Galicja. Mit i przyszłość
Austro-Węgry| Franciszek Jósef I| Galicja| Kraków| Królestwo Galicji i Lodomerii| Lwów| Małopolska
O galicyjskim dziedzictwie w kontekście powszechnej historii Polski mówi się nie za dużo. Wspomina się coś o „polskim Piemoncie”, swobodach językowych czy o rozkwicie młodopolskiej kultury, a i to bez większego głębszego entuzjazmu.
Znacząca część dzisiejszego województwa małopolskiego ma za sobą doświadczenie modernizacyjne, które – przy wszystkich jego mankamentach – można wykorzystać w budowie nowoczesnej tożsamości regionu. O ile, rzecz jasna, nie zastąpimy fantazji o kresowych dworkach wizją szczęśliwej krainy. Krainy, w której to przodkowie Małopolan nic tylko czytali gazety w stylizowanych na wiedeńskie kawiarniach.
Zakończona niedawno wystawa „Mit Galicji”, którą można było obejrzeć w krakowskim Międzynarodowym Centrum Kultury, a która gości w Wiedniu, przypomniała o pewnym bardzo ważnym wątku kolektywnej pamięci południa i południowego wschodu Polski. Wątku, który wyraźnie odróżnia ten fragment kraju od reszty. I który poza nim bywa nierozumiany.
Sam owego niezrozumienia padłem ofiarą, gdy w jednym z serwisów społecznościowych zamieściłem dziewiętnastowieczną flagę Królestwa Galicji i Lodomerii. Znajomy wyraził swe oburzenie tym, jak można odwoływać się do dziedzictwa – było nie było – zaborczego. Sprawdziłem rodzinną miejscowość znajomego – Białystok. Nagle wszystko okazało się jasne – jak również i to, że po mojej stronie w internetowym sporze stanął znajomy… z Dębicy.
Pod wąsem Franciszka Józefa
Warszawocentryczna percepcja, która z poczciwego Franciszka Józefa czyni carskiego despotę, w grodzie Kraka raczej nie bywa podzielana. Cesarsko-królewskie dziedzictwo widoczne jest zresztą nie tylko tu. Dość wspomnieć, że austriacką proweniencję ma używany jeszcze do niedawna budynek dworca kolejowego w Krakowie, ale i podobne obiekty w Tarnowie czy Nowym Sączu. Choć gęstość trakcji kolejowej „za kordonem” nie była tak duża jak na obszarze zaboru pruskiego, to jednak na tle tej znanej z Kongresówki nie wypadała blado.
O galicyjskim dziedzictwie w kontekście powszechnej historii Polski mówi się nie za dużo. Wspomina się coś o „polskim Piemoncie”, swobodach językowych czy o rozkwicie młodopolskiej kultury, ale bez głębszego entuzjazmu. Obraz dopełnia wizja galicyjskiej biedy oraz nie do końca łatwa do wpisania w dominującą wizję XIX wieku jako okresu walk o niepodległość kwestia rabacji galicyjskiej. Czyli: konfliktu klasowego, redukowanego dziś często do zaborczej prowokacji w duchu dziel i rządź.
Fakt, że stolica prowincji – Lwów – znajduje się dziś w innym państwie, a sam Kraków ma mnóstwo własnych, atrakcyjnych mitów (od legendarnych początków aż po pełnokrwistą miejskość, metropolitalność czy wręcz imperialność za czasów Kazimierza Wielkiego czy ostatnich Jagiellonów) również nie ułatwiają celebracji galicyjskiego mitu.
Poza terror, poza idyllę
Co – i po co – Kraków i Małopolska miałyby zatem celebrować? Dwie kwestie wydają się tu kluczowe.
Po pierwsze, mimo wszystkich ograniczeń był to obszar największej samodzielności narodowej w czasie narodzin nowoczesnych narodów oraz mających je reprezentować instytucji publicznych. W pewnych aspektach owo samorządzenie do dziś może być powodem do dumy. Przekonać się o tym można, czytając dane prezentowane chociażby w książce „Kraków i Galicja wobec przemian cywilizacyjnych (1866-1914)”.
