Odpowiedzialność i dezynwoltura. Czy w XXI wieku jest możliwa wspólnota międzynarodowa?
COP21| Europejska Agencja Środowiska| Hannah Arendt| Ministerstwo Środowiska| rewolucja technologiczna| ropa naftowa| Solidarność| Syria| szczyt klimatyczny| uchodźcy| Unia Europejska| zalesianie
Chwilę przed otwarciem obrad COP21 w Paryżu, szczytu klimatycznego nazywanego rozmowami ostatniej szansy, opublikowany został raport o czystości powietrza w Unii Europejskiej, zgodnie z którym Polska znajduje się w strefie ciemnoczerwonej, najbrudniejszej i najgroźniejszej dla zdrowia. Tymczasem przygotowane na Szczyt stanowisko Polski przewiduje walkę o klimatyczne samostanowienie naszego kraju, a jako główne (i jedyne) narzędzie działań ws. klimatu wymienia... zalesianie.
Podobny wzorzec zachowania mogliśmy obserwować, nie tylko po stronie polskiej, choć bez wątpienia byliśmy tu pionierami, w kwestii przyjmowania uchodźców z Syrii i ościennych obszarów objętych wojną. Unia Europejska porozumiała się z Turcją i to tam będzie kierować masy uciekinierów (w zamian za, między innymi, pomoc finansową i złagodzenie stanowiska ws. łamania przez Turcję praw człowieka). Na dłuższą metę oznacza to odtworzenie problemu bezpaństwowców, który tkwił u korzeni II wojny światowej. Dzisiejsza polityka w bezprecedensowy dla powojennych demokracji sposób wyspecjalizowała się w odsuwaniu problemów na później, spychaniu ich na barki przyszłych rządów i pokoleń. Ta epidemia chronicznej krótkowzroczności każe postawić pytanie: czy wspólnota międzynarodowa w XXI wieku jest jeszcze możliwa?
W XX wieku dwie wojny światowe uprzytomniły nam, że świat jest faktem, i to faktem, który dzieje się teraz, równocześnie. Wyścig atomowych zbrojeń otworzył nam oczy na to, że jesteśmy, wszyscy od wszystkich, wielostronnie zależni. Przez kilkadziesiąt lat po 1945 roku ta świadomość, łącząca kraje rozwinięte bez względu na to, jaki model rozwoju przyjęły (liberalny czy socjalistyczny), zagwarantowała im bezprecedensowy okres pokoju. Tylko im, bo choć to nieprawda, że druga połowa XX wieku była czasem bez wojen, to jednak konflikty uderzały na zewnątrz, toczyły się głównie o strefy wpływów w tak zwanym Trzecim Świecie czy raczej wśród krajów niezrzeszonych, „rozwijających się“.
Oczywiście rozwinięte kraje Pierwszego Świata (Zachodu) i Drugiego Świata (Bloku Wschodniego) rozwijały się znacznie szybciej niż kraje rozwijające się. Wielu ekonomistów twierdzi, że Blok Wschodni upadł właśnie pod ciężarem swojego rozwoju, dla innych była to kwestia wewnętrznych sprzeczności lub niewydolność quasi-zamkniętego obiegu finansowego. Bez względu na przyczyny upadku ZSRR i przejścia jego satelitów pod skrzydła Zachodu, konkurencyjny i stymulujący się nawzajem rozwój w warunkach względnego spokoju zimnej wojny poskutkował nieprawdopodobnymi postępami w najróżniejszych dziedzinach – od technologii po rozwiązania społeczne. Efekty tych postępów były eksportowane do krajów Trzeciego Świata, które starały się z nich korzystać na miarę możliwości, a swoje wysiłki najczęściej intensyfikowały na poszukiwaniu nowych zasobów naturalnych, które mogłyby opłacić import innowacji.
