Oderint, dum metuant
kara porządkowa| powaga sądu| rozprawa| sąd| sala sądowa| świadek
Parę dni temu przeczytałem bardzo interesujący tekst, relację z wizyty amerykańskiego prawnika w polskim sądzie. Poświęcony był on w zasadzie jego wrażeniom co do sposobu protokołowania rozprawy (obecnego i planowanego), ale znalazł w nim się także drobny fragment, który skłonił mnie do zastanowienia nad nieco inną kwestią. A fragment ten wygląda tak:
Rozpoczęło się przesłuchiwanie świadka. Nagle rozlega się dzwonek telefonu, to świadek zapomniał wyłączyć komórkę.
Amerykanin aż podskoczył z emocji.
„Patrz! Teraz aresztują świadka!” – powiedział cicho – zapomniał wyłączyć telefon!”.
Sędzia spokojnie zwrócił uwagę świadkowi aby ściszył telefon.
Amerykański adwokat pokręcił z niedowierzaniem głową – „w Stanach już by siedział, za obrazę sądu”.
Scena, muszę powiedzieć, typowa. Komórki regularnie dzwonią na rozprawie i to zarówno stronom jak i pełnomocnikom. Równie często roznosi się po sali głuche buczenie wibratora, czasem wzmocnione przez rezonansowe pudło stołu, na którym położono komórkę. Niestety typowa też jest reakcja sędziego na takie zdarzenie, to jest uprzejma prośba o wyłączenie telefonu. Potem następuje dłuższa chwila szukania komórki, pukania w nią (choć raz mi się zdarzyło, że świadek odebrał telefon i poinformował dzwoniącego, że właśnie zeznaje przed sądem i oddzwoni) po czym możemy wrócić do przesłuchania świadka. No chyba, że dzwoniący będzie uparty i zadzwoni ponownie, dzięki czemu dowiemy się, że świadek wcale komórki nie wyłączył, ani nie wyciszył. Gdy w takiej sytuacji zwróciłem świadkowi uwagę na niestosowność takiego postępowania to uzyskałem tylko wymuszone przeprosiny wypowiedziane z miną "co on się mnie czepia, przecież nic się nie stało" na twarzy. Aha, a pouczenie o możliwości nałożenia kary porządkowej w razie ponownego zakłócenia porządku rozprawy skończyło się skargą na mnie, że "zastraszałem świadka". Podobnie było też z panem, który przyszedł do sądu zeznawać w krótkich spodenkach, koszulce na ramiączkach i klapkach. Gdy zwróciłem mu uwagę, że ubrał się niestosownie jego reakcję można by streścić słowami "ojtam ojtam, gorąco jest", najwidoczniej nie widział nic złego w przyjściu do sądu ubranym jak na plażę. I tak z perspektywy czasu myślę, że trzeba było mu jednak przyłożyć ze 300 zł grzywny za obrazę sądu, bo pewnych spraw nie możemy przeginać. Obawiam się jednak, że mógłby nie zrozumieć za co został ukarany, a ja zarobiłbym tylko kolejny wniosek o wyłączenie za "rażącą stronniczość i brutalność w zbrodniczym działaniu".
Wróćmy jednak do głównego wątku i wrażeń amerykańskiego gościa z wizyty w polskim sądzie. Ewidentnie spodziewał się on, że świadek za zakłócenie porządku rozprawy wyląduje w areszcie i był zdziwiony tym, że nie poniósł on faktycznie żadnych konsekwencji swego wybryku. To oznacza, że w amerykańskim sądzie nie jest niczym dziwnym to, że za dzwoniący w czasie rozprawy telefon ląduje się w areszcie i nikt nie wątpi w to, że sędziemu wolno tak zadecydować i może to zrobić. U nas natomiast wymierzenie takiej kary za znacznie poważniejsze uchybienie (będące wprost obrazą sądu) szeroko potępiono, nazwano łamaniem swobód obywatelskich a sprawcę uznano za męczennika Walki Z Sitwą. Najwidoczniej tam korzystanie przez sędziego z władzy karania za zakłócenie porządku i powagi rozprawy budzi respekt wobec władzy sędziego. U nas natomiast budzi zdziwienie, oburzenie i żądania wyciągnięcia wobec sędziego konsekwencji za "stronniczość". Najwidoczniej też tam powaga sądu jest uważana za dobro ważniejsze od swobód obywatelskich, podczas gdy u nas jest traktowana jako jakiś nieuzasadniony przywilej "władzy", ewentualnie jako coś, na poszanowanie czego sądy muszą sobie "zasłużyć".
