K. Mazur: Jarosław Kaczyński - ostatni rewolucjonista III RP

"Państwo i Prawo"| imposybilizm| Jacek Sokołowski| Jarosław Kaczyński| okrągły stół| pluralizm| PRL| Stanisław Ehrlich| Trybunał Konstytucyjny

K. Mazur: Jarosław Kaczyński - ostatni rewolucjonista III RP

Opadł już bitewny kurz. Jarosław Kaczyński dopiął swego. Kilkoma zaskakującymi ruchami doprowadził do wyraźnego ograniczenia roli Trybunału Konstytucyjnego. Pewnie mówienie o „zmianie Konstytucji bez zmiany Konstytucji” jest retoryczną przesadą, jednak bez wątpienia autorytet Trybunału został mocno osłabiony. W efekcie jego rola ustrojowa ulegnie redefinicji. To dobry moment, by na chwilę wyjść poza mętlik paragrafów i kruczków prawnych przysłaniających nam istotę tego sporu. Spróbujmy spojrzeć na „wojnę o Trybunał” z szerszej perspektywy, rekonstruując generalny stosunek prezesa PiS-u do państwa prawa.

Wcześniej musimy się jednak zgodzić, że w tak ważnej dla ustroju kwestii chodziło o coś więcej, niż tylko o spór ilu sędziów TK ma prawo wybrać obecna koalicja rządząca (pięciu, dwóch czy żadnego?). Naszej uwadze nie powinien umknąć niedostatecznie znany fakt, iż kadencja pięciu wybranych przez PO sędziów mijała: 6 listopada (trzem), 2 grudnia (jednemu) i 8 grudnia (jednemu). Wybory parlamentarne odbyły się przy tym 25 października. Wystarczyło zatem, by prezydent zwołał pierwsze posiedzenie Sejmu nowej kadencji na 3 listopada, a nie byłoby całego zamieszania. Jak słusznie zauważa dr Jacek Sokołowski, „okazałoby się wtedy – najprawdopodobniej – że cała piątka wybrana przez PO wybrana została wadliwie, bo kadencje ich poprzedników kończyły się 6 listopada, czyli – w tym hipotetycznym scenariuszu – już w kadencji nowego Sejmu”. PiS mógł zatem zdobyć wpływ na wybór 5 sędziów TK bez rozpoczynania wojny politycznej.

Dlaczego tak się nie stało? Oczywiście mógł zadecydować przypadek i chaos związany z konstruowaniem nowego rządu.

 

Równie prawdopodobna jest jednak teza, że Kaczyński celowo chciał pójść na konfrontacje z Trybunałem. Jego intencją było wykorzystanie nadarzającej się okazji, by uderzyć w symbol porządku prawnego III RP, który to porządek prezes PiS-u krytykuje od wielu lat.

 

Co jeszcze bardziej zaskakujące, genezę tego sporu odkryjemy już w latach 70., przyglądając się akademickim korzeniom Jarosława Kaczyńskiego.

Przeciwko prawniczemu dogmatyzmowi

Każda książka biograficzna na temat lidera PiS-u musi wspominać postać prof. Stanisława Ehrlicha. Jego seminarium stało się kluczowym wydarzeniem formacyjnym dla młodego Kaczyńskiego. Ehrlich był promotorem jego pracy magisterskiej, a następnie doktoratu. Miał w zwyczaju spotykać się ze swoimi seminarzystami również na stopie prywatnej, gdzie kwestie akademickie ustępowały dyskusjom politycznym. Te wielogodzinne spotkania, często mocno zakrapiane alkoholem, były na tyle ważne, że Kaczyński nazwie swojego promotora jednym ze swoich mistrzów, na równi z Józefem Piłsudskim. Trudno o większy dowód uznania w ustach osoby mającej ogromny szacunek dla Marszałka.

Kim był Stanisław Ehrlich? Trzeba przyznać, że to niezwykła postać jak na mistrza przyszłego lidera prawicy. Ehrlich pochodził z żydowskiej spolonizowanej rodziny prawniczej o wyraźnych poglądach lewicowych, która przed wojną mieszkała w Przemyślu. W trakcie wojny służył w armii Berlinga, gdzie doszedł do funkcji zastępcy dowódcy brygady do spraw politycznych. Po wojnie kontynuował karierę prawniczą tworząc pismo naukowe „Państwo i Prawo” oraz zostając profesorem Uniwersytetu Warszawskiego. Od początku był ważnym członkiem ówczesnej elity politycznej, choć od lat 60. coraz mocniej dystansował się od komunizmu.

