Im więcej polityki, tym mniej pomyślności
Demokraci| dobrostan| FED| konflikt polityczny| Kongres USA| kryzys| Marina Azzimonti| partisan conflict| republikanie| Stany ZXjednoczone| Wielki Kryzys| wzrost
„Zgoda buduje, niezgoda rujnuje” jest powiedzeniem kanonicznym, a jednak strach przed ruiną nie odstręcza w Polsce od pełnej niezgody politycznej praktycznie we wszystkim. Co ciekawe, niezgoda w polskim wydaniu pozbawiona jest w wielkim stopniu merytorycznej treści, więc najbliżej jej u nas do karykatury spod pióra hrabiego Fredry. Przypomnieć sobie wersy z Zemsty tudzież zmagania Pawła z Gawłem, a zamiast sceny teatralnej pcha się przed oczy obraz polskiego Sejmu, indyczącego się przy każdej najdrobniejszej okazji, ale bez korzyści dla wyborców.
Nieustanny konflikt polityczny skupiony przede wszystkim na imponderabiliach odbijać się musi na gospodarce, a zatem na dobrobycie i dobrostanie ludzi. Jest to wniosek intuicyjny, więc w polemice i argumentacji mało skuteczny. Problem rozsiał się jednak w świecie i stał się na tyle powszedni, że doczekał się badań metodą naukową, oczywiście nie w Polsce, a w Stanach Zjednoczonych, gdzie badają niemal wszystko, bo mają na to, chcą wiedzieć co i dlaczego, i umieją.
Złożyło się znakomicie, bo teatr polityczny gra obecnie w USA i Polsce niemal tę samą sztukę. Za Atlantykiem jest w scenariuszu coraz bardzie zażarta rywalizacja Demokratów z Republikanami i na odwrót, a w Polsce coraz głębszy konflikt PO i PiS, w którym poza walką o władzę i jej atrybuty brak elementów sporu istotnych dla codziennego bytowania wyborcy.
Opłakanymi skutkami tzw. partisanship w Kongresie USA, czyli jednostronności i bezmyślnej najczęściej skłonności do faworyzowania jednych ugrupowań, opinii i poglądów względem drugich zajęła się nim Marina Azzimonti z filadelfijskiego oddziału Rezerwy Federalnej, czyli banku centralnego USA. Jej praca pt. „Partisan Conflict” jest tak świeża jak tylko można, bo ukazała się raptem przed miesiącem – w czerwcu 2014 r. Celem było zbadanie słuszności tezy, że wielka polaryzacja polityki amerykańskiej i nieustanny niemal konflikt międzypartyjny na wszystkich prawie polach źle wpływa na gospodarkę. Autorka twierdzi po badaniach, że wniosek ten jest prawidłowy – im więcej prochu i ognia w walkach politycznych w łonie legislatury, tym większy deficyt budżetowy, a mniej inwestycji, produkcji i zatrudnienia. Niekorzystne warunki gospodarcze wywołane burzami politycznymi utrzymują się długo, a fakt ten może stanowić jedno z wyjaśnień powolności w wychodzeniu z kryzysu roku 2007.
Wniosek oparty został na obserwacjach z ponad 100 lat. Interesująca jest już sama obrana metoda badawcza. Dr Azzimonti stworzyła indeks natężenia konfliktu (partisan conflict) między partiami, ale także wewnątrz dwóch tamtejszych partii w sprawach najróżniejszych, w tym gospodarczych. Wartości indeksu konfrontowane były następnie z danymi opisującymi stan gospodarki amerykańskiej w określonym czasie.
Indeks obejmuje okres od 1891 do 2013. Jego pomysł polega na pomiarze częstotliwości ukazywania się artykułów prasowych odnoszących się do potyczek, walki i batalii politycznych toczonych w Kongresie USA. Liczba tego rodzaju artykułów opublikowanych w danym czasie w czołowych dziennikach Ameryki była następnie odnoszona do całkowitej liczby artykułów i powstawała w ten sposób kolejna wartość indeksu. Po to żeby zminimalizować możliwość wypaczenia wyniku, z analizy wykluczono nacechowane z reguły subiektywizmem komentarze i tzw. wstępniaki.
Z powodu różnego zakresu dostępności źródeł indeks podzielony został na tzw. „historyczny” obejmujący lata 1891-2013 oraz „porównawczy” (benchmark) za okres 1981-2013. „Ręczne” przeglądanie zszywek byłoby zajęciem katorżniczym i obarczonym dużą liczbą przeoczeń. W indeksie historycznym uwzględnionych zostało zatem jedynie pięć tytułów, których wydania zostały zdygitalizowane wstecz właśnie aż po rok 1891 (The Wall Street Journal, The New York Times, Chicago Tribune, Los Angeles Times, The Washington Post). Do budowy indeksu porównawczego za ostatnie trzy dekady wykorzystane zostały natomiast zasoby przeogromnej już prasowej bazy danych pn. Factiva. Upowszechnienie cyfryzacji publikacji oraz opatrzenie ich kodami wyróżniającymi np. notkę od analizy sprawiło, że badanie za okres najnowszy jest znacznie intensywniejsze i dokładniejsze.
