Partie muszą wyjść do ludzi…

budżet obywatelski| demokracja| partie polityczne| rankingi zaufania| wybory| życie publiczne

Partie muszą wyjść do ludzi…

Narzekamy na politykę i polityków. Na partie polityczne i na brak adekwatnej reprezentacji społeczeństwa w parlamencie. Nie podobają nam się wewnętrzne tarcia w łonie ugrupowań politycznych.

Jakby tego było mało, niektórzy partyjni liderzy przyzwyczaili nas do złych obyczajów. Do nieustannego pastwienia się nad przeciwnikiem. Do pogardy wobec pokonanego z jednej strony. Z drugiej, do nieuznania wiktorii oponenta. I nawet jeśli wykorzystuje się czasem pomysły konkurencji, robi się wszystko, aby zatrzeć wrażenie, że idea narodziła się we „wrogim obozie”.

Polska polityka to często zarządzanie lamentem politycznych oponentów. Najpierw wprowadza się pewną zmianę. W odpowiedzi słychać lament, zamiast rzeczowej krytyki. Wobec czego pozostaje już tylko potrzeba poradzenia sobie z lamentem.

To i wiele innych zjawisk nam, obywatelom, się nie podoba. Trudno. Zatem musimy być od polityków mądrzejsi. Po co? Żeby polityka się zmieniła. Żeby zaczęła spełniać nasze ambitne oczekiwania, jakie wobec niej żywimy. Jak tego dokonać? I tu jest problem.

By nastąpiła zmiana, słynne obamowskie „change – we can do it”, musimy wejść w politykę i przestać bezustannie narzekać. Na to, że nie ma na kogo głosować. Wówczas nastąpi spotkanie polityki z naszymi oczekiwaniami.

My wolimy jednak narzekać. To zresztą ciekawe. Z jednej strony nie ufamy istniejącym partiom. Zawód polityka w rankingach zaufania znajduje się na szarym końcu wszelkich profesji. A jednocześnie nie chcemy nowych partii na scenie politycznej. Tak jakbyśmy przeczuwali starą prawdę. Nie tylko, że polityk „też człowiek”. Mianowicie, że politycy są tacy sami jak reszta społeczeństwa. Że politycy są z nas. A zatem, że zawsze tacy będą. Tak jak my jesteśmy w swoim poczuciu niezmienni, konsekwentni, stali.

Być może stąd wynika nasza deklarowana bezradność. Słynne poczucie braku wpływu na rzeczywistość publiczną. Wszystko to są pozory. Bo, powiedzmy sobie szczerze, nic się na tym łez padole nie zmieni. Póki zaledwie 14 procent z nas będzie angażować się w życie publiczne w różnych jego przejawach.

Demokracja to wszak nie tylko branie lub niebranie udziału w głosowaniu. To ostatnie też zawsze jest jakimś wyborem. O zdrowej demokracji świadczy poziom społecznego zaangażowania w życie publiczne w ogóle. I dlatego, gdy sąsiad przekonuje: nie idź na referendum, to nie ma racji politolog, który mówi, że to jest psucie demokracji. Instynktownie wiem, że mojemu sąsiadowi na czymś jednak zależy. Za czymś się opowiada. Nie jest bierny.

Inna sytuacja: młodzi aktywiści PiS-u rozklejają po Warszawie plakat z literką W. Chociaż zdaję sobie sprawę, że jest to nadużycie symboliki powstańczego zrywu, nie odmówię tej „pracy” pewnego obywatelskiego sensu.

Co jednak robić, żeby było lepiej? Nie ma innej drogi: trzeba dołączać do stowarzyszeń, zakładać fundacje. Wspierać lokalne inicjatywy, działać w radach parafialnych… I w końcu, co nie mniej ważne, zapisywać się do demokratycznych partii politycznych. Najlepiej już istniejących, by nie mnożyć sztucznych bytów i powracać do traumy rozdrobnienia politycznego z lat 90-tych. Jeśli zależy nam na skuteczności, a nie tylko naiwnym idealizmie.

I stołeczna refleksja na koniec. Po warszawskim referendum i obywatele, i politycy wiedzą, że przywódcy muszą być bliżej ludzi. Że muszą do obywateli wyjść i nie bać się tłumaczyć swoich decyzji. Nieraz decyzji trudnych. Pytanie, kiedy zdamy sobie sprawę, my obywatele, że do polityków też trzeba wyjść? Nie tylko w geście sprzeciwu. Choć i w tym tkwi wielka wartość.

Kiedy zatem skorzystamy z istniejących instytucji? Nie po to, aby coś znieść, kogoś odwołać, ale by coś stworzyć, zbudować, zaproponować? Przekonać do swoich racji i pomysłów za pośrednictwem demokratycznych ugrupowań politycznych. Czy jest coś, co może zaszczepić w nas ten prawdziwie obywatelski bakcyl? Bo bakterii sprzeciwu mamy w sobie dość.

Otóż narzędzia są. I jest ich coraz więcej, ostatnio chociażby popularny budżet obywatelski. Tylko „robotników” wciąż mało.

Autor jest publicystą, redaktorem naczelnym kwartalnika "Pismo er".

Instytut Obywatelski

Publicystyka

Zawartość i treści prezentowane w serwisie Obserwator Konstytucyjny nie przedstawiają oficjalnego stanowiska Trybunału Konstytucyjnego.