W kontekście „wojny o Trybunał” najbardziej istotne są jednak bardzo wyraziste poglądy Ehrlicha z zakresu teorii prawa.

Po pierwsze, w licznych pracach naukowych krytykował legalizm w jego tradycyjnym rozumieniu, czyli kwestionował pogląd, iż prawo jest źródłem legitymizacji władzy. W zamian opowiadał się za wykładnią kontekstową, upatrującą źródła legitymizacji w woli politycznej, czyli w ówczesnych realiach – w stale aktualizowanej woli Partii. Upraszczając, Ehrlich uważał zatem, że to wola polityczna jest nadrzędna wobec prawa, a nie prawo wobec woli politycznej. Świetnie oddaje to anegdota, gdy po wojnie zgłosił się do Romana Zambrowskiego, z informacją o chęci stworzenia pisma prawniczego. „To nie chcecie do polityki?”, zapytał ówczesny członek Biura Politycznego KC PPR. „Ja tak rozumiem politykę” – odparł Ehrlich.

Po drugie, warszawski profesor kładł wyraźny nacisk nie tyle na teorię prawa, co na praktykę jego stosowania. W ten sposób podważał swoisty realizm pojęciowy bazujący na założeniu, że wystarczy skodyfikować pewne reguły, by niejako z automatu zaczęły one obowiązywać w rzeczywistości społecznej. Praktyka nie zależy jednak wyłącznie od litery prawa, ale od realiów społeczno-politycznych jego stosowania. Dopiero analizując układ interesów kluczowych aktorów można przyjąć realistyczne spojrzenie na system prawny.

Po trzecie, w latach 60. Ehrlich zasłynął pracą analizującą grupy nacisku funkcjonujące w PRL-u. Zainteresowania te przeniósł następnie na swoje seminarium, gdzie często opowiadał swoim wychowankom o kulisach funkcjonowania państwa komunistycznego. Pochodną tych zainteresowań była praca magisterska Kaczyńskiego na temat sposobu działania Sekcji Nauki Związku Nauczycielstwa Polskiego. Po latach prezes PiS-u przyzna, że było to dla niego ważne odkrycie zaobserwować jak ZNP walczy w realiach monopartyjnych o status i wpływy swojego środowiska. „To się nie mieściło w obrazie zupełnie bezkonfliktowej rzeczywistości socjalizmu”, powie w Alfabecie braci Kaczyńskich.

Znając współczesne wypowiedzi Kaczyńskiego na temat prawa można się tylko uśmiechnąć, odkrywając ich oczywistą zbieżność z poglądami Ehrlicha sprzed pół wieku.

 

Światopogląd prawniczy prezesa PiS-u do dziś organizuje bowiem prymat czynnika politycznego nad prawnym, prymat praktyki stosowania prawa nad ujęciem teoretycznym oraz prymat ujęcia realistycznego nad idealistycznym (kluczowa rola grup interesu w kształtowaniu porządku prawnego).

 

„Do dziś Jarosław mówi jego językiem, te wszystkie ośrodki politycznej dyspozycji, te grupy interesów są właśnie z Ehrlicha”, spointuje w O jednym takim Maciej Łętowski, uczestnik tamtych seminariów.

My jednak o tym nie wiemy. W naszej postkolonialnej debacie publicznej nie sięga się do takich prac, jak Grupy nacisku w społecznej strukturze kapitalizmu (1962), Władza i interesy: studium struktury politycznej kapitalizmu (1967) czy Oblicza pluralizmów (1980). Choć ciągłość między tymi książkami Ehrlicha a współczesnymi diagnozami lidera obozu rządzącego jest czymś oczywistym, nikogo one dziś nie interesują. „Paradygmat legalistyczny” okazał się tak mocny w naszym środowisku prawniczym, że poglądy reprezentowane przez Ehrlicha zostały wypchnięte na margines. Na to nałożyła się dość powszechna wśród elit prawniczych niechęć do Kaczyńskiego. Łatwiej go demonizować, niż starać się zrozumieć. Niewiedza rodzi jednak bezradność. Gdy doszło do „wojny o Trybunał”, większość prawników miała trudność ze zrozumieniem jego paradygmatu działania.