Tyle na temat metodologii, która kryje rzecz jasna wiele innych szczegółów. Tu chodziło głównie o wskazanie, że nawet mimo degrengolady i mizerii polskiej prasy, powielenie takiego badania w Polsce byłoby teoretycznie możliwe, o ile oczywiście byłaby wola partii na wykorzystywanie dotacji publicznych na tak nieatrakcyjne przecież (np. w porównaniu z sondażami, czy konterfektami polityków na banerach) cele.
Konflikt partyjny jest funkcją trzech głównych czynników. Zależy od polaryzacji, czyli biegunowych różnic ideologicznych (np. rola w państwie w gospodarce, wartości religijne, wolności światopoglądowe…), od siły politycznej oraz od występowania tzw. szoków. W przypadku siły politycznej chodzi o to, że wielka dominacja jednej z partii w parlamencie zmniejsza skalę konfliktu z tej oczywistej przyczyny, że druga partia nie ma nic lub prawie nic do gadania. Szoków można się natomiast spodziewać lub mogą być jak grom z jasnego nieba. Szok spodziewany występuje zwłaszcza w okresie wyborów, kiedy emocje rozgrzewać się mogą, choć nie muszą (przykładem Skandynawia) do czerwoności. Przykłady szoków niespodziewanych to wojny, okresy nagłej prosperity i uderzające niczym obuchem kryzysy gospodarcze.
Mimo generalnego podobieństwa polegającego na widocznym gołym okiem zaostrzeniu walki politycznej między partiami politycznymi w USA i Polsce, realia systemowe tam i tu są na tyle różne, że bardzo szczegółowe relacjonowanie wyników badania mijało by się z zainteresowaniami większości czytelników, ale też rezultatów wartych uwagi nadal pozostaje sporo.
Z analizy przeprowadzonej przez ekonomistkę Fed wynika, że w warunkach amerykańskich konflikt polityczny najpierw malał w okresie 1891 – lata dwudzieste XX wieku, by nasilić się co nieco w okresie Wielkiego Kryzysu, potem był na stabilnym poziomie do roku 1965, a od tamtych lat narastał nieprzerwanie do apogeum w 2013 r., kiedy nastąpiło w USA kolejne tzw. zamknięcie rządu, czyli czasowy brak możliwości finansowania niektórych wydatków bieżących z powodu niedojścia w Kongresie do porozumienia w kwestiach budżetowych.
Interesujące jest spostrzeżenie o silnym związku między nierównościami dochodowymi a natężeniem konfliktu politycznego. Dr Azzimonti wskazuje, że począwszy od późnych lat 60. XX wieku wzrost nierówności dochodowych mierzony udziałem dochodów 1 proc. najlepiej zarabiających Amerykanów może być istotną determinantą nasilenia od tego czasu sporów politycznych w USA. Z łatwością daje się też zauważyć, że rozwiązania sprzyjające łagodzeniu nierówności (wysokie podatki dochodowe, narzędzia finansowe polityki społecznej takie jak zasiłki) wprowadzane były w USA w okresach względnego „spokoju” politycznego w czasach prezydenta Hoovera (1929-1933) i New Deal Roosevelta. Małe nierówności powodują z kolei, że partie polityczne przesuwają się w kierunku centrum.
Intuicja podpowiada, że recesje, kryzysy i wszelkie inny tumulty ekonomiczno-finansowe sprzyjać powinny rozbuchaniu konfliktu politycznego, ponieważ naród cierpi, dochody są małe, a ludzi w potrzebie coraz więcej. Szczególnie w USA spodziewać się należało by w takiej sytuacji ostrych starć, głównie między zwolennikami rozdawania ryb, a rzecznikami wręczania ludziom wędek. Metodologia zastosowana w badaniu nie potwierdza jednak hipotezy narastania konfliktu partyjnego w okresach recesji. Autorka nie zgłębia przyczyn, sugerując jednak, że napięcia ujawniłyby się być może wyraźnie, gdyby badać przedziały kwartalne, a nie roczne. Wydaje się wszakże, że uprawnione być może również domniemanie, że recesja jako temat na ostry spór międzypartyjny jest kwestią politycznie zbyt niebezpieczną, ponieważ nikt nie ma na nią cudownych recept, a po objęciu władzy niedawna opozycja sama może być zmuszona do działań, które poddawała przed chwilą miażdżącej krytyce.
Obie serie danych (historyczna i porównawcza) potwierdzają dobrze już udokumentowany w literaturze efekt skupiania się pod sztandarem państwowym i wyciszenia sporów międzypartyjnych w obliczu wojen i zagrożenia bezpieczeństwa. Badanie tego zjawiska na przykładzie Stanów Zjednoczonych jest zadaniem o tyle prostym, że państwo to co rusz prowadzi jakieś wojny, więc materiału statystycznego nie brakuje. Najwyraźniejszym i dobrze jeszcze pamiętanym potwierdzeniem działania efektu schronienia się pod flagą jest przypadek prezydenta Busha juniora, który po ataku z 11 września 2001 r. doświadczył olbrzymiego spadku natężenia konfliktu partyjnego. Dr Azzimonti potwierdziła przy okazji, że spór partyjny w kwestiach bezpieczeństwa jest z zasady słabszy niż w sprawach gospodarczych.
