E. Wnuk-Lipiński: Polska mała apokalipsa

biurokracja| egoizm| familizm| Mirosława Marody| państwo| populizm| pozytywizm| romantyzm| socjologia| Solidarność| Xymena Bukowska| zaufanie społeczne

E. Wnuk-Lipiński: Polska mała apokalipsa
Prof. Edmund Wnuk-Lipiński (1944 - 2015). Foto: M. Kubik, Wikimedia Commons

Człowieczeństwo zaczyna się tam, gdzie interesujemy się tym, co bezpośrednio nie przynosi nam korzyści

Przypominamy - za Instytutem Obywatelskim - rozmowę ze zmarłym dziś prof. Edmundem Wnukiem-Lipińskim. Tekst został opublikowany w kwartalniku Instytut Idei na początku 2014 roku.

Aleksandra Kaniewska: Tylko znawcy tematu wiedzą, że w czasach komunistycznych regularnie pisywał pan opowiadania i powieści z gatunku fantastyki. Wówczas ich głównym bohaterem był opresyjny system. Gdyby dziś miał pan coś napisać, jaki wycinek współczesnej Polski posłużyłby panu za inspirację?

Prof. Edmund Wnuk-Lipiński: Myślę, że niestety pewnie zanurzyłbym taką powieść w bardzo niepokojącym zjawisku, które obserwuję w naszym kraju, czyli w świecie o niskim zaufaniu społecznym. Polskie społeczeństwo pozostaje w kontrze chociażby do Szwecji, gdzie do obcego podchodzi się z założeniem, że zasługuje on na zaufanie, i dopiero kiedy je zawiedzie, to zaufanie się cofa.

A Polsce można kogoś znać latami…

… i wciąż wymagać, żeby udowadniał, że zasługuje na nasze zaufanie. To jest proces, który nigdy się nie kończy! Polską chorobą jest brak zaufania. I ma to wymierne konsekwencje – ekonomiczne, społeczne i polityczne.W wymiarze ekonomicznym podważa wszystkie transakcje. Oznacza to, że każda umowa między ludźmi musi być ubezpieczana.

A to powoduje, na przykład, kosztowny rozrost biurokracji.

Biurokracji, papierologii, a przede wszystkim systemu kontroli. Wszystko i każdy musi być kontrolowany, łącznie z kontrolą kontrolujących. Ale ekonomia to tylko część problemu.

W wymiarze politycznym brak zaufania oznacza, że w wyścigu o władzę inni nie są rywalami czy konkurentami, ale wrogami. A skoro nie zasługują na nasze zaufanie, uznajemy, że albo są idiotami, albo kierują się złą wolą i dlatego nie można z nimi współpracować. To prowadzi do ogromnej polaryzacji sceny politycznej i decentralizacji zaufania.

Nieufający sobie biznesmeni, urzędnicy i politycy. Rozumiem, że jeśli dołożyć do tego wymiar społeczny, brak zaufania tworzy z Polaków wspólnotę niezbyt przyjaznych dla siebie obywateli.

Właśnie. Polacy sobie nie ufają. Widać to mocno na poziomie najbardziej lokalnym, na przykład we wspólnotach mieszkaniowych. Tam, jeżeli ktoś występuje z inicjatywą, wskutek braku zaufania od razu pojawiają się podejrzenia, że wcale nie działa w imię dobra wspólnego, ale kieruje się partykularnym interesem. To nie jest, na szczęście, domena tylko polskiego społeczeństwa. Takie mechanizmy pojawiają się również w innych krajach – od lat znają je i opisują socjologowie.

Co to za zjawiska?

Jedno z nich to amoralny familizm, czyli sytuacja, w której dążymy do celu nawet z pogwałceniem norm moralnych teoretycznie uznawanych przez nas za ważne. Przymiotnik „amoralny” wskazuje, że jesteśmy gotowi działać w sposób, który gwałci uznawane przez nas normy moralne („bo wszyscy tak czynią”), a „familijny” oznacza, że nie myślimy w kategoriach dobra wspólnego, lecz raczej partykularnego interesu własnego i najbliższych. Część Polaków tkwi w takim błędnym kole, uważając, że skoro wszyscy kradną, to nawet jeśli ja nie kradnę, i tak wszyscy myślą, że kradnę, więc w sumie będę kradł, bo to nic nie zmienia.

To wszystko brzmi jak opis społeczeństwa komunistycznego.