Idea państwa prawa jako hamulec polskich reform

„Myślenie Ehrlichem” ukształtuje stosunek Kaczyńskiego do porządku prawnego III RP. Sam zainteresowany odnotuje taką zależność. Wspominając reakcje środowiska prawniczego na kolejne prace swojego promotora publikowane w okresie PRL-u powie: „broniono legalizmu, a przede wszystkim warsztatu naukowego prawników, a więc sensu ich pracy i ich zawodowej pozycji. Dyskusja ta była zapowiedzią ukształtowania się sposobu myślenia, które obowiązuje do dziś i często szkodzi przemianom w Polsce” (Alfabet braci Kaczyńskich). Zatem pytanie o to, na ile ustanowione w PRL-u prawo ma być podstawą działań przyszłych reformatorów budujących III RP stanie się jednym z kluczowych punktów sporu po ‘89 roku. Temu zagadnieniu poświęcił Kaczyński wystąpienie „Czy Polska jest państwem prawa?” wygłoszone w lutym 2010 roku w Krakowie na zaproszenie Klubu Jagiellońskiego, które następnie opublikowaliśmy na łamach kwartalnika „Pressje”.

Kaczyński swój wywód oparł na odrzuceniu naiwnego spojrzenia na koncepcję państwa prawa. Bezkrytyczni zwolennicy tej idei całe skomplikowane zagadnienie praworządności redukują do „procesu stosowania prawa przez sądy, sądy natomiast uznają za instytucje, które przestrzegają̨ prawa niejako same przez się, na mocy definicji”. Kierując się takim myśleniem w czasach transformacji ustrojowej doprowadzili do karykaturyzacji tej idei.

 

Zamiast tworzyć dobre standardy młodej demokracji, tak naprawdę doktryna „demokratycznego państwa prawnego” petryfikowała wpływy dawnej nomenklatury komunistycznej. Dlatego prezes PiS-u przeciwstawia naiwnemu podejściu do praworządności myślenie realistyczne, uwzględniające nie tylko model teoretyczny, ale również całą złożoność społeczno-ekonomiczną.

 

„Praworządność́, czy też państwo prawa są atrybutami określonej formy organizacji społeczeństwa. Nie jest to coś, co można uchwalić́, narzucić́ lub arbitralnie zadekretować́”, stwierdza Kaczyński.

Wszystko zaczęło się w drugiej połowie lat 80., gdy uruchomiono „proces jurydyzacji systemu komunistycznego. Zostało uregulowanych wiele spraw, które przedtem pozostawały bez regulacji, wprowadzono pewne instytucje, takie jak Trybunał Konstytucyjny, urząd Rzecznika Praw Obywatelskich, sady administracyjne. Proces ten zaszedł bardzo daleko” – powie Kaczyński. Nie chodziło wyłącznie o tworzenie fasady demokracji i rozpaczliwą próbę ratowania reputacji państwa komunistycznego chylącego się ku upadkowi. Chodziło raczej o przygotowanie gruntu dla dalszych przemian. Kolejnym krokiem było bowiem przyjęcie przez Sejm kontraktowy w ostatnich dniach grudnia 1989 roku ustawy „o zmianie Konstytucji Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej”. Kontrowersje budziło dokonanie tego przez Sejm, który nie został wybrany w wolnych wyborach, zatem nie miał pełnego mandatu społecznego. Doniosłe były również konsekwencje tej decyzji. Przez pierwsze osiem lat wolnej Polski obowiązywały artykuły Konstytucji z 1952 roku (tzw. konstytucja stalinowska). Co jednak najważniejsze, ta ustawa w art. 1 stanowiła, że odtąd „Rzeczpospolita Polska jest demokratycznym państwem prawnym”. Ten fakt został zadekretowany z góry, nie poprzedził go jakikolwiek demontaż struktur państwa komunistycznego.

