-80 spraw, a mam ich jednocześnie do rozpoznania jakieś 250 (rocznie dostaję do rozpoznania co najmniej 1000 nowych spraw, z czego jakieś 2/3 wymaga rozprawy). I wszystkie muszą być wyznaczone na termin, bo przecież jak sprawa "leży bez terminu" to jest to "niczym nie uzasadniona przewlekłość".
No dobrze, ale nie o tym chciałem.
To, co mnie najbardziej mierzi, to to, że z jakiegoś powodu zapewnienie stawiennictwa świadków jest uważane za mój, czyli sądu, problem. Strony, także te reprezentowane przez zawodowych pełnomocników, wydają się uważać, że ich rola kończy się na zgłoszeniu życzenia co do przesłuchania świadka, a dalej niech się już sędzia martwi. I tłumaczy, dlaczego to tyle trwa, bo przecież strona ma prawo do rozpoznania sprawy bez nieuzasadnionej zwłoki. Tak jakby w procedurze nic się nie zmieniło i zadaniem sądu nadal było ustalenie prawdziwego stanu faktycznego, a nie tylko dokonanie oceny dowodów przedstawionych przez strony i w zakresie, w jakim zostały one zgłoszone. To zresztą widać także często przy przesłuchaniu świadków - państwo mecenastwo podejrzanie często sprawia wrażenie nie wiedzących co tak w ogóle chcą danym świadkiem sądowi udowodnić, i oczekujących, że to sąd coś z tego świadka wyciągnie. A ja muszę się wtedy zastanawiać, czy zadać to jedno istotne pytanie "z urzędu" żeby cokolwiek z tego dowodu uzyskać, wspierając w ten sposób jedną ze stron, czy może zostawić jak jest i zwolnić świadka ze świadomością, że właśnie zmarnowałem pół godziny swojego, i zapewne parę godzin jego czasu. Jeszcze ciekawiej jest, jak okaże się, że po wywołaniu stawił się sędzia, stawił się protokolant i stawił się świadek, natomiast pełnomocnik powoda, który wezwania owego świadka zażądał nie stawił się, wnosił o rozpoznanie pod nieobecność. Cóż mam wtedy zrobić? Zapytać co świadkowi jest wiadome w sprawie i jak powie że nic, to go zwolnić? Czyj w końcu to jest świadek?
Ponownie jednak odbiegał od tego, o czym chciałem pisać.
Zacząłem od tego, że strony wydają się nie być zainteresowane tym, żeby zgłoszeni przez nie świadkowie stawili się na rozprawie. Wniosek o wezwanie świadka złożony - i już to nie jest ich problem. Naprawdę rzadko zdarza się, żeby świadek, który z jakiegoś powodu nie otrzymał wezwania, stawił się jednak do sądu, bo o rozprawie poinformowała go strona. Raz tylko czy dwa zdarzyło mi się, że strona powiadomiła sąd (czyli mnie), że zgłoszony świadek nadal nie otrzymał wezwania, a jest ono mu potrzebne do pracy. Parę razy natomiast słyszałem na sali rozpraw stwierdzenie, że wezwany na świadka syn, brat, a raz nawet małżonek nie stawił się, bo nie dostał wezwania. Czy naprawdę nie można było mnie o tym poinformować wcześniej? Albo przynajmniej zapytać go o to wcześniej, a nie "dzisiaj rano", żeby był jeszcze czas coś zrobić? Czy jak się już zgłosiło na świadków swoich "sąsiadów od 30 lat", to może warto by było zapukać do nich i zapytać, czy dostali wezwania, i czy nie trzeba ich do tego sądu zawieźć?
