O poziom dziennikarstwa (śledczego) troszcz się z umiarem
Anna Marszałek| Bertold Kittel| dziennikarstwo śledcze| Maciej Iłowiecki| magdalena Bajer| Rada Etyki Mediów| Romuald Szeremietiew| Zbigniew Farmus
Czy jest taki gatunek jak „dziennikarstwo śledcze”? – zastanawiano się nad tym już nieraz.
Dziennikarstwo samo, ze swej natury, polega między innymi na rzetelnym informowaniu opinii publicznej o zdarzeniach ważnych, a nieznanych, choć pewnie innych definicji można by napisać jeszcze tysiąc. W każdym razie wśród dziennikarzy ci „śledczy” cieszą się dodatkową estymą – jako zawodowa elita, najlepsi z najlepszych.
Z oceną, czy najlepsi to faktycznie crème de la crème bywa różnie, o czym świadczą procesy sądowe wytaczane tymże – z różnym skutkiem. Rewelacje prasy raz znajdują potwierdzenie w sądowym wyroku, innym razem dziennikarze muszą przepraszać, zamieszczać sprostowania albo choćby tłumaczyć się przed szefami z tego, co napisali. Niejedną karierę zawodową złamał tekst, z którego redakcja musiała się potem wycofywać. Bywa, że zwolniony dziennikarz robi potem karierę w innej redakcji. Ot, fortuna różnymi ścieżkami chadza...
Ale precedensem jest – i o tym będzie ten tekst – kiedy to dziennikarze pozywają za niepochlebne opinie pod ich adresem. Takie sytuacje zdarzają się niezwykle rzadko, a chyba jeszcze rzadziej dziennikarze ci wygrywają przed sądem. Zacznijmy jednak od początku.
Aferą, której głównym bohaterem okrzyknięto Romualda Szeremietiewa – do lipca 2001 r. wiceministra obrony narodowej w rządzie Jerzego Buzka – żył wtedy naprawdę cały kraj. Znany duet dziennikarzy śledczych: Anna Marszałek i Bertold Kittel opublikowali wtedy w „Rzeczpospolitej” kilka tekstów – pierwszy nosił tytuł „Kasjer z Ministerstwa Obrony”. Pisano tam, że Szeremietiew, wiceminister w MON (ministrem był dzisiejszy prezydent RP, Bronisław Komorowski), a także Zbigniew Farmus, będący formalnie członkiem gabinetu politycznego ministra, mieli żądać łapówek za kontrakty na sprzęt dla wojska. Później pojawiły się też oceny, że minister wydaje więcej pieniędzy niż wykazuje, że zarabia... Sprawa nabrała tempa. Jej najdynamiczniejszym chyba epizodem była spektakularna akcja zatrzymania asystenta wiceministra Szeremietiewa na promie płynącym przez Bałtyk do Szwecji. Do promu zbliżył się wojskowy śmigłowiec, z którego siły specjalne desantowały się na prom, by zatrzymać Farmusa i sprowadzić go do Polski.
Wiceminister Szeremietiew zaprzeczył stawianym mu zarzutom, ale stracił rządową posadę, a do akcji wkroczył prokurator, wszczynając śledztwo w sprawie domniemanej korupcji, a także kontrola skarbowa, prześwietlając na wskroś finanse rodziny Szeremietiewów.
Finanse Zbigniewa Farmusa też były skrupulatnie badane. Śledztwo trwało miesiącami i latami, w końcu sprawa trafiła do sądu. Proces był w całości tajny – powoływano się na tajemnicę państwową. Wyrok pierwszej instancji Sąd Rejonowy w Warszawie wydał ponad 7 lat po publikacji – jesienią 2008 r. Szeremietiew został uniewinniony z niemal wszystkich zarzutów – oprócz jednego, dotyczącego udostępnienia Farmusowi tajnych dokumentów w czasie, gdy nie miał on ważnego certyfikatu poświadczającego dopuszczenie do tajemnicy. Konkretnie chodziło o to, że Farmus zapoznał się w kancelarii tajnej MON z czterema pismami z MSZ i WSI, opatrzonymi klauzulą niejawności. Sąd wymierzył za to Szeremietiewowi 3 tys. zł grzywny. Karalność dwóch innych zarzutów, dotyczących przetargu na zakup samochodów osobowych dla MON i na centralę telefoniczną, uległa przedawnieniu.