Ale ma starszy rodowód. Amoralny familizm to zjawisko odkryte w połowie ubiegłego stulecia w Stanach Zjednoczonych.

Francuski intelektualista i liberał Alexis de Tocqueville zachwycał się tym, jak Amerykanie umieją współpracować. Chwalił fakt, że stawiają na siłę stowarzyszeń.

To prawda. Ale amoralny familizm, który został opisany przez amerykańskiego socjologa Edwarda C. Banfielda, dotyczył środkowych stanów USA w latach pięćdziesiątych XX wieku. To samo zjawisko widoczne jest w Polsce, na południu Włoch i w Rosji, czyli wszędzie tam, gdzie poziom zaufania społecznego jest niski.

I nie ma żadnych przesłanek, żeby źródła szukać w systemie komunistycznym?

W pewnej mierze jest to dziedzictwo dawnego systemu, ale nie obciążałbym go nadmiernie, ponieważ – a wynika to z badań – poziom zaufania społecznego w Polsce komunistycznej był o wiele wyższy niż dzisiaj. Oczywiście rozumiem, że może to zabrzmieć jak paradoks. Ale w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku istniała „Solidarność”. Dzięki niej ludzie mieli powód, żeby sobie ufać. Samo państwo było wrogiem, ale ludzie – sojusznikami. W czasach tej pierwszej, romantycznej fazy „Solidarności” nikt nie grzebał ludziom w życiorysach, a nawet jeśli ktoś miał niejasną przeszłość, dawano mu szansę na nawrócenie, jak św. Pawłowi. Nie skreślano ludzi.

Polacy byli wspólnotą.

Czuło się pewien społeczny, kolektywny i wspólnotowy zryw. Tym bardziej że miał on jeden cel – dobro Polski. Natomiast jeśli w państwie nie ma zaufania społecznego albo jest ono niskie, ludziom niknie z pola widzenia coś, co powinno być podstawowym wyznacznikiem działalności polityków, czyli zdefiniowane dobro wspólne. A ono nie jest prostą sumą dóbr partykularnych. Dobro wspólne jest czymś odrębnym. Jest z innego porządku.

Można je jakoś zdefiniować, żeby nie było pojęciem abstrakcyjnym?

Najlepiej ilustruje to paradoks pastwiska. Załóżmy, że jest kawałek łąki – pastwisko należące do dziesięciu gospodarzy. Na tym pastwisku pasie się dziesięć krów, z których każda daje dziesięć litrów mleka dziennie. Nagle jeden z gospodarzy wpada na pomysł, żeby wprowadzić na pastwisko dodatkową krowę. Mleczność krów spada, bo zasób trawy się nie zmienił, więc każde ze zwierząt produkuje teraz po dziewięć litrów mleka. Ale pomysłowy gospodarz jest szczęśliwy, bo skoro ma dwie krowy, przypada na niego aż osiemnaście litrów mleka, a nie dziesięć, jak wcześniej. Czyli jest bogatszy. Jego sąsiad, współwłaściciel pastwiska, myśli, że nie chce być frajerem, i też kupuje drugą krowę. Postanawia więc wprowadzić tę samą metodę. Mleczność krów spada do ośmiu litrów dziennie, ale i tak ci, którzy mają dwie krowy, zbierają co dzień po szesnaście litrów. Przedsiębiorczych gospodarzy naśladuje trzeci właściciel, po nim następny i następny. Piąty właściciel pastwiska jest już zmuszony do wprowadzenia na łąkę drugiej krowy, żeby utrzymać pierwotny utarg dziesięciu litrów mleka na dzień, bo każda krowa produkuje teraz już tylko po pięć litrów mleka. Ten proces trwa tak długo, aż wszystkie krowy zdechną z braku trawy.

Albo aż gospodarze pozabijają się ze złości.

To też możliwe. Paradoks pastwiska pokazuje bowiem ciekawą rozbieżność. Z partykularnego punktu widzenia, czyli z pozycji indywidualnego właściciela, działania gospodarzy były racjonalne (bo pomnażały ich zyski), ale z punktu widzenia dobra wspólnego były to decyzje nieracjonalne i samobójcze (bo zniszczyły hodowlę krów i produkcję mleka w całości).

Postawili na prywatę, a nie na dobro ogółu. Zwyciężył egoizm i chwilowy zysk.