Jakie były tego skutki? Kaczyński wskazuje na dwa zasadnicze. Po pierwsze, nowelizacja Konstytucji mocno ograniczyła pole działania przyszłym reformatorom. Wszelkie dalsze posunięcia dekomunizujące państwo miały się odbywać na gruncie zastanego reżimu prawnego. Po drugie, w teorii prawa i w orzecznictwie przyjęto taką interpretację „demokratycznego państwa prawnego”, która koncentrowała się na ochronie praw nabytych. Wprowadzenie tej szczytnej idei w życie miało zatem na celu, w opinii Kaczyńskiego, „petryfikację stosunków społecznych, tak aby beneficjentom poprzedniego systemu nie groziła utrata nabytych dzięki niemu praw”.

U początków współczesnej Polski rozegrał się zatem spór żywcem wyjęty z teoretycznych rozważań Ehrlicha. Co w chwili reformy ustrojowej państwa jest ważniejsze: wyrażona przez naród w wyborach czerwcowych chęć odrzucenia dawnego ustroju czy wierność dorobkowi prawnemu PRL-u? Wola polityczna czy legalizm? Podobnie jak w latach 50. i 60. elity prawnicze wybrały legalizm, a Ehrlich ze swoimi koncepcjami po raz kolejny przegrał.

 

Wprowadzona odgórnie doktryna „demokratycznego państwa prawnego”, nie poprzedzona realnym demontażem państwa komunistycznego, zamiast służyć młodej demokracji tak naprawdę wiązała ręce reformatorom i gwarantowała „rentę nomenklaturową” ludziom poprzedniego systemu.

 

To w dużej mierze przez tę doktrynę nie była możliwa dekomunizacja, lustracja, pozbawianie funkcjonariuszy aparatu represji ogromnych emerytur, osądzenie winnych zbrodni komunistycznych czy skonfiskowanie majątku PZPR-u. W teorii mieliśmy demokratyczne państwo prawne. W praktyce – postkomunizm.

Dodajmy na marginesie, że sam Kaczyński początkowo przyjmował racje „legalistów”. Wraz z bratem akceptowali postanowienia Okrągłego Stołu i aktywnie współtworzyli nowe instytucje polityczne. „Odrzucenie przez nich III Rzeczypospolitej na gruncie moralnym – ale również filozoficzno-prawnym – nastąpiło dopiero wtedy, gdy ta właśnie Rzeczpospolita wyjęła ich spod prawa”. Stało się to w latach 1992-1993 za sprawą działań zespołu płk. Lesiaka. Ten powołany formalnie w MSW zespół miał za zadanie inwigilować i dezintegrować prawicową opozycję. III RP nigdy nie skazała byłego pułkownika SB za te działania, choć cała sprawa była „skandalicznym przykładem rzeczywistego gwałtu na demokracji”. „Jeżeli gdzieś szukać praźródła pogardy Jarosława Kaczyńskiego dla instytucji III RP – zwłaszcza dla instytucji kojarzonych z gwarancjami państwa prawa – to właśnie w tej historii”, spointuje opisujący całą sprawę na łamach Jagiellońskiego24 Jacek Sokołowski.

Społeczne warunki dla funkcjonowania państwa prawa

Wróćmy do wywodu Kaczyńskiego na temat praworządności. Wskazuje on następnie na cztery cechy państwa prawnego, których istnienie neguje w realiach III RP.

Po pierwsze, pluralizm społeczny. „W społeczeństwie musi działać wiele sił politycznych, społecznych, ekonomicznych i medialnych, tak aby żadna z nich nie była na tyle dominujący, by instrumentalizować prawo. W społeczeństwie musi panować stan stabilnej równowagi”. W III RP – zdaniem Kaczyńskiego – zamiast wprowadzenia mechanizmów gwarantujących pluralizm doszło jedynie do kooptacji części elit solidarnościowych do dawnej elity komunistycznej.

Po drugie, elita zakorzeniona w społeczeństwie. „Żaden system nie może być praworządny, jeżeli nie ma elity, która wartości prawne związane z życiem społecznym, w tym także moralne, traktuje jako autoteliczne, to znaczy obowiązujące niezależnie od warunków, niesłużące do jakichś innych celów. Jeżeli takiej grupy nie ma, żaden mechanizm kontroli nie może być skuteczny”. W III RP – zdaniem Kaczyńskiego – elity przeważnie skupione są na obronie partykularnego interesu swojej grupy. Do tego od reszty społeczeństwa oddala ich skrajnie liberalny światopogląd, co skutkuje brakiem ich zakorzenienia społecznego i deficytem autorytetu.