Inny problem dotyczy tego, że zdecydowanie zbyt często strona zgłaszająca świadka w ogóle nie interesuje się tym, czy zgłoszony świadek faktycznie mieszka pod podanym adresem, czy jest w stanie się stawić na rozprawę, a w skrajnych przypadkach - czy w ogóle jeszcze żyje. Bo o takim "drobiazgu" jak to, czy świadek faktycznie coś wie to już nie ma co mówić. Króluje bowiem zgłaszanie świadków w oparciu o założenie, że ma coś ze sprawą wspólnego, to pewnie coś o sprawie wie. To, że świadek nie ma "coś o sprawie wiedzieć" tylko ma posiadać wiedzę o faktach przez stronę wywodzonych jako podstawa jej twierdzeń jakoś nieczęsto się przebija do świadomości co niektórych. Efektem tego wszystkiego jest zaś z jednej strony to, że czasem dwa - trzy razy odraczamy rozprawę bo świadek nie odbiera wezwań, po czym okazuje się, że nie odbiera bo tam nie mieszka. Pół roku - rok w plecy, bo pan czy pani mecenas zgłosili jako świadka na poparcie ich twierdzeń człowieka, o którym nic nie wiedzą. Na tej zasadzie pewien pełnomocnik pewnego ubezpieczyciela zgłosił w pewnej sprawie na świadka pasażera samochodu sprawcy. Dopiero po paru nieskutecznych wezwaniach okazało się, że ów pasażer w chwili wypadku miał 8 miesięcy. Kiedy indziej wezwano na świadka, i nawet o mało co nie ukarano grzywną zmarłego, bo pan mecenas nie zastanawiając się zbyt długo zażądał wezwania na świadka osobę, która widniała na jakiejś starej umowie. No ale przecież to nie jego problem, on najwyżej napisze skargę na przewlekłość jak sąd zmarnuje za dużo czasu usiłując przesłuchać tego świadka.
Żeby nie być jednostronnym to wrzucę też kamyczek i do swego ogródka. Niestety ponownie objawia się przy tym wszystkim jeden z sądowych grzechów głównych, jakim jest pobłażliwość. Pobłażliwość przy postępowaniu wobec świadków nie stawiających się na rozprawy i wobec stron, które bezmyślnie wnoszą o ich przesłuchanie. Cóż z tego, że na świadka można nałożyć grzywnę, skoro grzywna ta nie jest karą za zignorowanie wezwania, a środkiem służącym przymuszeniu, więc jak świadek raczy się stawić to trzeba mu ją uchylić. Do tego o ile warunkiem uchylenia grzywny powinno być usprawiedliwienie nieobecności to nader często uchyla się ją jeżeli tylko świadek się stawi, bo potem z egzekwowaniem jej są problemy i w ogóle. Z tego samego zresztą powodu nie zawsze grzywnę się nakłada - trzeba przecież pisać postanowienie, doręczyć je, świadek może wnieść zażalenie, to będzie dodatkowa robota, po co to komu. A wystarczyłaby prosta zasada, że za niestawiennictwo wymierza się grzywnę, którą uchylić można tylko wówczas, gdy świadek wykaże, że niestawiennictwo było spowodowane przyczyną od niego niezależną, która była mu nieznana przed terminem rozprawy. Żeby potem nie było, że świadek nie stawił się, bo był na wycieczce, którą wykupił trzy miesiące wcześniej, tylko nie raczył powiadomić sądu.
Do czego zmierzam? A do tego, że bardzo bym chciał, żeby wreszcie ci od stanowienia prawa na coś się zdecydowali. Albo mamy postępowanie kontradyktoryjne, i dowody przeprowadzają strony w obecności sądu, albo mamy inkwizycję i dowody przeprowadza sąd w obecności stron. Jeżeli to strony mają decydować jaki dowód chcą przedstawić, to niech same też ów dowód sprowadzą na salę. Czyli powiadomią świadka, w razie potrzeby przywiozą go, itd. Sąd może im co najwyżej wystawić urzędowy dokument nakazujący świadkowi stawienie się pod rygorem kary. A potem niech siedzą i zadają pytania. W końcu to ich świadek i to oni wiedzą, co on wie i co może na poparcie ich twierdzenia przedstawić. Jeżeli jednak mamy mieć inkwizycję to rola stron powinna ograniczać się do poinformowania sądu jakie ich zdaniem dowody są możliwe do przeprowadzenia, w tym kto może coś wiedzieć. Poinformowania, bez prawa domagania się, by sąd konkretny dowód przeprowadził, bo decyzja w tym przedmiocie winna należeć do sądu. Czyli koniec "wniosków dowodowych" które sąd uwzględnia albo oddala i jeszcze musi się tłumaczyć dlaczego tak zrobił. Jak inkwizycja - to inkwizycja.
Ech, rozmarzyłem się... ale wiem, że to nigdy nie nastąpi, bo panowie profesorowie proceduropisarze notorycznie chcieliby mieć ciastko i zjeść ciastko. Żeby było kontradyktoryjnie czyli szybko, ale żeby sąd też pomagał trochę tym, co sobie nie radzą. Żeby sędzia miał władzę, ale kontrolowaną, żeby od wszystkiego można się było odwołać. Żeby tak było dobrze dla wszystkich i szybko jednocześnie. Ech...
Sub iudice
Zawartość i treści prezentowane w serwisie Obserwator Konstytucyjny nie przedstawiają oficjalnego stanowiska Trybunału Konstytucyjnego.