Imperatyw tolerancji
demokracja| kprzyść| nietolerancja| tolerancja| wartości| wyrozumiałość| zero tolerancji
Tolerancja to wg „Słownika Języka Polskiego”: „uznawanie czyichś poglądów, wierzeń, upodobań, czyjegoś postępowania, różniących się od własnych; wyrozumiałość.”
Z tej definicji wynika także, czym tolerancja nie jest. Nie jest akceptacją, pochwałą, ani aprobatą. Nie musi być połączona z uprzejmym uśmiechem, dozwolone jest zgrzytanie zębami.
Z definicji tej nie wynika także, aby tolerancja miała coś wspólnego z kulturą osobistą, lub z polityczną poprawnością, aby tolerancja była sama w sobie dobrem absolutnym – nawet że w ogóle jest wartościowalna. Tymczasem w potocznym rozumieniu została awansowana do wartości samej w sobie.
Tolerancja nie jest ani dobra, ani zła, a już na pewno nie jest aktem dobrej woli. Tolerancja jest niczym więcej, jak instrumentem higieny psychicznej.
Dzięki zastosowaniu techniki tolerancji, możemy się wyłączyć, poświecić sprawom bardziej istotnym, nabrać dystansu do świata, złapać czas do namysłu, i w efekcie sprawniej działać.
Do tego dodam, że tolerować można tylko z pozycji przewagi, i to jedynie wtedy, gdy posiada się dokładnie określony skarbiec własnych wartości. Inaczej nie ma czego tolerować. Z tego wynika kolejna jej cecha: tolerować można tylko w stopniu ograniczonym.
Tolerancja określa zarówno w sensie technicznym, jak biologicznym, politycznym, społecznym i moralnym to, na co sobie możemy pozwolić bez ponoszenia zbędnych kosztów.
Jeżeli śrubka do roweru wykonana z dokładnością do setnych milimetra spełnia swoją funkcję, byłoby bez sensu podnosić dokładność do rzędu mikronów gdyż taki rower kosztowałby dziesiątki tysięcy złotych.
Toleruję dzieci wrzeszczące mi pod balkonem, choć mam siłę by je przegnać, ale wiem, ze dzieci muszą wrzeszczeć, a ja jakoś mogę z tym żyć.
Mam pijącego, nieznośnego sąsiada, ale jest silniejszy i po pysku może naprać, więc muszę go znosić. Nie toleruję. Kapituluję.
Mogę też sąsiada zaakceptować, pić razem z nim i przejąć jego styl życia. Ale to oznaczałoby rezygnację z własnych wartości. Czyli nic wspólnego z tolerancją.
W inny sposób nic wspólnego z tolerancją nie mają cudze zachowania seksualne, które mnie samego fizycznie by raczej odstręczały. Nie mogę ich ani tolerować, ani nie tolerować. Nie mam nic do tolerowania gdyż są najintymniejszą sprawą uprawiających je ludzi, a uszanowanie cudzej prywatności stoi wśród kanonów wyznawanych przeze mnie wartości na jednej z najwyższych pozycji.
I właśnie z powodu tej wysokiej pozycji nie toleruję, gdy tę najintymniejszą sprawę człowieka ideologizuje się i używa do osiągania politycznych korzyści.
Żałosne przy tym jest nadużycie polegające na tym, że już samo wyartykułowanie powyższego jest powszechnie piętnowane jako brak tolerancji.
Chętnie toleruję opinie podważające sens demokracji, gdyż możność wygłaszania takich opinii jest tej demokracji najgłębszym sensem.
Nie mogę natomiast tolerować działań zmierzających do pozbawienia wrogów demokracji możliwości wyrażania swych poglądów, zwłaszcza jeśli działania podejmą oni sami. I tu zaczyna się problem, bowiem zgoda na to byłaby jednoznaczna albo z kapitulacją, albo z odstąpieniem od własnych wartości, niezgoda natomiast oceniania jest jako „nietolerancja”. Niesłusznie. Czegoś takiego, jak „nietolerancja” nie ma. Używa się tego potocznie na określenie dolnej granicy tolerancji. Nie byłoby w tym nawet nic złego, gdyby przy tym nie nadano temu pojęciu konotacji pejoratywnej.
Zero tolerancji nie budzi w nas żadnych ujemnych skojarzeń. Zwłaszcza, gdy dotyczyć ma ludzi, których tolerować nie chcemy. Gdy to „zero” dotyczy nas, nazywamy „nietolerancją” i staje się ono złem samoistnym. Jest to tendencja fatalna dla życia społecznego, gdyż w takim układzie pojęć człowiek lub grupa źle tolerowana nie musi się już zastanawiać nad przyczynami „nietolerowania”. Nawet jeśli te przyczyny tkwią w nas, nie musimy ich już szukać, ani tym bardziej zwalczać. Lub, jeżeli w nas nie tkwią, czujemy się zwolnieni z konieczności przekonywania do meritum i zamiast poprzez dialog doprowadzić do wyższego stopnia tolerancji u adwersarza, zwalczamy samego adwersarza, tego nietolerancyjnego kołtuna, lub betona. Zależy z której strony zwalczamy.
Straszak „nietolerancji” stal się instrumentem nacisku, ba szantażu, ze strony wielu grupek które, łamiąc prawa innych, domagają się w imię tolerancji praw dla siebie. Instrument ten jest używany najchętniej na skrajach politycznego spektrum. Czy to brunatna pleśń, czy czerwony syf – pragnienie tolerancji artykułują równie głośno i w podobny sposób, awanturą i biciem. Droga do jakiegokolwiek porozumienia zamyka się definitywnie.
A większość nie ma innego wyjścia, jak tylko to jedno: być „nietolerancyjną”.
Studio Opinii
Zawartość i treści prezentowane w serwisie Obserwator Konstytucyjny nie przedstawiają oficjalnego stanowiska Trybunału Konstytucyjnego.