Podobnie jest w polityce. Tu często mamy do czynienia z paradoksem pastwiska. Względy partykularne powodują, że człowiekowi ginie z pola widzenia dobro wspólne – interes całego kraju. Kieruje się dobrem partykularnym, czyli interesem swoim lub własnej partii.

Dlatego Polacy nie ufają politykom?

Prawda jest taka, że politycy nie są gorsi od społeczeństwa. Trudno zresztą sobie wyobrazić, żebyśmy w wolnych i demokratycznych wyborach głosowali tylko na najgorszych ludzi. Z polskim narzekaniem na klasę polityczną jest trochę jak z Gogolowskim pytaniem: „Z kogo się śmiejecie? Z samych siebie się śmiejecie!”. Politycy są emanacją naszego społeczeństwa i kiedy ich krytykujemy, powinniśmy też czasem spojrzeć w lustro.

Czy dobro wspólne jest nam tak trudno dostrzec z powodu pełnej turbulencji historii, czy szybkiej transformacji, w której zajęliśmy się tylko pomnażaniem własnego bogactwa? A może dobro wspólne kojarzy nam się z państwem, a państwu generalnie nie ufamy?

Polacy – i to wynika z badań – są w stanie tolerować wzajemnie sprzeczne poglądy. Dlatego, na przykład, chcą, żeby państwo zwiększało zakres świadczeń socjalnych, ale też obniżało podatki. Kolejny nielogiczny pogląd to oczekiwanie, że państwo powinno świadczyć, ale nie może nam nic nakazywać. Trochę przypomina to zachowanie nastolatka w stosunku do rodziców. Chce, żeby rodzice dawali mu pieniądze, ale nie lubi, żeby się wtrącali w jego życie.

A jeśli Polak myśli o państwie, to co myśli? Personifikujemy je jakoś?

Na przełomie 2007 i 2008 roku razem z doktor Xymeną Bukowską przeprowadziliśmy badania, z których wynikało, że w Polacy odnoszą się do państwa jak do niesprawiedliwego opiekuna, czyli jak do rodzica, który nie wszystkie dzieci traktuje równo, ale którego w sumie kochamy. Nie jest tak, że do państwa polskiego zupełnie nie mamy zaufania. Ale jesteśmy młodą demokracją, która musi na nowo zdefiniować swoje elementy wspólnotowe.

Jak to zrobić?

To rola polityków. To oni są grupą wzorotwórczą, silnie oddziałującą na kształtowanie się relacji społecznych. Niestety, niespecjalnie się w taką działalność angażują. Proszę zwrócić uwagę na historię Polski po 1989 roku, a może nawet wcześniejszą. Słowo „prywata” niekoniecznie pojawiło się w naszych słownikach dopiero po transformacji. Przecież mieliśmy prywatę szlachty, która doprowadziła do upadku Polski. Wtedy też myślano tylko w kategoriach interesu partykularnego, a nie publicznego. Tak jak dzisiaj, Polska z czasów demokracji szlacheckiej była rozdzierana partykularyzmami. Można tu przypomnieć słynną scenę z Sienkiewiczowskiego Potopu, w której książę Bogusław Radziwiłł tłumaczy Kmicicowi, czym jest Polska: Rzeczpospolita to kawał czerwonego sukna, które każdy ciągnie w swoją stronę. Później to tradycyjnie zakorzenione poczucie prywaty zostało jeszcze wzmocnione.

Dlatego, że otworzyliśmy się na kapitalizm?

Niekoniecznie. Polsce bardzo zaszkodził sposób, w jaki po 1989 roku podzieliła się „Solidarność”. „Solidarność”, która była naszym dobrem wspólnym. Oczywiście było nieuniknione, że ten wielki ruch społeczny się podzieli – wspólny wróg ustąpił, przestał istnieć czynnik jednoczący i w ramach obozu solidarnościowego zaczęła się walka o władzę.

Mówi pan: „nieuniknione”. Dlaczego? Bo taka jest ludzka natura?

Stałoby się tak w każdym kraju, bo scena polityczna musiała się spluralizować. W innym wypadku jeden system monocentryczny zastąpiłby drugi. Poza tym w obozie solidarnościowym było i skrzydło socjaldemokratyczne, i konserwatywne, i liberalne. Ale według mnie ten polski podział „Solidarności” nastąpił po pierwsze, brzydko, a po drugie, przynajmniej o rok za wcześnie.

Jak można się było „ładnie” podzielić?