By wspomnieć tylko o trzech: w roku 1826 na terenie prowincji (jeszcze bez Krakowa) można było doliczyć się 1 tys. 620 szkół. W roku 1913 – już 6 tys. Po odzyskaniu przez Polskę niepodległości w 1918 r. wykształceni w galicyjskich szkołach i uniwersytetach urzędnicy odbudowywali naszą państwowość w innych rejonach kraju.
Na rok przed wybuchem I wojny światowej doliczono się w Galicji przeszło 12,5 tysiąca różnego rodzaju stowarzyszeń – 14 proc. wszystkich, zarejestrowanych w „austriackiej” części monarchii habsburskiej (Przedlitawii). Pewne ślady tego oddolnego poruszenia widać i dziś, gdy w Małopolsce działać ma 7,5 tysiąca organizacji pozarządowych. Więcej ma ich być jedynie na Mazowszu i Śląsku, a mniej więcej tyle samo w Wielkopolsce.
Do tego historycznego obrazu dodajmy fakt, że tuż przed wybuchem Wielkiej Wojny poborowi w tej – co by nie było – peryferyjnej z perspektywy Wiednia prowincji byli wyżsi i ważyli więcej od swoich odpowiedników z Królestwa Polskiego, a lokalne rolnictwo było bardziej wydajne.
Przywołane przed chwilą linie kolejowe miały – dosłownie – tworzyć spójne państwo i integrować jego najodleglejsze zakątki. Dziś, kiedy polskim kolejom nadal jeszcze daleko do świetności, taki etos (nie tylko w Małopolsce zresztą) bardzo by się przydał.
Po drugie, była to kraina realnie wielokulturowa. Polacy, Ukraińcy, Łemkowie, Żydzi, Niemcy, inne narodowości… Dziś, po krwawych łaźniach wojen światowych, z tej różnorodności wiele nie zostało. Ale doświadczenie odcisnęło swoje ślady.
Powrót do teraźniejszości
By nie pozostać gołosłownym – aż 89 proc. ankietowanych w stolicy Małopolski na potrzeby raportu Komisji Europejskiej „Quality of Life in Cities” uznała obecność cudzoziemców za dobrą dla miasta. To drugi najlepszy wynik w tej kategorii spośród 49 sprawdzanych metropolii, lepszy od Wiednia.
Bycie częścią prawdziwego tygla narodów, jakim było Cesarstwo Austriackie i później Austro-Węgry, widać jeszcze gdzie indziej. Gdy bowiem Warszawa w poszukiwaniu wzorców dobrego życia spogląda na Berlin, krakowskie media udają się do Wiednia. A tam – jak niedawno krakowska „Gazeta Wyborcza” – dostrzegają nowoczesne miasto, stawiające na transport zbiorowy, inwestujące w rozproszoną energetykę odnawialną oraz na różne inne sposoby walczące z zanieczyszczeniem powietrza.
Tak jak kiedyś ze stolicy Austrii czerpano inspiracje architektoniczne (co na przełomie XIX i XX wieku bywało zresztą źródłem prasowych kontrowersji i oskarżeń o germanizowanie miasta), tak dziś warto szukać podpowiedzi co do sposobów rozwiązywania palących problemów Krakowa. Mam na myśli smog czy pomysły na zmianę organizacji ruchu drogowego wokół Plant. Tym bardziej, że miasto to dość regularnie trafia na szczyty międzynarodowych rankingów jakości życia, np. tegorocznego Mercera.
W świecie, którego kręgosłupem był „piękny, modry Dunaj” nie brak zresztą opinii, że Austro-Węgry, ze wszystkimi swoimi wadami i niedociągnięciami, można by uznać za… model wart rozważenia przez dzisiejszą Unię Europejską. Tak rok temu uznał jeden z węgierskich think tanków.
Oczywiście jak każdym mitem, także i tym należy posługiwać się ostrożnie. Samorząd samorządem, ale nie da się ukryć, że Galicja nie była najbardziej rozwiniętą, uprzemysłowioną prowincją CK Monarchii. Władze centralne inwestowały w to, co integrowało prowincję z Wiedniem, władze lokalne, sprawowane głównie przez konserwatywną arystokrację, nie paliły się do industrializacji, lękając się wzrostu siły bojowo nastawionej klasy robotniczej.
