Nowy etap walki z kryzysem
Cypr| Komisja Europejska| kryzys finansowy| Pierre Moscovici| polityka dyscypliny fiskalnej| strefa euro| Słowenia
Europejska strategia walki z kryzysem zaczyna ewoluować. Zaufanie do strefy euro mniej więcej się ustabilizowało, a decydenci dostrzegli, że można już zacząć ostrożnie myśleć o poluzowaniu gorsetu oszczędności budżetowych i odważniejszej polityce prowzrostowej.
W ostatnich miesiącach do Europy zawitał ostrożny optymizm. Działania podjęte na szczeblu unijnym w 2012 roku pozwoliły uciec strefie euro znad krawędzi rozpadu. Nakreśliły przy okazji kierunek reform, które pomogą zmniejszyć ryzyko powtórzenia się kryzysu. Niedługo potem pojawiły się doniesienia o stopniowej stabilizacji europejskiej gospodarki. Zmęczony złą koniunkturą kontynent złapał drugi oddech i zaczął odliczać czas do prognozowanego na drugą połowę 2013 roku ożywienia.
Na wiosnę tę pełną nadziei atmosferę zmąciły kłopoty Cypru. Śródziemnomorską wyspę udało się jednak objąć programem pomocowym, a do Nikozji trafiła już pierwsza transza gotówki. Wiele uwagi przykuły co prawda szczegóły programu ratunkowego, zwłaszcza pomysł zastosowania niecodziennego podatku od depozytów powyżej 100 tys. euro, ale widmo bankructwa Cypru zostało usunięte.
Równolegle w ostatnich dniach pojawiły się sygnały, że europejska strategia walki z kryzysem zaczyna ewoluować. José Manuel Barroso, przewodniczący Komisji Europejskiej, stwierdził pod koniec kwietnia, że polityka oszczędności osiągnęła swoje granice i nie ma już dostatecznego poparcia społecznego. Z kolei Pierre Moscovici, francuski minister finansów, ogłosił z początkiem maja koniec ery zaciskania pasa. Nawet strona niemiecka zaczyna pomału dopuszczać do myśli pewne elementy „elastyczności w cięciu deficytu”.
Najgorsze za nami?
Czy to wszystko oznacza, że w walce z kryzysem Europa wychodzi powoli na prostą i najgorsze już za nami? W pewnym sensie tak, choć europejska gospodarka z pewnością nie wpłynęła jeszcze na bezpieczne wody. Komisja Europejska niedawno obcięła prognozy wzrostu gospodarczego dla UE i strefy euro na bieżący i przyszły rok. Opublikowane 15 maja dane o wzroście gospodarczym za pierwszy kwartał 2013 roku okazały się stosunkowo słabe i potwierdziły, że recesja nie opuściła jeszcze unijnych progów.
W tym miejscu niejeden zwolennik państwowej stymulacji gospodarki zakrzyknie triumfalnie, że drogą do wyjścia z kryzysu nie jest zaciskanie pasa, lecz jego luzowanie, co unijni politycy nareszcie zaczęli rozumieć. Wydaje mi się przy tym, że wielu komentatorów nie dostrzega celu, w jakim „surowa” polityka dyscypliny fiskalnej w Europie została wprowadzona.
Przede wszystkim nieporozumieniem jest opinia, jakoby polityka ta zmierzała do pobudzenia wzrostu. Cięcia budżetowe nie służą koniunkturze i jest to elementarne twierdzenie, które można wyczytać z podręczników ekonomii już od co najmniej kilku pokoleń. Nie, Unia Europejska nie zdecydowała się na zaciskanie pasa dla poprawy bieżących wskaźników PKB i bezrobocia.
Pewnie niektórym ekspertom nie mieści się w głowie, że może być jeszcze jakiś wyższy priorytet polityki gospodarczej niż otoczony w zachodniej kulturze niemal nabożną świętością wzrost gospodarczy. A jednak perypetie strefy euro dowodzą, że taki priorytet istnieje. To walka o przetrwanie.
Przez lata wiele państw europejskich zakumulowało tak duży stos długów, że w kryzysie nie było już miejsca na stymulację koniunktury. (Nawiasem mówiąc, jeśli ktoś poważnie traktuje politykę pobudzania koniunktury deficytem budżetowym w latach kryzysu, powinien z równym zapałem zalecać także solidne nadwyżki w okresach boomu). Mało tego, niektóre kraje stanęły na bardzo kruchej krawędzi bankructwa. Krach finansów publicznych rozpętałby kryzys przez duże „K”, więc zaciskanie pasa i odzyskanie wiarygodności w oczach rynków finansowych urosło w europejskich stolicach do rangi najpilniejszego zadania – nawet za cenę spowolnienia dynamiki PKB i wzrostu bezrobocia.