W szlachetnej rywalizacji o poparcie dla określonego programu. Tymczasem skoncentrowano się na zawłaszczaniu (więc znów prywata!) pewnych wartości historycznych i nazw. Dodatkowo, co gorsza, liderzy „Solidarności”, czyli dawni koledzy, zaczęli się wzajemnie oskarżać o najgorsze rzeczy, łącznie ze współpracą z organami bezpieczeństwa państwa komunistycznego. Nie tyle mobilizowano poparcie dla siebie, co demobilizowano poparcie dla przeciwnika politycznego, którego definiowano jako wroga. Trudno się dziwić, że Polacy byli zdezorientowani. SLD zostało wywindowane na szczyty popularności w 1993 roku dlatego, że było ostoją stabilności. W tym paradoksie pierwszych lat po komunizmie znów byliśmy prekursorami. W innych demoludach postkomuniści wrócili do władzy już pod szyldem socjaldemokratycznym i długo po nas.

A może my, Polacy, jesteśmy po prostu takim indywidualistycznym narodem, zbiorowością jednostek? Dlatego trudno jest nam działać wspólnie?

Już Józef Piłsudski mawiał, że dla Polaków można dużo zrobić, ale z Polakami niewiele. Ale oczywiście trzeba podkreślić wagę statystyki. Mówiąc „wszyscy Polacy”, tak naprawdę wskazujemy tylko część Polaków. Godząc się na taki uproszczony opis, można powiedzieć – jak pokazała socjolog profesor Mirosława Marody jeszcze w latach osiemdziesiątych – że Polacy są bardzo zaradni w sferze prywatnej i eksponują wyuczoną bezradność w sferze publicznej. Dlatego większość z nas ma dwie różne strategie. Jedną w życiu prywatnym, w której staramy się, jak możemy, a drugą w relacjach z państwem – i tu jesteśmy nieaktywni. Uważamy, że państwo powinno zapewniać świadczenia, a jeśli tego nie robi, to znaczy, że się nie sprawdza.

To by wyjaśniało pozorny paradoks „Diagnozy społecznej 2013”, według której Polska to kraj szczęśliwych ludzi mieszkających w nieszczęśliwym społeczeństwie. Wskaźniki zadowolenia z życia i ogólne poczucie szczęścia rosną, jednocześnie zwiększa się niezadowolenie z sytuacji całego kraju. Zdaje się, że zachodzi taki mechanizm: o swoim życiu wiemy więcej niż o państwie, tym bardziej w kontekście świata, jaki kreują media.

To jest dokładnie ten mechanizm. Nasz optymizm jest największy, kiedy dotyczy nas samych, a najmniejszy, kiedy dotyczy państwa. Nic w tym dziwnego. O nas samych dowiadujemy się z własnego doświadczenia, nie potrzebujemy do tego mediów. A o stanie państwa donoszą nam środki komunikacji masowej. I nie jest to nawet żaden spisek, tylko zwyczajny mechanizm wolnych mediów. Dobre wieści nie są newsem. Otwarcie kolejnych odcinków autostrady nie jest newsem. Jest nim za to zawalenie się mostu czy wybrzuszenie na autostradzie.

Albo zagłodzenie dziecka przez matkę. Tu też często upatrujemy winy państwa. Czy naprawdę w Polsce jest tak źle, jak starają się pokazać media?

Mało kto analizuje statystyki, które ogólnie są całkiem dobre. Śmiertelność niemowląt spada, przeciętna długość życia rośnie, podobnie jak nasycenie gospodarstw domowych dobrami trwałego użytkowania. A poprawa wielu wskaźników często następuje skokowo. Dlatego ogólnie polskie społeczeństwo jest bardziej zamożne, ale ten wzrost zamożności nie dotyczy w równym stopniu wszystkich szczebli społecznych. Jedni mają więcej, inni mają lepiej niż w przeszłości, ale w porównaniu z tymi, którzy mają więcej, wciąż mają mniej – to relatywna deprywacja. Mimo że przeciętny Kowalski żyje dziś lepiej niż kiedyś, to nie przeszłość jest jego punktem odniesienia, ale dystans do innych. To mechanizm obecny we wszystkich społeczeństwach, które nie mają charakteru egalitarnego. A egalitarny charakter mogą mieć tylko społeczeństwa totalitarne. Wszystko zależy więc od kontekstu.

