Krystyna Skarżyńska: Zabiegajmy o osobiste szczęście
cierpienie| diagnoza społeczna| European Value Study| Krystyna Skarżyńska| praktyki religijne| ranking szczęścia| wskaźnik PKB| wspólnota religijna
Warto odrzucić martyrologiczny mit Polaka, który musi cierpieć za miliony i nie ma głowy do zabiegania o osobiste szczęście.
Aleksandra Kaniewska: Jak to jest z tym naszym szczęściem, gdy przygląda mu się psycholożka?
Prof. Krystyna Skarżyńska: Od kilku dekad szczęście jest obiektem zainteresowania poważnych badaczy z różnych dziedzin. Warto zauważyć, że sposób myślenia o szczęściu w ciągu ostatnich kilkunastu lat diametralnie się zmienił. I to zarówno w nauce, jak i w życiu zwykłych ludzi.
Jaka to zmiana?
To tak, jak ze zdrowiem. Dawniej mówiło się, że zdrowie to brak choroby. Dziś wiemy, że to coś więcej. I podobnie jest ze szczęściem. Myślano kiedyś, że szczęściem jest sam brak nieszczęścia czy cierpienia. Inaczej: sądzono, że jeśli nie ma negatywnych zdarzeń: wojen, chorób, katastrof, to już jest szczęśliwe życie. Tymczasem badania dowodzą, że negatywne lub pozytywne zdarzenia to jedno, a ludzie i ich odczucia zadowolenia z życia, to jednak coś innego.
O szczęściu mówi się coraz więcej – pytamy, co jest prawdziwym sensem życia, czy warto tak pędzić w pogoni za sukcesem. Ale to zainteresowanie ma też instytucjonalną twarz – rządy zaczęły przyglądać się szczęściu, ekonomicznemu wskaźnikowi.
To prawda. I to kolejna ważna zmiana. Szczęście jest coraz częściej traktowane jako kapitał, istotny zasób jednostki lub grupy, który można wykorzystać. Wiadomo, że jeśli przeżywa się pozytywne emocje i ma poczucie sensu, więcej można w życiu osiągnąć. Poza tym, wtedy ludzie bardziej nas lubią, mamy więcej przyjaciół, wypadamy lepiej w interesach, więcej zarabiamy, jesteśmy zdrowsi lub przynajmniej szybciej zdrowiejemy. Po prostu, zadowolonym z życia lepiej się żyje. Dlatego ludzie aktywnie dążą do szczęścia. Warto o to własne szczęście dbać. I to nie tylko z czystego hedonizmu.
Szczęście jednostki a szczęście całego społeczeństwa – są podobne?
Szczęście każdego człowieka, mierzone na poziomie indywidualnym, zależy od kilku grup czynników. Po pierwsze, od właściwości psychofizycznych, w dużej mierze uwarunkowanych genetycznie, takich jak cechy temperamentu, z którymi się rodzimy. Wyjaśniają one blisko 50 proc. zmienności szczęścia jednostki.
Po drugie, ważna jest możliwość realizacji uniwersalnych, podstawowych potrzeb ludzkich. Im więcej takich zrealizowanych potrzeb, tym więcej szczęścia. I po trzecie, nie bez znaczenia jest też system społeczno-polityczny w jakim żyjemy. I kultura.
Wydaje się więc, że szczęście zależy także od nas samych!
Częściowo tak jest. Na przykład, bardzo ważną drogą budowania szczęścia jest aktywność w organizacjach wspólnotowych, czyli rodzaj interakcji społecznych, w jakie wchodzimy. W USA te funkcje spełniają wspólnoty religijne. W niedawnych badaniach 47 proc. amerykańskich obywateli uczestniczących w nabożeństwach twierdziło, że są bardzo szczęśliwi. Wśród osób, które nie brały w nabożeństwach udziału, tak samo intensywne szczęście wyrażało tylko 27 procent. Ale uwaga – nie chodzi tu wcale o głęboką wiarę, tylko o uczestnictwo w spotkaniach religijnych, czyli aktywność społeczną.
To Polacy powinni być bardzo szczęśliwi! Według ostatnich badań CBOS-u ponad 90 proc. uważa się za wierzących, a ponad połowa deklaruje regularne uczestnictwo w praktykach religijnych.
Rzeczywiście, to polskie zagregowane szczęście nie znajduje się wcale na tak niskim poziomie. Pokazują to m.in. wyniki badań międzynarodowych, takich jak Word Value Survey czy European Value Study, w których nie wypadamy najgorzej. Co ważne, w ostatniej dekadzie nastąpił zauważalny przyrost liczby szczęśliwych Polaków. Ale nie sądzę, że to z powodu naszej religijności. Jesteśmy daleko za krajami skandynawskimi, bardziej zsekularyzowanymi, które przodują przecież w europejskich rankingach szczęścia.
To co przeszkadza Polakom w osiąganiu pełni szczęścia?