Do czego zmierzam? Ano do tego, że niewłaściwe zachowanie uczestników rozpraw, jak i sprzeciw wobec wszelkich przejawów korzystania przez sędziów z przydanej im władzy jest objawem poważnej choroby wymiaru sprawiedliwości. I bynajmniej nie chodzi mi tu o brak szacunku dla sądu, będący wynikiem tego, że sędziowie się spóźniają na rozprawy, wydają kuriozalne wyroki i nie zostali zlustrowani, czy co tam jeszcze "eksperci" różnych fundacji wypisują w swoich "raportach". To czego brakuje dzisiaj w polskich sądach to respektu wobec ich orzeczeń. Respektu, czyli świadomości konieczności podporządkowania się decyzjom sędziów, niezależnie od tego, czy one nam się podobają czy nie. Respekt wobec decyzji sądów jest bowiem tym, co decyduje o skuteczności wymiaru sprawiedliwości. Parafrazując tu "klasyka", wymiar sprawiedliwości którego orzeczeniami nikt się nie przejmuje istnieje tylko teoretycznie. A wraz z nim teoretycznie tylko istnieje też państwo.
To, z czego ów respekt wobec decyzji sądów wynika jest rzeczą drugorzędną. Oczywiście najlepiej by było, gdyby wynikał z szacunku, na jaki sędziowie zasłużyli dobrą pracą, albo będącego wynikiem autorytetu jaki sędziowie mają w społeczeństwie. Problem w tym, że w Polsce władza nigdy nie cieszyła się autorytetem. Ani w III Rzeczpospolitej, ani w II, ani nawet w I, gdzie znacznie popularniejsze od wyroków były zajazdy i delie podbite kondemnatami. Mocno naiwne jest więc twierdzenie, że obywatele zaczną respektować orzeczenia sądów, jeżeli tylko sędziowie będą rozpoczynać rozprawy punktualnie co do minuty, wydawać wyroki zgodne ze społecznym poczuciem sprawiedliwości i genialnie je uzasadniać. Nie mamy też co liczyć na to, że wszyscy nagle zaczną stawiać się na rozprawy i stosować się do innych wydawanych im poleceń, jeżeli będą one wydawane przez starszych wiekiem sędziów, którzy do służby wstąpili po kilkudziesięciu latach wykonywania zawodu adwokata. Niestety jedyne, co naprawdę może skłonić podsądnych do podporządkowania się decyzjom sądów to świadomość tego, że opór się nie opłaca, to jest, mówiąc brutalnie, strach przed karą. Tylko więc rygorystyczne egzekwowanie prawidłowych postaw wobec sądów i ich orzeczeń, i adekwatne karane naruszycieli może zapewnić prawidłowe funkcjonowanie wymiaru sprawiedliwości. Tak długo, aż postawa "muszę, albo zostanę ukarany" zastąpiona zostanie w świadomości społecznej postawą "muszę, bo sąd każe".
Obawiam się jednak, iż grzech pobłażliwości jest grzechem tak powszednim w sądach, że szanse na taką zmianę są niewielkie. Jakoś nie widzę szans na powszechne "nawrócenie się" sędziów na rygoryzm, czy też na zmiany prawa wspierające wymuszanie respektu wobec orzeczeń sądowych. Raczej obawiam się dalszego podważania pozycji sądów, aż zostanie z nich tylko hm... kamieni kupa. W teoretycznym państwie.
Sub iudice
Zawartość i treści prezentowane w serwisie Obserwator Konstytucyjny nie przedstawiają oficjalnego stanowiska Trybunału Konstytucyjnego.