I od miejsca na drabinie. Człowiek lubi patrzećw górę, nie w dół. Dlatego zawsze porównuje się do tego, który ma lepiej. Dzisiaj, na przykład, Polacy chcieliby żyć tak jak Niemcy i Francuzi, nie jak Czesi.

Pozwolę sobie wyostrzyć to porównanie. Skala odniesienia bywa absolutnie decydująca. Jeśli wspomnimy literaturę opisującą świat obozów koncentracyjnych albo łagrów na Syberii, można powiedzieć, że ten, kto miał cynową miskę i widelec, był królem. Bo reszta musiała wystrugać sobie sobie naczynia z drewna albo jeść rękami z ziemi. W PRL-u, kiedy benzyna była racjonowana, ktoś, kto miał dostęp do nieracjonowanego paliwa, czuł się panem świata.

A dzisiaj zmieniły się punkty odniesienia. Właśnie! Polscy anestezjolodzy strajkowali kilka lat temu nie dlatego, że umierali z głodu, tylko dlatego, że ich pensje były niższe niż wynagrodzenie anestezjologów niemieckich, wykonujących tę samą pracę. Wiadomo też, że ci, którzy chcą legitymizować roszczenia, nie mogą odwoływać się do wskaźników, które pokazują, że im się poprawiło. Wtedy manipulują punktami odniesienia. Dlatego polscy lekarze porównywali się do lekarzy niemieckich, a nie do swojej sytuacji sprzed pięciu lat.

Czy jesteśmy społeczeństwem wybitnie roszczeniowym?

Tak, ale wszystkie społeczeństwa są roszczeniowe. Tutaj nie jesteśmy wyjątkiem.

Nawet skandynawskie?

Nawet oni. Gdyby zabrać im ich ukochane przywileje socjalne, wybuchłaby rewolucja.

A skąd w krajach Europy Północnej tak wysokie zaufanie społeczne?

Nie ma jednej odpowiedzi. Złożyło się na to wiele czynników. Jednym z nich jest fakt, że na przykład w Szwecji od bardzo dawna nie było wojen. Dlatego ludzie nie stawali wobec dramatycznych wyborów: być z okupantem czy przeciwko niemu. Co to powodowało? Z pokolenia na pokolenie coraz bardziej ustabilizowane pakiety relacji społecznych, które dalej się reprodukowały i były niezawodne w funkcjonowaniu społeczeństwa. Budowanie zaufania społecznego to długotrwały proces. Niestety, bardzo łatwo za to je zburzyć.

Jak przemodelować system edukacji, żeby lepiej tworzyć środowisko zaufania społecznego i wiary w dobro wspólne?

Najważniejsza jest edukacja obywatelska, tworząca obywateli w sensie arystotelesowskim. Dla Arystotelesa pełnokrwistym człowiekiem, czyli istotą zasługującą na miano człowieka, był ten, kto interesował się czymś więcej niż swoimi sprawami prywatnymi – czyli troszczył się też o sprawy publiczne.

Arystoteles podkreślał, że człowiek to zwierzę polityczne.

A człowieczeństwo zaczyna się tam, gdzie interesujemy się tym, co bezpośrednio nie przynosi nam korzyści. Zwierzę polityczne musi posiadać minimum wiedzy obywatelskiej. Na przykład rozumieć, że w państwie jest jak w rodzinie – jeśli wydaje się więcej, niż się zarabia, popada się w długi. Mało który Polak myśli o państwie jak o własnej rodzinie. Nie zastanawiamy się nad tym, że kiedy państwo wydaje więcej, niż ma dochodów, wpada w długi. I że są to długi, które my wszyscy będziemy spłacać. Obywatel musi znać reguły funkcjonowania w życiu publicznym.

Pewnie trzeba było zacząć taką edukację obywatelską już w 1989 roku.

Tak, ale politycy obawiali się, że będzie to uznane za indoktrynację. I tak weszliśmy w nowy, demokratyczny system bez żadnego przygotowania. W Wielkiej Brytanii zamiast lekcji wychowawczych są lekcje obywatelskie. Edukacja obywatelska powinna stać się absolutnym priorytetem dla kolejnych ekip rządzących.

Brytyjczycy od połowy lat dziewięćdziesiątych próbowali zdefiniować się na nowo, stworzyć nową tożsamość Wielkiej Brytanii, żeby sprostać wyzwaniom XXI wieku. Tak powstał projekt „Cool Britannia”. My też potrzebujemy takiej ogólnopolskiej debaty?