Po trzecie, zdrowe elity sądowe. System sądowniczy powinien być wolny od uwikłań w system komunistyczny. W III RP – zdaniem Kaczyńskiego – większość środowiska sędziowskiego „uczestniczyło w procesie stosowania represji i realizacji postanowień stanu wojennego. Środowisko to nie zostało oczyszczone. Do dziś mamy do czynienia ze skutkami wykonywania przez sędziów powierzonego im zadania i z powiązaniami, które wtedy powstały”. Sędziowie orzekający w latach 80. ukształtowali następnie kolejne pokolenie swoich następców w „głębokiej niechęci do spełniania represyjnej funkcji państwa”, co jest pochodną ich poczucia winy za „stosowanie represji w czasie stanu wojennego”.

Wreszcie po czwarte, istnienie opinii publicznej jako mechanizmu wewnętrznej, pozapaństwowej kontroli. Sercem takiej opinii publicznej są pluralistyczne media. W III RP – zdaniem Kaczyńskiego – media są jednostronne, co skutkuje brakiem realnej kontroli wewnętrznej. Widać to zwłaszcza w wymiarze lokalnym. „Nie chodzi o to, że nie ma prasy lokalnej, ale o to, że jest ona całkowicie podporządkowana miejscowym silnym – albo wprost samorządowi, albo różnym ludziom, którzy wyróżniają się na tle społeczności, najczęściej za sprawą swej mocnej pozycji ekonomicznej”. Brak pluralistycznych mediów sprawia, że nie ma silnej kontroli społecznej.

 

Brak tych czterech elementów – pluralizmu społecznego, elity zakorzenionej społecznie, zdrowego systemu sądownicznego oraz silnej opinii publicznej – prowadzi Kaczyńskiego do bardzo radykalnego wniosku: „Nie ma w Polsce przesłanek dla istnienia państwa prawa, państwa praworządnego”.

 

Skutkuje to imposybilizmem, czyli brakiem możliwości działania. Chodzi zarówno o imposybilizm wobec patologii społecznych; imposybilizm w wymiarze egzekwowania prawa, gdyż silni zostali obdarzeni specjalnym immunitetem i de facto „nie odpowiadają przed prawem”; imposybilizm polegający na wprowadzaniu kolejnych ograniczeń dla małych i średnich przedsiębiorstw, co bardzo negatywnie wpływa na obrót gospodarczy; wreszcie o imposyblizm dotyczący „niemożności realizacji wielkich zadań zbiorowych”.

Trybunał Konstytucyjny na ławie oskarżonych

Wystąpienie Kaczyńskiego, wygłoszone w realiach 2010 roku, siłą rzeczy nie koncentrowało się na kwestii Trybunału Konstytucyjnego. Jednak zrozumienie jego osi krytyki systemu prawnego III RP pozwala nam odtworzyć intencje rozpoczęcia „wojny o Trybunał”.

 

Stało za nią coś ważniejszego, niż jedynie chęć wykorzystania „prezentu” dostarczonego przez PO (wybór sędziów niezgodny z prawem) czy nawet intencja ograniczenia roli instytucji mogącej potencjalnie zahamować reformy nowego rządu. W istocie chodziło o uderzenie w symbol porządku prawnego III RP.

 

Trybunał odegrał bowiem ważną rolę w procesie kształtowania obecnego ustroju. Jego zmieniającą się funkcję bardzo sprawnie rekonstruuje Jacek Sokołowski, wskazując na trzy wyraźne etapy: rolę instytucji „rozszczelniającej” dyktaturę komunistyczną (1986-1989); rolę „współtwórcy ustroju” (1989-1999); rolę „moderatora polityki publicznej” (1999-2015). Dla naszego wywodu szczególnie interesujący jest okres środkowy. W tym czasie, wobec rozdrobnienia reprezentacji sejmowej oraz bardzo nieprecyzyjnych norm prawnych, Trybunał wszedł w rolę „współustrojodawcy”. „TK dookreślał system, dookreślał ustrój w wielu orzeczeniach, w których dokonywał bardzo daleko idących interpretacji norm”. Często korzystając z przywołanego już bardzo lakonicznego artykułu, iż „RP jest demokratycznym państwem prawnym” dokonał „wielu interpretacji czysto światopoglądowych, których uzasadnienia były filozoficzne, a nie prawne”. Sokołowski podsumowuje: „W ten sposób Trybunał został współtwórcą ustroju, bo wyznaczył granice działania państwa nie w zakresie prawnym, ale aksjologicznym, światopoglądowym”.