Dziś, gdy zaufanie do strefy euro mniej więcej się ustabilizowało, decydenci dostrzegli, że można już zacząć ostrożnie myśleć o poluzowaniu gorsetu oszczędności budżetowych i odważniejszej polityce prowzrostowej. Odrębną kwestią jest przy tym pytanie, jak duży potencjał wzrostu faktycznie drzemie w Europie.
Długi nadal się kumulują
Nie wolno jednak zapominać, że mimo poniesionych do tej pory wyrzeczeń, dług publiczny na Starym Kontynencie nadal rośnie. Z tego punktu widzenia ocena skuteczności polityki zaciskania pasa nie wypada najlepiej. Jakkolwiek polityka ta pomogła wzmocnić zaufanie do UE, paradoksalnie, zrównoważenia finansów publicznych zasadniczo nie udało się osiągnąć. Być może ortodoksyjni zwolennicy równowagi budżetowej wytknęliby nawet, że granic polityki zaciskania pasa Unia poważnie jeszcze nie przetestowała.
Dane Eurostatu wskazują, że w 2012 roku deficyt budżetowy w granicach zalecanych 3 proc. PKB udało się utrzymać w zaledwie co trzecim kraju strefy euro. W Hiszpanii i Portugalii poziom długu w relacji do PKB nie tylko się nie ustabilizował, ale wręcz coraz szybciej narasta. Zadłużenie od lat konsekwentnie pnie się do góry także w Irlandii, Francji i Włoszech, a nawet w uznawanych za bastion zdrowej polityki fiskalnej Finlandii i Holandii.
W Grecji w 2012 roku po raz pierwszy od lat poziom długu względem poprzedniego roku spadł, ale zadłużenie wciąż utrzymuje się na astronomicznych wyżynach ok. 160 proc. PKB. Wśród krajów, którym przyrost długu udało się opanować, są m.in. Niemcy i Szwecja. UE jako całość nadal akumuluje zobowiązania, choć trzeba przyznać, że per saldo dynamika tego zjawiska na przestrzeni lat 2009-2012 wyraźnie osłabła.
Kto następny?
Wszystko to składa się na bardzo niepewny i niejednoznaczny obraz sytuacji w Europie. Nie można wykluczyć długotrwałej stagnacji w gospodarce unijnej, choć sam życzyłbym sobie prężnego odbicia w Polsce i Unii Europejskiej. Temperaturę okresowo podgrzewają przy tym spekulacje, że kłopoty strefy euro mogą nie skończyć się na Cyprze. W ostatnich tygodniach uwaga rynków finansowych, ekonomistów, polityków i mediów skupiła się zwłaszcza na Słowenii.
Słoweńskie finanse publiczne przez lata były bardzo stabilne, ale w następstwie kryzysu ich stan zaczął się szybko pogarszać. Eurostat podaje, że między rokiem 2008 a 2012 zadłużenie kraju wzrosło z 22 proc. do 54 proc. PKB. Jak to miało już miejsce w przypadku szeregu państw Eurolandu, i tu w centrum kłopotów znajdują się sprzężenia zwrotne między złą kondycją banków a problemami finansów publicznych. Tym samym – zupełnie niczym pełna napięcia V symfonia Beethovena – kryzys strefy euro zdaje się mieć swój nieustannie nawracający motyw przewodni. Na razie słoweński rząd konsekwentnie walczy z przeciwnościami i nie pali się prosić o wsparcie zagraniczne. W opanowaniu sytuacji mają pomóc zwłaszcza podwyżki podatków i prywatyzacja.
Słowenii zapewne uda się wyjść na prostą, ale jestem przekonany, że wyliczanka „kto następny?” nieprędko się skończy. Może Malta? Albo Francja? Rynki finansowe – inaczej niż realna gospodarka – stabilności zbytnio nie lubią, bo najlepiej zarobić można na zmienności cen i huśtawce nastrojów.
Z drugiej strony nadal nie mam też wątpliwości, że strefa euro się nie rozpadnie, pomimo fali spekulacji i pesymizmu, o które dziś wyjątkowo łatwo. Czarny scenariusz oznaczałoby chaos i nieobliczalne koszty zarówno dla UE, jak i reszty świata. Na dobrowolne podjęcie tak gigantycznego ryzyka nikt przy zdrowych zmysłach się nie zgodzi, zwłaszcza wobec włożonych już do tej pory wysiłków w obronę spójności Eurolandu.
*Jan Gmurczyk – ekonomista, ekspert Instytutu Obywatelskiego
Instytut Obywatelski
Zawartość i treści prezentowane w serwisie Obserwator Konstytucyjny nie przedstawiają oficjalnego stanowiska Trybunału Konstytucyjnego.