Konflikty polsko-ukraińskie, stanowiące zarzewie przyszłych, już bardziej krwawych, były realne, a Wiedeń lubił z nich korzystać. Również doświadczeniom wyborczym potrafiły towarzyszyć nieprzyjemne efekty uboczne, takie jak fałszerstwa.
Sam Kraków, choć tuż przed odzyskaniem przez Polskę niepodległości doczekał się poszerzenia granic, przez dziesięciolecia dusił się w okowach austriackiej twierdzy. Dusił się również – co zarzuca mu się i dziś – w oparach własnej, dawnej chwały, stając się przestrzenią kościelno-patriotycznych uroczystości.
Duma, nowoczesność, peryferia
Po co zatem odwoływać się do mitu galicyjskiego? Przede wszystkim daje on poczucie dumy i przynależności do innego, zamierzchłego, niekoniecznie w pełni udanego (wszak próby czasu nie przetrwał), ale interesującego projektu państwowego. Projektu, w którym w wypadku Galicji – bo już nie np. w leżących dziś na Słowacji czy w Rumunii terenów ówczesnych Węgier – możliwe było podtrzymywanie swej tożsamości narodowej, jak i uczestnictwo w szerszym projekcie politycznym. „Wyżej urodzeni” zostawali ministrami (a czasem nawet i premierami!) w Wiedniu. Ale i masy ludowe potrafiły kochać „naszego cysorza”.
W efekcie otrzymujemy tożsamościową bombę – konserwatywne południe Polski zamienia się w może nieszczególnie bogatą (tak zresztą niestety bywa i dziś, o czym świadczą wskaźniki rozwoju poszczególnych subregionów Polski), ale kosmopolityczną krainę. Krainę, która w okresie przemian modernizacyjnych przeżywa względnie standardowe dla tego momentu dziejowego zjawiska, nieprzykryte tak mocno jak w Kongresówce narracją narodowowyzwoleńczą. Obok spisków i trójzaborowych zjazdów mieliśmy tu bowiem konflikty przemysłowe, emancypację włościan, trudne sąsiedztwo rozlicznych etnosów…
Doświadczenia te łączą ze sobą przede wszystkim Małopolskę i Podkarpacie, tworząc zupełnie inny punkt odniesienia niż dominujące spoglądanie w stronę Warszawy czy Śląska. Południe Polski ma szansę zaproponować reszcie kraju opowieść, na którą do tej pory poza mieszczańskimi domami „centusiów” z grodu Kraka nie za bardzo było miejsce. Nie rezygnując przy tym z pomysłów na integrowanie metropolii krakowskiej z konurbacją śląską.
To opowieść o żmudnych, samodzielnych próbach wychodzenia z zacofania. I o różnych ich wizjach, co ma znaczenie w czasach, gdy lubi się nam wciskać bezalternatywność tych czy innych rozwiązań. To też historia o tym, jak dbając o swoje interesy było się – konstruktywną – częścią większej całości. A ta bardzo się przyda w odczarowywaniu Unii Europejskiej jako projektu mającego służyć „wyciskaniu brukselki”. Wreszcie, to opowieść, w której za żmudne podnoszenie jakości życia odpowiadają zarówno instytucje publiczne, lokalny samorząd, jak i oddolna aktywność społeczna.
Historia to nie mniej ciekawa niż te, które dziś zaczynają na całego snuć Wielkopolanie czy Ślązacy, a która na dodatek pozostaje atrakcyjna i inspirująca daleko poza granicami stolicy województwa. Nostalgiczna i w sumie dość konserwatywna, jednak może okazać się… całkiem postępowa. Paradoks? Nie większy niż Królestwo Galicji i Lodomerii czy cała CK Monarchia.
*Bartłomiej Kozek – publicysta magazynu „Zielone Wiadomości”, portalu politykawarszawska.pl oraz polski korespondent „Zielonego Magazynu Europejskiego”
Instytut Obywatelski
Zawartość i treści prezentowane w serwisie Obserwator Konstytucyjny nie przedstawiają oficjalnego stanowiska Trybunału Konstytucyjnego.