Wnioski nasuwają się same. Skoro Kaczyński głosi, że w III RP „nie zaistniały przesłanki dla istnienia państwa prawa”, a aktywną rolę w procesie kształtowania tego porządku prawnego odegrał Trybunał, to jego rolę musi oceniać negatywnie. I to była główna stawka obserwowanej przez ostatnie tygodnie „bitwy o Trybunał”. Chodziło o systemowe ograniczenie roli instytucji, która – zdaniem Kaczyńskiego – zamiast stać na straży praworządności, swoimi orzeczeniami sankcjonowała swoisty imposybilizm państwa.

Rewolucja czy ewolucja, czyli burzyć czy budować?

Dotąd próbowaliśmy jedynie odtworzyć sposób myślenia Jarosława Kaczyńskiego. Teraz spróbujmy zmierzyć się z jego racjami.

 

Kaczyński jest bardzo przenikliwy w swoich diagnozach dotyczących kształtu transformacji ustrojowej. Trudno jednak nie odnieść wrażenia, że ta krytyka ma charakter w dużej mierze historyczny i jest spóźniona o 15 lat.

 

W latach 90. spór o stosunek do dorobku prawnego PRL-u był rzeczywiście punktem wyjścia dla jakiejkolwiek diagnozy słabości państwa. Dziś już chyba tak nie jest. Obecnie imposybilizm III RP wzmacnia raczej podporządkowanie myśli strategicznej funduszom europejskim oraz automatyczne transponowanie dyrektyw unijnych do polskiego porządku prawnego, a nie dalszy wpływ „konstytucji stalinowskiej”. Dziś specjalny immunitet dla silnych nie dotyczy w pierwszej kolejności dawnej nomenklatury komunistycznej, ale preferencji legislacyjnych i fiskalnych dla globalnych korporacji, z którymi polskie firmy nie mają szans konkurować.

Oczywiście Kaczyński, nie zamykając oczu na zmieniające się okoliczności, może argumentować, że nie da się sprostać nowym wyzwaniom bez całościowej zmiany dotychczasowego porządku prawnego. Nie da się remontować kolejnych pięter domu, gdy fundamenty są wadliwe. Do tego dochodzi kwestia orzecznictwa, czyli dorobku wszystkich dotychczasowych uzasadnień i szczegółowych interpretacji norm prawnych zapisanych w ustawach. Oczywiście orzecznictwo nie stanowi źródła powszechnie obowiązującego prawa, jest jednak chętnie powielane przez sądy niższego szczebla. Zatem cały dorobek orzeczniczy Trybunału stanowi bardzo istotny punkt odniesienia dla polskich sądów, przez co nie da się odciąć współczesności od dorobku lat 90.

To bardzo mocny argument. Przeciwko niemu nasuwa się jednak inna wątpliwość: na ile tak radykalną diagnozę podzielają szerokie kręgi społeczeństwa? Czy istnieje dziś przyzwolenie społeczne dla całościowej zmiany porządku konstytucyjnego? Oczywiście twardy elektorat PiS-u, przyzwyczajony do bezpardonowej krytyki „układu okrągłostołowego”, z entuzjazmem przyjmuje propozycję jakiejkolwiek zmiany Konstytucji. Jednak to ciągle zbyt mało, by odzyskać „centrum” niezbędne do zdobycia większości konstytucyjnej. Najlepiej pokazały to ostatnie wybory prezydenckie i parlamentarne. Andrzej Duda wygrał, bo unikał haseł radykalnej zmiany, obiecując raczej zasypywanie sporów, „stanie na straży Konstytucji”, ewentualnie jej proobywatelską korektę (np. w zakresie referendów czy ordynacji wyborczej), a nie „demontaż republiki okrągłostołowej”. Podobna retoryka stoi za popularnością Beaty Szydło. Dlatego to Duda – jak słusznie zauważył Łukasz Warzecha – ponosi największy polityczny koszt „wojny o Trybunał”, co szybko znalazło odzwierciedlenie w badaniach zaufania publicznego. Większość wyborców „centrowych”, która w drugiej turze głosowała na Dudę, nie jest dziś gotowa na terapię szokową proponowaną przez Kaczyńskiego.