I stąd problemy, który wyrosły w ostatnich czasach na jedno z najważniejszych wyzwań współczesności. Bogate raczej zasobami niż samoreprodukującym się kapitałem „kraje niezrzeszone“ – państwa arabskie, afrykańskie, ale też np. Indie, Chiny, Ameryka Południowa – zbliżyły się do poziomu życia krajów rozwiniętych, ale ich pozycją może zachwiać… dalszy rozwój. Świat jest obecnie w stanie przejść z gospodarki opartej na ropie na gospodarkę opartą na prądzie elektrycznym (który też produkuje się z paliw kopalnych, ale trochę inaczej rozmieszczonych). W ciągu kilku dekad świat zasilany prądem elektrycznym mógłby z kolei przejść niemal w całości na pozyskiwanie go ze źródeł odnawialnych. Te technologie już istnieją, a jak się ostatnio dowiedzieliśmy – zachodni technogiganci budują wyjątkowe w dziejach świata (może za wyjątkiem konkwisty) przedsięwzięcie badawczo-rozwojowe, Breakthrough Energy Coalition, mające przyspieszyć ten proces. (http://www.iflscience.com/environment/bill-gates-mark-zuckerberg-and-richard-branson-team-against-climate-change).
Dla państw - producentów ropy naftowej oznaczałoby to niewyobrażalne tąpnięcie i utratę podstawowych źródeł dochodów. Nie tylko zresztą dla nich. Z kolei, ponieważ dostęp do złóż ropy został opanowany i zabezpieczony w sposób, który na dobre zabetonował petrospołeczeństwa, dla obywateli złaknionych innowacji społecznych, często zwykłej jednostkowej wolności i sprawczości, których frustracje z trudem tylko zagospodarowują propozycje wyznaniowe czy lokalne spory, ta perspektywa ma pewien urok. Np. zyskujący coraz większą popularność salafici to nurt islamskiego rygoryzmu łączący doktrynę religijną z socjalistyczną i minimalistyczną wizją gospodarczą. Dopóki jest w opozycji, jego członkowie mogą żywić nadzieję, że mają receptę na królestwo powszechnej sprawiedliwości i szczęśliwości.
Technologiczna rewolucja z podobnych powodów uderzyłaby w dzisiejsze „królestwa“ Zachodu, wielkie koncerny dysponujące infrastrukturą, dzięki której świat napędzany ropą może działać. To koncerny energetyczne, ale znowu – nie tylko; także producenci samochodów, budowniczy i operatorzy dróg i miast skalibrowanych na tradycyjne środki transportu i sposoby zarządzania termoenergetycznego. Przejście najpierw na prąd, a następnie na odnawialne źródła energii wymagałoby najtrudniejszej rewolucji z możliwych, tj. rewolucji infrastrukturalnej.
A jednocześnie zdajemy sobie sprawę coraz lepiej, że nie ma tu miejsca na tryb przypuszczający. Ocieplenie klimatyczne już ma miejsce; jego pierwsze efekty obserwowano już sto kilkadziesiąt lat temu (poczytajmy autorów z przemysłowej Anglii, Francji, Ameryki… Pierwsza sztuka poważnie podnosząca konieczność walki o środowisko to chyba Wariatka z Chaillot Jeana Giraudoux, gdzie czarne charaktery knują, na przykład, tak: „To geologia dziś rządzi światem. To ona wynajduje ukryte w łonie matki ziemi ciecze i metale, najsolidniejsze fundamenty dla tej formy organizacji społecznej, jaką jeszcze toleruje nasza epoka, mająca gdzieś narody i patriarchat – dla korporacji! Pan Geolog przyniósł nam natchnienie! Proponuje, byśmy naszą spółkę oparli na złożach!“).