Dwa lata później, w listopadzie 2010 r., wyrok uniewinniający Szeremietiewa się uprawomocnił. On sam twierdził, że padł ofiarą intrygi wojskowych służb specjalnych i tym tłumaczył swoje kłopoty. Nie ukrywał żalu do swego byłego zwierzchnika – Bronisława Komorowskiego, który nie stanął wtedy po jego stronie.
W sierpniu 2009 r. głos w całej sprawie zabrała Rada Etyki Mediów – kilkunastoosobowe ciało złożone z dziennikarzy i prasoznawców, powołane do czuwania nad jakością dziennikarstwa. Rada często zajmuje stanowisko w głośnych sprawach publikacji mediów, gdy piszą do niej osoby chcące poznać stanowisko środowiska dziennikarskiego. Tym razem REM uznała, że w sprawie Szeremietiewa doszło do „kolejnej kompromitacji dziennikarstwa śledczego w Polsce”. Członkowie REM podkreślili, że autorzy zniesławiającej Szeremietiewa publikacji – Anna Marszałek i Bertold Kittel – to laureaci najbardziej prestiżowych nagród za mistrzowskie uprawianie dziennikarstwa śledczego.
„Nie po raz pierwszy sądy uniewinniają osoby publiczne, spostponowane w ich publikacjach. Nigdy nie doczekały się publicznych przeprosin. Takie kompromitacje w reportażu śledczym zdarzają się ostatnio coraz częściej również w innych tytułach prasowych” – pisała REM, apelując do ludzi mediów, specjalizujących się w tym trudnym gatunku dziennikarstwa, o „szczególną rzetelność i obiektywizm w przedstawianiu faktów, a także o takie pozyskiwanie informacji, by maksymalnie ograniczyć zagrożenie, że staną się narzędziem manipulacji”.
Tak jak precedensowe było oświadczenie Rady Etyki Mediów, równie niezwykłe było to, co działo się później: Marszałek i Kittel odpowiedzieli swoim oświadczeniem: „Nie po raz pierwszy dziennikarze śledczy znaleźli się pod ostrzałem, ale ten atak jest wyjątkowo perfidny: chcąca uchodzić za «sumienie » środowiska Rada Etyki Mediów atakuje nas, posługując się kłamstwami i insynuacjami, w dodatku nie znając akt sprawy i odmawiając nam prawa do obrony” – czytamy w nim. Faktycznie, nie było zwyczaju (ale też – przyznajmy – nie przewidziano takiej prawnej możliwości), aby REM mogła zapoznać się ze stanowiskiem drugiej strony sporu. Reaguje jedynie na pisma, które się do niej kieruje, opierając się na własnych ustaleniach.
Jak przypomnieli autorzy spornych artykułów, w lipcu 2001 roku w „Rzeczpospolitej” opisali przypadek przedstawiciela zagranicznego koncernu, który był nagabywany o łapówkę przez asystenta ministra Szeremietiewa. Człowiek ten udzielił nam wywiadu (mamy do dziś taśmę z rozmowy z nim) i zobowiązał się do powtórzenia swoich słów przed sądem lub prokuratorem, gdyby zaszła taka potrzeba. I, z tego co wiemy, tak zrobił. Żądanie łapówek jest przestępstwem – przypomnieli Marszałek i Kittel. Długie oświadczenie z przytoczeniem swych działań dziennikarskich oboje zakończyli stwierdzeniem: nie ma dziennikarzy śledczych, którzy mają tylko przyjaciół. „Patrzyliśmy na ręce politykom od lewa do prawa i naraziliśmy się wszystkim opcjom, a także mafii i służbom specjalnym. Nie zabiegaliśmy o nagrody i nie należeliśmy do koterii ziennikarskich powiązanych ściśle z konkretnymi środowiskami politycznymi. Płacimy za to cenę. Nie unikamy odpowiedzialności za własne teksty. Wygraliśmy kilkadziesiąt procesów. Kilka przegraliśmy, ale zawsze dotyczyło to wątków pobocznych, a nie głównego. Atak Rady Etyki Mediów uważamy za wyjątkowo krzywdzący i niesprawiedliwy” – napisali i dodali, że pozwą REM za oświadczenie na ich temat. Zapowiadał się ciekawy proces.