I tak dochodzimy do swoistego paradoksu obecnej sytuacji.

 

Droga do legalnej zmiany Konstytucji wiedzie przez polityczne „centrum”, które jednocześnie bardzo nieufnie odbiera działania Kaczyńskiego dokonywane w paradygmacie rewolucyjnym. Im bardziej prezes PiS-u jest skuteczny w naginaniu dotychczasowych zasad, tym bardziej traci szanse na zaproponowanie nowych reguł gry.

 

Im jest skuteczniejszy w „zmienianiu Konstytucji bez zmiany Konstytucji”, tym bardziej traci wiarygodność jako potencjalny architekt nowej ustawy zasadniczej. Te rozchodzące się oczekiwania „centrum” i rewolucyjne działania Kaczyńskiego można pokazać przynajmniej w czterech obszarach.

Po pierwsze, chcąc zmienić Konstytucję trzeba wykonać gruntowaną pracę intelektualną i społeczną, by przekonać Polaków do takiego kroku. W tym celu należałoby poszerzyć społeczną wiedzę zarówno o początkach ładu prawnego III RP, kulisach prac nad obecną Konstytucją, jak i strukturalnych problemach państwa, które ona generuje. Praca ta musiałaby zostać wykonana nie tylko w obszarze intelektualnym i objąć jak najwięcej ośrodków opiniotwórczych, ale również na poziomie kulturowym, by trafić do każdego obywatela. Biorąc zaś pod uwagę, że jest to materia bardzo niejednoznaczna i skomplikowana, to taki proces wymaga odpowiedniej ilości czasu. Tego zaś Kaczyński nie ma. Zdaje sobie bowiem sprawę, że kluczowe decyzje muszą być podjęte w ciągu kilkunastu najbliższych miesięcy, gdyż ogranicza go kadencja obecnego Sejmu. Dlatego przedkłada sposób działania rewolucjonisty nad długookresową zmianę społeczną.

Po drugie, chcąc pozyskać „centrum” dla swoich działań należałoby zaprezentować wizję pozytywną. Jej brak był bardzo widoczny w trakcie „wojny o Trybunał”, gdy PiS nie przedstawił docelowego modelu funkcjonowania TK, przez co jego działania były trudne do obrony poza twardym elektoratem. Dlatego Jarosław Gowin, czujący nastroje “centrum”, napisał w głośnym liście otwartym: „Mam świadomość, że rozwiązania, które zastosowaliśmy w ostatnich tygodniach, są ułomną i doraźną protezą. Konieczna jest pilna i dogłębna debata nad modelem sądownictwa konstytucyjnego”. Problem braku pozytywnej wizji nie dotyczy jednak tylko Trybunału. Kaczyński celnie diagnozuje, że stan sądownictwa jest jednym z kluczowych problemów III RP (według badań CBOS-u z 2015 funkcjonowanie sądów pozytywnie ocenia jedynie 25% Polaków!). Nie znamy jednak szczegółowego planu naprawy wymiaru sprawiedliwości, który PiS powinien mieć przedyskutowany od dawna. Kaczyński jest bardzo przenikliwy w swoich diagnozach. Jak zawodowy rewolucjonista wie, co należy zburzyć, by obalić stary porządek. Dużo rzadziej mówi jednak o tym, co należy zbudować, by powstał nowy ład.

Po trzecie, chcąc trwale zmienić polski system prawny należy wygrać wśród prawników wojnę o paradygmat, czyli powszechnie obowiązujący zespół poglądów i sposób myślenia. Nieprawdą bowiem jest, że Trybunał Konstytucyjny został zdominowany przez PO. Tak naprawdę od lat 90. nie rządzą nim politycy, ale pewna hierarchia wartości wyznawana przez elitę prawniczą zasiadającą w większości w Trybunale. Znowu celnie opisał to dr Jacek Sokołowski: „Jeśli sędzia TK miał dokonać interpretacji jakiegoś bardzo pojemnego przepisu, najbardziej go obchodziły opinie jego równie utytułowanych kolegów. Niewielkie znaczenie miała opinia polityków czy mediów”. Dla tego środowiska kluczowe znaczenie ma z kolei jakość użytej prawniczej interpretacji. „To jest bardzo charakterystyczne dla prawników w ogóle, a kompletnie hermetyczne dla laików – że człowieka ocenia się po rodzaju argumentacji, jakiej używa. Sędzia TK mógł po cichu, mniej lub bardziej świadomie, sprzyjać jakiemuś rozwiązaniu, ale musiał to uzasadnić zgodnie z regułami argumentacji prawniczej. I jeżeli dobrze uzasadnił, to koledzy byli gotowi przyznać mu rację, nawet jeśli nie zgadzało się to z ich sympatiami”. I to jest cel, który musi sobie stawiać każdy polityk, który chce trwale zmienić porządek prawny. Musi ustanowić nową elitę prawniczą, która byłaby w stanie używać kunsztownego sposobu argumentacji szanowanego przez całe środowisko. Takim sposobem argumentacji w trakcie „wojny o Trybunał” nie posługiwali się jednak ani Stanisław Piotrowicz, ani Marek Ast.

