Krócej pracować – więcej płacić

czas pracy| dniówka| Kodeks pracy| OPZZ| Piotr Szumlewicz| pracodawcy| przywileje| Solidarność| wydajność pracy| związki zawodowe

Krócej pracować – więcej płacić

Czego najbardziej Polsce teraz trzeba? Żeby krócej i mniej pracować. Tak ekspert i doradca OPZZ, pan Piotr Szumlewicz,doradza zapracowanym związkowcom, a przy okazji całej gospodarce. Należy rozumieć – uspołecznionemu segmentowi gospodarki, bo praktycznie tylko tam związki zawodowe są ulokowane. Pracujemy podobno za dużo, więcej godzin niż niektóre najbardziej rozwinięte kraje i tu należy szukać rezerw rozwoju. Z krótszej niż obecnie dniówki płynęłyby podobno same korzyści – gdyby bowiem ludzie siedzieli w zakładzie pracy 38 godzin a nie 40 jak obecnie, pracowaliby wydajniej i byli mniej zestresowani.

Skąd pan Doradca czerpie takie przekonanie – nie wiadomo. Bo z faktu że siedzimy w pracy dłużej niż Niemcy czy Japończycy nie wynika, że tu należy szukać źródeł mniejszej skuteczności tego siedzenia. Równie dobrze można by źródeł sukcesu ekonomicznego szukać w kaprysach pogody. Na mniejszą wydajność polskich pracowników, zwłaszcza w sektorze uspołecznionym, składa się wiele czynników, w tym sporo ma korzenie historyczne, ale jeden z głównych powodów, że nie doganiamy tak szybko bogatej Europy jakby się marzyło, to fakt że polska gospodarka jest ciągle mało efektywna. Jest nas 38 milionów a w przemyśle i usługach pracuje tylko 14 milionów – jeden zatrudniony na trzy osoby, podczas kiedy u zachodniego sąsiada na 40 mln obywateli zatrudniony jest co drugi. I wg światowej organizacji współpracy i rozwoju – OECD, polski pracownik wytwarza w ciągu godziny wartość około 21 euro, a niemiecki czy francuski dwa razy tyle. Wytwarzamy produkty mniej skomplikowane, czyli tańsze, a organizacją pracy też trudno by się Polakom chwalić.

I co? I nagle, dzięki temu że przytniemy dniówki cud się stanie? Pokonamy bałagan, pokonamy brak pomyślunku na różnych szczeblach odpowiedzialności i dzięki krótszej obecności w pracy zaczniemy wytwarzać rzeczy droższe, technicznie bardziej zaawansowane, no i lepszej jakości. Nie będziemy też marnować w robocie czasu na głupstwa. Jest to fantazja tym bardziej utopijna, że już teraz, w praktyce, bardzo często pracownicy urywają sobie ostatnie pół godzinki, zwłaszcza tam gdzie nie trzeba odbijać karty przy wyjściu. W administracji czy usługach  publicznych jest to zjawisko nagminne i nie trzeba przepisów. Kiedy roboty jest mniej, wystarczy uzgodnić sprawę z kolegami i można wyskoczyć wcześniej.

Ostatnio Sejm przegłosował przepisy, które mogą poprawić wskaźniki kiepskiej polskiej wydajności, w każdym razie są bardziej racjonalne niż pomysł doradcy związkowego – czas pracy pracodawca będzie mógł lepiej dostosować do zamówień na wytwarzane produkty czy świadczone usługi. Dłuższa praca kiedy jest więcej roboty i krótsza kiedy jest mniej. Godziny jakie pracownik „nadpracował” pracodawca musi mu oddać w ciągu roku. Związkowcy oburzają się rzecz jasna na takie prawo, które zresztą stosuje w praktyce bardzo wielu prywatnych pracodawców, bo dobrze jest tak, jak było na państwowym w PRL– czy się stoi, czy się leży i tak się należy.

Jeśli jednak bardziej filozoficznie podejść do idei skracania dniówki, można powiedzieć, że doradca związkowy wyczuwa wiatr historii – postęp poznaje się teraz po tym, że pracy dla ludzi jest coraz mniej. W krajach rozwiniętych od pewnego czasu dramatycznie ubywa miejsc i godzin pracy i nadal będzie ubywać. Popyt na prace wykonywane przez człowieka słabnie, bo rośnie popyt na prace wykonywane przez maszyny. Jak donosi tygodnik „Polityka” w USA pracuje obecnie o 26 proc. mniej osób niż 15 lat wcześniej, podobnie jest w Japonii, a do obsługi niemieckich fabryk trzeba teraz o 8 proc mniej pracowników niż dziesięć lat temu. Nawet w Chinach od paru lat płace rosną dwa razy szybciej niż PKB, dlatego ludzkie ręce i tam postanowili szybciej zastępować maszynami. Tak więc gdyby i u nas, dzięki technologii, mniejsza liczba pracowników była w stanie wytwarzać więcej dóbr niż obecnie, można by podyskutować o skracaniu dniówki. W takim USA np. o 30 procent mniej zatrudnionych niż dziesięć lat temu produkuje o 30 procent więcej.