Ostatecznie powodowie zdecydowali się pozwać o ochronę dóbr osobistych troje członków kilkunastoosobowej rady poprzedniej kadencji: ówczesną jej szefową – Magdalenę Bajer, wiceprzewodniczącego Macieja Iłowieckiego oraz sekretarz Helenę Kowalik. – Czemu tylko troje, a nie całą radę? – zapytałem uczestników procesu po pierwszej rozprawie. – To powód decyduje, kogo chce pozwać – brzmiała odpowiedź. Dziennikarze zażądali w pozwie przeprosin w serwisie PAP i na łamach branżowego miesięcznika „Press”, gdyż uznali, że stanowisko REM godzi w ich wiarygodność zawodową. Pozwali prezydium REM, bo uznali, że rada jako instytucja nie ma osobowości prawnej.
Fakt wybrania sobie pozwanych stanowił zresztą ważną część odpowiedzi na pozew, gdy pełnomocnik pozwanych członków REM wskazywał, że oświadczenie o „kompromitacji dziennikarstwa śledczego” przyjmowała cała rada, a każdy mógł głosować tak, jak chciał. „Jej członkowie indywidualnie nigdy nie krytykowaliby innych dziennikarzy” – podkreślił pełnomocnik pozwanych. Pozwani zaprzeczali też, by oświadczenie REM wskazywało na to, że to konkretnie powodowie skompromitowali dziennikarstwo śledcze. Rada pisała tylko o gatunku dziennikarstwa, który się skompromitował” – twierdzili pozwani.
Cywilny proces przed Sądem Okręgowym w Warszawie zaczął się w 2011 r. Na kilku rozprawach przesłuchano powodów i pozwanych. Więcej dowodów sąd nie musiał przeprowadzać, bo sprawę uznał za jasną i dojrzałą do oceny prawnej. Niedawno zapadło rozstrzygnięcie. Sąd uznał powództwo i nakazał Magdalenie Bajer, Maciejowi Iłowieckiemu oraz Helenie Kowalik przeproszenie Anny Marszałek i Bertolda Kittela za „obraźliwe sformułowania” i „nieprawdziwe informacje”. Postawiony dziennikarzom przez Radę Etyki Mediów zarzut kompromitacji był nieuprawniony i stanowił naruszenie dóbr osobistych, gdyż REM nie wykazała złamania przez dziennikarzy standardów rzetelności i staranności – tłumaczyła w ustnym uzasadnieniu wyroku sędzia Paulina Asłanowicz. Zdaniem sądu, sam fakt późniejszego uniewinnienia Szeremietiewa nie jest równoznaczny z naruszeniem tych standardów.
– Radzie Etyki Mediów trzeba stawiać najwyższe wymagania, jeśli chodzi o jej oświadczenia – dodała sędzia. Jak mówiła, REM powinna przy formułowaniu swych stanowisk zachować wymogi ich adekwatności do sytuacji oraz ostrożności. Nic nie stoi na przeszkodzie, aby przed wydaniem oświadczenia zasięgnąć konsultacji, np. prawnych – oceniła sędzia.
Wyrok nie jest prawomocny i już wiadomo, że doczeka się apelacji ze strony pozwanych. Ciekawe, czy sąd wyższej instancji również uzna, że gdy ktoś upomina się o jakość dziennikarstwa, sam musi bardzo uważać...
Autor jest dziennikarzem PAP.
Radca prawny
Zawartość i treści prezentowane w serwisie Obserwator Konstytucyjny nie przedstawiają oficjalnego stanowiska Trybunału Konstytucyjnego.