Brytyjczycy nie musieli tak naprawdę tego robić. Od wielu wieków, od kiedy Brytania stała się monarchią konstytucyjną, Wyspiarze mają takie powiedzenie, że kolejne rządy mogą się zmieniać, ale interes Wielkiej Brytanii się nie zmienia. To jest klucz do zrozumienia, wokół czego można scalać ludzi. Proszę natomiast zwrócić uwagę na to, co dzieje się w Polsce. Czy my mamy jedną definicję interesu narodowego, wspólną dla wszystkich polityków i obywateli, którzy we wszystkich innych sprawach się różnią? Od razu odpowiem: nie mamy.

A Unia Europejska?

Unia Europejska była celem instrumentalnym, bo miała służyć zakotwiczeniu polskiej demokracji i gospodarki w Europie Zachodniej. Nie możemy mieć wspólnego interesu narodowego tak długo, jak długo politycy, którzy definiują swojego oponenta w kategoriach wroga i zdrajcy, uważają, że polityka zagraniczna w wykonaniu rządzących jest zdradą kraju. Nie będziemy mieć jednego celu, jeśli nie znajdziemy wspólnego mianownika w wymiarze polityki zagranicznej, bezpieczeństwa i elementarnych kwestii związanych z rozwojem i modernizacją kraju.

Co mogłoby – w teorii – stać się celem strategicznym dla wszystkich Polaków?

Ważne są małe kroki. Zawsze powtarzam, że najdłuższy marsz rozpoczyna się od pierwszego kroku. Ja bym zaczął od budowania zaufania społecznego. Nie mówię o samym zaufaniu do polityków, ale o zaufaniu między ludźmi, o zmianie mentalności z partykularnej na wspólnotową. I tak budować – od poziomu wspólnot lokalnych wzwyż.

Czego, według pana profesora, bardziej trzeba Polsce – stabilizacji czy rewolucji?

Stabilizacji, oczywiście. Mówiliśmy wcześniej o tym, jak prywata niszczyła Polskę od czasów szlacheckich. Podobnie jest z dzisiejszymi podziałami politycznymi. Możemy tego nie zauważać, ale one są bardzo polskie, związane z naszą historią, naszą literaturą i naszą tradycją. Proszę sobie przypomnieć, jak przed odzyskaniem niepodległości w 1918 roku nie cierpieli się romantycy i pozytywiści. Dla romantyków najważniejsze było nie mędrca szkiełko i oko, ale emocje i mistycyzm. Jak w Panu Tadeuszu powiedział Sędzia: „My z synowcem na czele i jakoś to będzie”. A w kontrze do nich stoją pozytywiści – i ich twarde stąpanie po ziemi, budowanie od dołu instytucji i infrastruktury. Przecież ten spór rozgrzewał do białości Polaków podczas zaborów.

A dzisiaj…?

Dziś tak samo ostry i dychotomiczny spór rozgrywa się między PiS-em i PO. Wystarczy poczytać publicystów, na przykład Jarosława Marka Rymkiewicza, którzy piszą o „skarleniu” Polski, o potrzebie rozlewu krwi. To jest czystej wody romantyzm, zakorzenione kody kulturowe. Ten dzisiejszy spór to odwieczny konflikt o wizję Polski, tylko w nieco innych kostiumach, bo żyjemy w XXI wieku. Romantycy z PiS-u kontra pozytywiści z PO.

Powieść fantasy, o której rozmawialiśmy na początku spotkania, miałaby wymiar apokaliptyczny?

Pewnie trochę tak, ale byłaby to apokalipsa trochę jak z książki Tadeusza Konwickiego. Mała, polska apokalipsa, która w sposób niezauważalny dla mniej bystrego obserwatora wkrada się w nasze życie codzienne i powoli zaczyna nad nami panować. Apokalipsa karmiona trującym zielem braku zaufania. Teraz, kiedy w Polsce nie ma już wroga w postaci komunizmu czy okupanta, staliśmy się wrogami dla siebie samych. Można się zastanawiać, czy to tylko fikcja literacka, czy już rzeczywistość.

*Edmund Wnuk-Lipiński (1944-2015) – był profesorem profesor socjologii, nauczycielem akademickim, pisarzem fantastyki naukowej.
Instytut Obywatelski

Publicystyka

Zawartość i treści prezentowane w serwisie Obserwator Konstytucyjny nie przedstawiają oficjalnego stanowiska Trybunału Konstytucyjnego.