W niedawnym numerze The Economista alarmowano, że nie da się utrzymać założonego spowolnienia wzrostu temperatur globalnych do zaledwie 2 stopni Celsjusza w ciągu najbliższych lat. Będzie cieplej: globalny poziom morza podniesie się szybciej (kończy się nam czas na to, by coś wymyślić), nastąpi pustynnienie, hekatomba gatunków zwierząt i roślin, a w konsekwencji wzrost cen żywności i głód w najbiedniejszych regionach, które właśnie zaczęły się odbijać od dna, a poza tym uzyskały środki łączności z resztą świata, więc w naturalnym odruchu ich mieszkańcy będą ciągnąć tam, gdzie jeszcze żyć się da. Tak jak ciągną już teraz, uciekając przed konfliktami, z których wiele toczy się o resztki zasobów. Te co prawda jeszcze się nie kończą, ale pomału kończy się ich okres „przydatności do spożycia“…
Bo nieprawdopodobny spadek cen ropy, który zaczął się w 2014 roku, należy chyba tłumaczyć właśnie takim rozumowaniem krajów-producentów ropy: choć w dłuższej perspektywie nieuniknione jest odchodzenie od tego surowca, w perspektywie średniej można je odłożyć w czasie, jeśli nie będzie się opłacać, bo ropa pozostanie tańsza niż inne źródła energii. To może też dotyczyć intensyfikacji konfliktów z wykorzystaniem ciężkiego uzbrojenia: kiedy, jak nie teraz, warto puścić w ruch zabawki, które ciągną tradycyjne paliwo jak smoki? Zanim zostaną zastąpione przez, prawdopodobnie równie śmiertelną, cyberbroń na baterie słoneczne?
Obrady COP w ciągu dwudziestu jeden lat cechował niekiedy entuzjazm, kiedy indziej sceptycyzm. Ostatnio uderzono w ton alarmistyczny. I słusznie, bo tak naprawdę to powinna być próba uzgodnienia warunków tej globalnej rewolucji energetycznej na międzynarodowym szczeblu. Każdy rok bez takiej konkluzji to kolejny rok astronomicznych zysków dla petromonarchii, tradycyjnych ponadnarodowych koncernów – a zarazem krok bliżej ekologicznej katastrofy, zwykłe marnotrawstwo środków publicznych i prywatnych pieniędzy obywateli, ale także miliony niepotrzebnych śmierci na wiele chorób cywilizacyjnych związanych z zanieczyszczeniami powietrza i środowiska.
Wstrząsające mapy zanieczyszczeń powietrza opublikowane właśnie przez Europejską Agencję Środowiska (http://www.eea.europa.eu/publications/air-quality-in-europe-2015 ) wskazują, że Polska znajduje się w najgorszej strefie zanieczyszczeń. Niechęć do rewolucji technologicznej i powoływanie się na skok cywilizacyjny dokonany w dekadzie po przełomie – tu widać na ciemnoczerwono.
W tym kontekście jak żart brzmią propozycje naszego Ministerstwa Środowiska na COP21: „Podczas COP21 w Paryżu będziemy zabiegać o uznanie różnych form ograniczania emisji dwutlenku węgla, w tym zalesiania, za równoprawne z redukcją spalania paliw kopalnych sposoby zmniejszania koncentracji gazów cieplarnianych w atmosferze“, gdyż „Polska, tak jak i inne państwa, powinna mieć jednak zapewnione prawo do suwerennego określenia najbardziej korzystnych i efektywnych działań zmierzających do ochrony klimatu oraz do określania własnej ścieżki rozwoju“. Już wiemy, że „walka o zalesianie“ zakończyła się powodzeniem. Takim samym, jak „odbijanie“ Puszczy Białowieskiej z rąk dyrektora, który blokował wycinkę jej obrzeży… To niezła metafora.
To samo stronnictwo, które dziś ze zwykłego strachu przed zmianami staje po stronie korporacyjnych egoizmów i petrodyktatur, zaproponowało jeszcze w poprzedniej kadencji Sejmu, by zamiast przyjmować uchodźców, „pomóc im“ na miejscu. Ciekawe jak? Użyźniając pustynie? Czy radykalizując nastroje wśród wszystkich tych, którzy jeszcze nie uciekli, bombardowaniami?