Najmniejszego zdziwienia nie powinna budzić konstatacja, że w państwie stanowiącym wzór z Sèvres współczesnego kapitalizmu spór polityczny nabiera mocy gorejącego ognia przy okazji debat podatkowych. Tych w USA jest pod wielkim dostatkiem, ponieważ amerykański system podatkowy rywalizuje w świecie pod względem splątania i skomplikowania jedynie z indyjskim i co rusz jakiś podatek wygasa, albo jest pod ostrzałem stąd lub zowąd, więc dyskusja nie zamiera praktycznie wcale.
Badanie natężenia konfliktu partyjnego nie było celem samym w sobie, lecz prowadzić miało do weryfikacji tezy, że im więcej sporów, przekrzykiwań i politycznej walki wręcz między partiami, tym gorzej w gospodarce. Chodzi przede wszystkim o to, że wszystkie przedsięwzięcia, w tym ekonomiczno-finansowe, prowadzi się znacznie gorzej w okresach niepewności. Pytanie brzmiało zatem, czy niepewność ta narasta wraz z potężniejącym sporem toczonym w parlamencie, jak również w innych ogniwach władzy przedstawicielskiej, np. w dużych samorządach, w polskich warunkach mogą to być sejmiki wojewódzkie, czy rady wielkich miast. Ważne jest podkreślenie, że badany był stopień niepewności odnośnie do polityki gospodarczej prowadzonej przez rząd, a nie stopień niepewności odnoszącej się do sytuacji gospodarczej, bowiem ta druga zależna jest także od czynników zewnętrznych niezależnych od rządów, np. od koniunktury w Chinach, czy osłabienia euro w stosunku do innych głównych walut, albo od polityki monetarnej prowadzonej przez niezależny bank centralny.
Krytycznym punktem badania było sprawdzenie, jaki był wpływ powiększenia w USA indeksu konfliktu międzypartyjnego o 72 punkty w okresie między I kw. 2006 r. a II kw. 2013 r. Okazało się, że prowadzi to do powiększenia długu publicznego poprzez większy o dziesiątki miliardów deficyt budżetowy, do obniżenia inwestycji prywatnych (w szczytowym momencie prawie o 10 proc.) oraz do zmniejszenia produkcji ogółem o ok. 1 proc. Gdyby przyszło komuś na myśl lekceważenie tego jednego procenta to, warto takiemu komuś uświadomić, że produkcja przemysłowa USA miała w 2013 r. wartość ponad 2 bilionów dolarów (2000 mld dol.), a zatem 1 proc. to niebagatelna równowartość ponad 20 mld dolarów. Kolejna konsekwencja natężenia konfliktu partyjnego to utrata w szczytowym momencie ponad 1,5 mln miejsc pracy. Zły wpływ walk partyjnych na stan gospodarki, a więc na warunki bytowania ludzi został zatem potwierdzony nie tylko w wywodzie logicznym, ale także na dość twardych liczbach.
Autorka opisywanego badania zauważa bardzo przytomnie i rozsądnie, że debata polityczna to niezbywalny element demokracji, w której (przynajmniej w teorii i tzw. długim okresie) wykuwane powinny być rozwiązania optymalne, albo przynajmniej nieco lepsze niż maść na szczury. Trudno zatem potępiać konflikt międzypartyjny w czambuł. Dr Azzimonti wskazuje, że tzw. „zdrowe” dyskusje o problemach państwa i narodu znajdowałyby odbicie w jej indeksie w postaci krótkookresowych (pojawiających się w czasie debat na kolejne ważne sprawy) wzrostów wartości indeksu konfliktu partyjnego. Po takim „chwilowym” wzroście indeks powinien opaść. Coś takiego jednak w zebranych przez nią danych nie występuje, a zamiast takich licznych, lekkich „wzmożeń” ujawnił się w ostatnich dekadach stały, uporczywy wzrost wskaźnika konfliktu, co oznacza, że politykom amerykańskim przestaje chodzić o naprawianie świata i wystarcza im samo „targanie się po szczękach”.
Nie jest to miła konstatacja, bo USA to nadal filar świata, a dla niektórych nawet najważniejszy sojusznik z realną siłą wpływania na ich los. Jeszcze bardziej niemiłe jest to, że można być całkowicie pewnym, że wyniki podobnego badania przeprowadzonego w Polsce byłyby jeszcze gorsze. Dowodu wprawdzie brak, ale też widzimy to nie tylko w prasie i przed telewizorem, lecz czujemy także w portfelach.
Zawartość i treści prezentowane w serwisie Obserwator Konstytucyjny nie przedstawiają oficjalnego stanowiska Trybunału Konstytucyjnego.