Wbrew autostereotypowi, w który mocno wierzymy, jesteśmy mało towarzyscy. Koncentrujemy się głównie na rodzinie i najbliższych, rzadko wychodzimy z domu, żeby spotkać się z przyjaciółmi. Badania pokazują, że osoby, które mają mniej społecznych kontaktów, są mniej zadowolone z życia. Im więcej zróżnicowanych interakcji, nie tylko z rodziną, ale przyjaciółmi, kolegami z pracy, znajomymi, tym poziom odczuwanej szczęśliwości wyższy.
Wróćmy więc do miar szczęścia. Te ekonomiczne okazują się zawodne, o czym ciekawie pisze na przykład dr Michoń w książce „Ekonomia szczęścia”.
Ekonomiczne wskaźniki rozwoju kraju działają na zagregowane szczęście obywateli tylko do pewnego poziomu. To znaczy przyrost dochodów na poziomie indywidualnym, jak i wyższy wskaźnik PKB w skali całego kraju, wiążą się z większym zadowoleniem z życia obywateli. Ale po przekroczeniu pewnego progu (w 1998 roku była to siła nabywcza jednostki równa 10 tys. dolarów), wzrost PKB już nie podnosi poziomu szczęścia obywateli.
Warto też zauważyć, że związek między dobrobytem materialnym a zadowoleniem z życia na poziomie indywidualnym jest dużo słabszy (najczęściej to korelacja r = 0,10) niż na poziomie porównań międzynarodowych, gdy uwzględnia się zagregowane miary szczęścia. Wtedy korelacja dobrobytu materialnego z subiektywnym dobrostanem waha się od 0,58 do 0,70 (por. badania Dienerów, 1995, czy Ingleharta i Klingemana, 2000 – przyp. ks).
Czyli w pewnym momencie nasycamy się dobrami materialnymi i chcemy więcej, ale czegoś innego, niematerialnego, ulotnego. To zaskakujące?
Nie dla psychologa. Istnieje prawo psychofizjologiczne Webera-Fechnera, które mówi, że przyrost różnego rodzaju bodźca jest zauważalny do pewnego momentu, a potem już nie. Ale ja bym sięgnęła do innego wyjaśnienia, spoza psychofizjologii. Wzrost poziomu materialnego kraju lub przyrost indywidualnej zamożności jest przez ludzi zauważalny wtedy, kiedy ogólny stan ekonomiczny jest tak słaby, że nie pozwala zaspokajać podstawowych potrzeb. Jeśli ludzie nie mają co włożyć do garnka, brakuje im wody, elektryczności, każda poprawa materialnej jakości życia będzie dla nich zauważalną, pozytywną zmianą. A jak będą mieć co jeść, a ich dzieci będą miały dostęp do edukacji i opieki zdrowotnej, to już będzie dla nich szczęście.
A jaka jest rola państwa, rządów, w zwiększaniu naszego Szczęścia Narodowego Brutto? W jednym z badań analizujących dobrostan Polaków pisze pani profesor, że subiektywne poczucie satysfakcji życiowej opiera się o wiarę w sprawiedliwość systemu.
Rzeczywiście, gdy ludzie uważają, że kraj, w którym żyją, jest dobrze zarządzany i że system kieruje się akceptowanymi przez nich zasadami moralnymi, wzrasta subiektywne zadowolenie z życia. Moralna legitymizacja społeczno-politycznego status quo, czyli uznanie, że państwo i jego instytucje działają sprawiedliwie, respektowane jest prawo, a polityka służy ludziom – pozytywnie koreluje z poczuciem szczęścia. I to niezależnie, czy ktoś jest bardziej lub mniej zamożny. Uznanie systemu za sprawiedliwy daje obywatelom poczucie wpływu na rzeczywistość, przewidywalność efektów własnych działań, czyli poczucie kontroli.
A wysoki PKB pewnie się do tego przyczynia, bo oznacza, że nasz kraj dobrze funkcjonuje? I to zwiększa nie tylko poczucie indywidualnego szczęścia, ale też zaufanie społeczne.
Jest trochę inaczej. Ludzie mają tendencję, żeby myśleć o sobie dobrze. I jeśli polepsza nam się poziom życia, uważamy, że to nasza własna zasługa. Nie wiążemy wtedy przyrostu swojego dobrostanu z działalnością państwa. Natomiast kiedy zaczyna być gorzej, ludzie mają poczucie, że wina leży na zewnątrz, na poziomie makro – czyli w działaniu państwa, jego instytucji lub innych czynników niezależnych od nas.
To chyba taki mechanizm obronny – jak dobrze, to my, a jak źle, to oni.