Albo tak jak to robi Unia Europejska, której impet innowacyjny i modernizacyjny kanalizuje się w przestarzałym modelu rozwojowym, który zamiast odpowiadać na zmiany społeczne i ułatwiać dążenie do pokojowej kohabitacji z przyrodą, petryfikuje zastane układy i infrastruktury. Europa jest coraz bardziej nacjonalistyczna, zalękniona i krótkowzroczna (aby tylko nie dojrzeć konieczności rewolucji) – więc woli wysłać czek Turcji, niech zajmie się nowymi bezpaństwowcami. Niech ich umieści w obozach, niech im odbierze człowieczeństwo, niech sobie weźmie, poza 3 mld euro, także i złoża powoli odchodzącej w niepamięć ropy opanowane dziś przez ISIS… Jakiego potwora hodujemy w imię przywołanej przez polskiego konserwatystę wypaczonej chrześcijańskiej zasady ordo caritatis…?
* * *
„Wyrosłej z lęku przed globalnym zniszczeniem negatywnej solidarności towarzyszy mniej oczywista, choć oddziałująca równie silnie obawa natury politycznej. Pozytywna solidarność w tym, co polityczne, może istnieć tylko na bazie wspólnej odpowiedzialności. Być obywatelem kraju znaczy ponosić współodpowiedzialność za to, co w imieniu tego kraju czyni publicznie jego rząd, i to niezależnie od indywidualnej ‘winy’ lub ‘niewinności’. Solidarność ludzkości mogłaby implikować globalną odpowiedzialność, która jako taka jest nie do uniesienia. To całkowicie naturalne, że reakcją na ogromne niebezpieczeństwa i nieznośne obciążenia, które wynikają ze ‘światowej polityki’, jest polityczna apatia, przejawiająca się również w nacjonalistycznym izolacjonizmie lub desperackim buncie przeciw nowoczesnej technice. Sam fakt, że jesteśmy zmuszeni uczestniczyć w globalnej teraźniejszości, której nie odpowiada żadna wspólna przeszłość i która tym samym drąży wszelkie tradycje i pozbawia minione zdarzenia historyczne ich właściwej wagi, wystarczyłby nam, aby uznać, że idealizm, w którego ramach humanizm i oświecenie wymyśliły pojęcie ludzkości, był haniebnym, a w każdym razie oderwanym od rzeczywistości optymizmem.“
Te słowa Hannah Arendt napisała w 1953 roku. Trafne, bolesne, ale jednak się zestarzały. Dziś mamy już tę wspólną przeszłość, której filozofce brakowało osiem lat po II wojnie światowej: dekady ONZ, entuzjazm nieudanego „końca historii“, globalna wojna z terroryzmem, a od dwudziestu kilku lat wspólny globalny namysł nad wyzwaniami klimatycznymi dały pojęciu ludzkości historyczną substancję i fundament realnej wspólnoty losów.
Wydawałoby się, że to powinno wystarczyć do budowy globalnej solidarności, że są to argumenty nie do odparcia, że każde inne postępowanie byłoby pozbawione sensu. Ale solidarność ma to do siebie, że jest krucha, zwłaszcza w tych fazach rozwoju, kiedy pierwszy entuzjazm ugina się pod ciężarem pierwszej odpowiedzialności. Wtedy najłatwiej ją rozerwać, a pierwszy, kto wystąpi w obronie swojego interesu, łatwo znajduje naśladowców.
Dziś mój osobisty udział we współodpowiedzialności każe mi się czuć współwinną nie tylko tego, co wyprawia cała ludzkość – moja ojczyzna, z którą się identyfikuję, jak długo piję tę samą wodę i oddycham tym samym powietrzem – ale i mój kraj pochodzenia, który wziął na siebie, chyba bez żadnej refleksji, rolę koryfeusza narodowego egoizmu.
A dla formacji, dla której mój idealizm, solidarność i poczucie współodpowiedzialności jest „haniebnym, a w każdym oderwanym od rzeczywistości optymizmem“, pełnym naiwności „dobrym serduszkiem“, nie mam nic oprócz smutku w oczach. I zapowiedzi: patrzę na was.
Zawartość i treści prezentowane w serwisie Obserwator Konstytucyjny nie przedstawiają oficjalnego stanowiska Trybunału Konstytucyjnego.