Wyprodukować łatwiej, sprzedać trudniej. Dlatego szybko rośnie liczba sprzedawców, a najszybciej, przynajmniej w Stanach, rośnie liczba pracowników sektora medycznego i edukacji. Chociaż i tu już się czai technologiczna konkurencja – trwają bowiem intensywne prace nad stworzeniem systemu automatycznej diagnostyki medycznej. Medycyna zmieniła się bowiem tak bardzo, że ludzkie umysły nie są w stanie zapanować nad ilością danych z jakimi lekarz ma do czynienia w diagnostyce. Coraz częściej mówi się, że komputery zastąpią lekarzy, podobnie jak roboty zastępują robotników w przemyśle. Kto ma do czynienia z powszechną służbą zdrowia, nie tylko zresztą w Polsce, nie musi się obawiać że taka perspektywa pogorszy jakość lekarskiej porady. Lekarz t.zw. pierwszego kontaktu zachowuje się w czasie rutynowej wizyty w sposób bardzo przypominający automat. Praktycznie całe 15 minut przewidziane na wizytę zajmuje mu wpisywanie do komputera danych, które pacjent przyniósł po przeprowadzonym badaniu, oraz wpisywanie do komputera skierowań na następne analizy, czy na wizyty u specjalisty. Na zbadanie pacjenta, czy choćby rozmowę o jego zdrowiu, nie starcza na rutynowej wizycie czasu i zresztą nie ma czego żałować. Gatunek lekarzy, którzy potrafią bez udziału aparatury ustalić schorzenie i bez udziału specjalisty poradzić coś cierpiącemu, wyginął już niemal tak dawno jak dinozaury.

A co do edukacji, to coraz odważniej toruje sobie drogę hipoteza, że w dobie doskonalącego się Internetu nauczyciele w obecnej swojej (licznej) postaci także okażą się zbędni.

Tymczasem na jesień związkowcy szykują protesty, m.in. pod hasłami krótszej pracy za większą płacę. Nic oryginalnego w tych żądaniach nie ma – od kiedy pracownicy buntują się przeciwko pracodawcom  zawsze chodzi o to samo. Sfrustrowani mają swoich przywódców, a ci zawsze sięgają po przykłady wyzysku człowieka przez człowieka.

Ostatnio często pojawiają się na afiszach hasła w obronie tych co walczyli o wolną Polskę i w czasach „Solidarności”, byli prześladowani, zdrowie tracili, rodziny krzywdzili, a obecnie żyją w nędzy. Im dalej od tamtych czasów, tym szybciej rośnie liczba Polaków którzy aktywnie walczyli z reżimem PZPR. Zjawisko jest znane, w Polsce międzywojennej liczba legionistów Józefa Piłsudskiego była podobno parę razy większa niż u progu II-ej Rzeczpospolitej. Teraz wszyscy, nawet związkowcy z firmy OPZZ, chętnie wspominają jak bardzo nie chcieli komunizmu.

Żenujące bywają żądania materialnej rekompensaty za to, że się kiedyś opowiedziało po stronie wygranych. Nie wiadomo ilu starszych wiekiem działaczy „Solidarności” z lat 80. cierpi niedostatek. Bo chociaż politycy z dzisiejszych związków chętnie używają w przemówieniach efektownego chwytu o cierpiących głód ówczesnych bojownikach, nie pofatygowali się żeby dotrzeć do tych bojowników w potrzebie i przedstawić władzom stosowną listę nazwisk.

Ale po co robić listę potrzebujących? Bojowiec obecnej lewicy, pan Demirski, pisząc na łamach „Gazety Wyborczej” o strasznej nędzy jaka była udziałem Polaków, którzy „od wałbrzyskich kopalń po trójmiejskie stocznie musieli zapłacić za szokową transformację” postuluje aby wszystkim naszym nieszczęsnym rodakom wypłacić dziś rekompensaty. A także dzieciom tych rodziców, którzy umarli w latach 80. a oni w latach 90-ych nie potrafili się odnaleźć.

Na taką odważną walkę rewolucyjną się porwał! Jeśli do tego dorzucić głosy oburzonych na każdą próbę ograniczenia przywilejów materialnych czy cięcia wydatków w warunkach dziury budżetowej, widać w jakim żyjemy ofiarnym i solidarnym społeczeństwie.
Studio Opinii

Publicystyka

Zawartość i treści prezentowane w serwisie Obserwator Konstytucyjny nie przedstawiają oficjalnego stanowiska Trybunału Konstytucyjnego.