Tak. Ale z drugiej strony, badania porównawcze pokazują, że dobrze funkcjonujące demokracje mają więcej zadowolonych obywateli niż kraje rządzone autorytarnie lub mające w swoim niedawnym doświadczeniu niedemokratyczne rządy. Postrzegany przez obywateli cynizm polityków i zawiedzione zaufanie na długie lata pozostawiają ślady w świadomości obywateli. Ale dla poziomu szczęścia w skali makro znaczenie ma też rodzaj dominującej religii. Na przykład, w większości badań świetnie wypadają kraje skandynawskie. Nie są to kraje katolickie. Okazuje się więc, że typ religijności ma wpływ na to, jak ludzie się czują.
Można naukowo dowieść, dlaczego tak się dzieje?
Z typem religii wiążą się inne różnice makrosystemowe, np. poziom dobrobytu wyrażony chociażby w PKB, ale też na przykład częstotliwość kontaktów pozarodzinnych. Już od Maxa Webera, a potem z serii badań McClellanda, Ingleharta czy Schwartza wiadomo, że religia wiąże się z pewnymi postawami i motywacjami życiowymi. A te z kolei mają znaczenie i dla rozwoju ekonomicznego kraju, i dla szczęścia jednostek oraz całych społeczności.
Wydaje się, że w krajach protestanckich ludzie, którzy osiągają dobrobyt materialny, żyją wygodnie, pokazują swój status społeczny i cieszą się nim, nie mając z tego powodu poczucia winy. Mogą swój sukces traktować jako kapitał. Bo sukces w tej kulturze religijnej nie jest podejrzany. Rozumie się go jako wynik ciężkiej pracy i wyraz boskiej aprobaty.
Można więc dojść do wniosku, że katolicyzm jest religią ludzi smutnych, nastawionych na cierpienie, a nie szczęście. W każdym razie, nie szczęście doczesne. Mamy wiele refleksyjnych świąt religijnych, a mało radosnych.
To ciekawa obserwacja. Ale myślę, że w każdej religii ludzie o najgłębszym poziomie wiary, czyli ci, którzy kontemplują swoją religijność w samotności, bez szukania związków z innymi ludźmi, mogą być podobnie mało szczęśliwi jak samotni katolicy. Poza typem religijności, ważny jest również sposób uprawiania i realizacji wiary. Samotność daje głębię, ale utrudnia pełne szczęście, które mocno zależy od naszej aktywności społecznej, od bliskich związków z ludźmi.
To jesteśmy w końcu szczęśliwi w Polsce, czy nie? Może jesteśmy, ale nie zauważamy tego w ogromie narzekania?
Myślę, że dzisiaj mówienie, że Polska jest szczególnie przesiąknięta kulturą narzekania nie jest uprawnione. Z podobnym narzekaniem mamy do czynienia we Francji czy Włoszech, w starych i zamożnych demokracjach. Mieliśmy w Polsce, a może jeszcze mamy, rytualną łatwość wchodzenia w skrypt: „Co słychać? Stara bieda!”. Ale dużo się o dysfunkcjonalnym charakterze narzekania pisało w okresie transformacji ustrojowej w latach 90-tych. I chyba ludzie zaczęli się bardziej kontrolować. Poza tym nasza codzienność naprawdę istotnie się zmieniła. W wielu sferach nie ma już na co narzekać. Tylko polityka niezmiennie pozostała polem do wylewania żalów, pretensji i agresji.
Myśli pani profesor, że zaszły świadome zmiany w patrzeniu Polaków na świat? I przez to jesteśmy szczęśliwsi?
Po pierwsze, Polakom wiedzie się lepiej. Po drugie, zauważają, że sposób odnoszenia się do ludzi ma znaczenie, że uśmiech mało kosztuje, a dużo daje. Statystyki pokazują, że coraz więcej Polaków czuje się szczęśliwymi. Warto tu wskazać choćby na obejmujące 47 krajów badanie z serii European Value Study, w których to krajach zadowolenie z życia mierzono na 10-stopniowej skali. W 1999 roku wskaźnik z zadowolenia z życia Polaka wynosił 6,20. A w 2008 roku podniósł się do 7,22. Przeciętny europejski wynik wynosił wtedy 6,83.
Z kolei „Diagnoza Społeczna” z 2011 roku wskazuje na najwyższy procent zadowolonych Polaków w historii tego badania. Warto więc odrzucić martyrologiczny mit Polaka, który musi cierpieć za miliony i nie ma głowy do zabiegania o osobiste szczęście. Naprawdę nie jesteśmy tak nieszczęśliwi, jak czasem próbuje się nam wmówić.
Tekst pierwotnie ukazał się pt. „Nie jesteśmy nieszczęśliwi” w cyklu Lupa Instytutu pt. „Szczęście narodowe brutto”
*Prof. Krystyna Skarżyńska – psycholog, kierownik Katedry Psychologii Społecznej w SWPS i Pracowni Psychologii Politycznej w Instytucie Psychologii PAN
Zawartość i treści prezentowane w serwisie Obserwator Konstytucyjny nie przedstawiają oficjalnego stanowiska Trybunału Konstytucyjnego.