Po czwarte wreszcie, chcąc wypracować nową ustawę zasadniczą należy pozyskać do tego projektu szereg środowisk znajdujących się poza rdzeniem PiS-u. Przykład prac nad Konstytucją 1997 roku pokazuje, że była ona kompromisem pomiędzy „obozem Kwaśniewskiego” i „obozem Wałęsy”. Mazowiecki z kolei dołożył ważną cegiełkę proponując ostateczny kształt preambuły. Kluczowi wówczas aktorzy polityczni mieli zatem swój udział w wypracowaniu tego dokumentu. W efekcie miał on szerszy mandat, niż poparcie jednego tylko środowiska politycznego. Analogiczna praca musiałaby zostać wykonana tym razem. Wcześniej należałoby stworzyć warunki dla odbudowy silnej opinii publicznej niezależnej od państwa, gdyż sam Kaczyński uznaje ją za jeden z warunków istnienia państwa prawa. Konstytucja na miarę XXI wieku musiałaby zatem powstać w warunkach merytorycznej dyskusji przekraczając przynajmniej część obecnych podziałów.

 

„Wojna o Trybunał” pokazuje, że w naturze Kaczyńskiego nie leży szeroka konsultacja kluczowych decyzji. Bazuje raczej na wąskim gronie najbliższych współpracowników, by decyzje tam podjęte następnie egzekwować z żelazną konsekwencją. Stawia w ten sposób opinię publiczną i resztę klasy politycznej przed faktami dokonanymi.

 

Taki model znakomicie się sprawdza w paradygmacie rewolucji. Utrudnia jednak działania wymagające konsultacji, których celem jest przekraczanie podziałów i budowa szerokiego konsensusu.

Ostatni rewolucjonista III RP

Jarosław Kaczyński ostatecznie nie poszedł w ślady swojego intelektualnego mistrza. Pomimo licznych zachęt prof. Stanisława Ehrlicha nie pozostał wierny karierze akademickiej. Gdzieś w połowie lat 70. zaczął o sobie mówić, że wybrał drogę „samotnego rewolucjonisty”. W „wojnie o Trybunał” widać całą siłę, a zarazem słabość, tamtego wyboru. „Samotny rewolucjonista” ma wystarczająco dużo odwagi, by zakwestionować cały porządek prawny III RP. Ma wystarczająco dużo siły i determinacji, by zaskakującymi działaniami zmniejszyć rolę instytucji, którą środowisko prawnicze uznawało dotąd za nienaruszalny fundament. „Samotny rewolucjonista” nie ma jednak wystarczająco dużo siły, by zaproponować nowy ład instytucjonalny, który na kilkadziesiąt lat zmieni Polskę. Jarosław Kaczyński jest w ten sposób ostatnim rewolucjonistą III RP. Wystarczająco przenikliwym, silnym i konsekwentnym, by wygrać historyczną wojnę z Adamem Michnikiem. Chyba jednak zbyt słabym, by zbudować wymarzoną IV RP.

*Autor: Doktor politologii, filozof, działacz społeczny; prezes Klubu Jagiellońskiego, członek redakcji Pressji; pracownik naukowy Uniwersytetu Jagiellońskiego; członek Narodowej Rady Rozwoju przy Prezydencie RP.
jagiellonski24.pl

Publicystyka

Zawartość i treści prezentowane w serwisie Obserwator Konstytucyjny nie przedstawiają oficjalnego stanowiska Trybunału Konstytucyjnego.