Pieniądze, durniu!
Donald Tusk| dyskryminacja kobiet| Early Money Is Like Yeast| Ewa Kopacz| in vitro| parytety| The Wish List| Wiktor Osiatyński
- Czy poparłeś to swymi pieniędzmi? – pytają w Ameryce tego kto gorąco za kimś lub za czymś optuje, agituje, tego kto do kogoś czy do czegoś usilnie namawia. I to jest dobre pytanie. Żyjemy w szczęśliwym okresie, gdy ojczyzna, po raz pierwszy w swej ponad tysiącletniej historii, nie wymaga od nas ofiary krwi. Gdy idee nie wymagają, by dla nich wypinać piersi i nadstawiać głowy. Gdy cele społeczne można i trzeba osiągać bez narażania życia i zdrowia. Lecz to nie znaczy, że daje się je osiągnąć za friko. I powiem więcej; w cichości ducha uważam, że takie cele, pomysły, idee, które nic nie kosztują, to potrafi mieć byle pętak. Skądinąd, nawet inteligentny.
Tyle wstępu, a teraz szczegóły. Na razie dwa.
I –In vitro, czyli ciszej nad tą próbówką
Co roku gipsuje się w Polsce dziesiątki tysięcy – zapewne – nóg, złamanych, jak nie na nartach, to na nieczyszczonych chodnikach. Co roku wstawia się miliony plomb. A gdzie ustawy; o gipsowaniu kończyn, plombowaniu zębów, a także, o wycinaniu wyrostków robaczkowych, pędzelkowaniu gardeł i innych takich? Dodajmy, żeby być bliżej tematu, nie ma ustaw o sprawdzaniu drożności jajowodów i żywotności plemników. Widać wystarcza wiedza potwierdzona dyplomami personelu medycznego, plus szczegółowe instrukcje medyczne. W podobny sposób, w oparciu o kardynalną zasadę państwa prawa, że co nie zakazane to dozwolone, wykonuje się w naszym kraju zabiegi zapłodnienia pozaustrojowego, znanego jako in vitro. W ten sposób pojawiają się nowi Polacy, którzy będą pracować m.in. na Fundusz Kościelny, czy co tam na jego miejsce powstanie, na emerytury starszego pokolenia, nie wyłączając polityków i publicystów zwalczających zawzięcie tę metodę.
Rozumiem ich poglądy w tej sprawie i je zdecydowanie odrzucam, ale teraz nie dyskutuję z nimi. Zwracam się do sił Postępu optujących za in vitro. I pytam czy chodzi im o udowodnienie, że mają rację, o szeroko rozumiany Postęp, z możliwie największej litery? Czy może o ułatwienie konkretnym ludziom urodzenie dziecka? Jeśli o ten pierwszy cel, to życzę wszystkiego najlepszego. Jeśli o drugi, to uświadamiam, że najbardziej liberalna ustawa, jaką realnie można sobie wyobrazić, okaże się restrykcyjna w porównaniu ze stanem obecnym. Będzie musiała być wynikiem zażartej walki, pogarszającej i tak już napiętą sytuację polityczną, walki zakończonej kompromisem, bo żadna ze stron nie może przegrać. A z punktu widzenia interesów potencjalnych rodziców, będzie to typowy kompromis dupy z batem. Dixi.
Byłoby spokojnie tak jak jest, gdyby sprawa nie została wywołana przez obietnicę refundowania tego zabiegu ze środków NFZ, ogłaszaną kolejno przez Ewę Kopacz i Donalda Tuska. Gong na ringu. Siły Postępu, z jednej i Konserwa Po Bożemu, z drugiej strony, potraktowały to jako wyzwanie. Polaryzuje się opinia publiczna, a z nią Sejm i Senat, zarysowuje się rozłam wewnątrz Platformy Obywatelskiej. Strony, już z góry, grożą sobie Trybunałem Konstytucyjnym i Najwyższą Izbą Kontroli. A tego wszystkiego mogłoby nie być i nie powinno być. Wytoczono po obu stronach najcięższe armaty, podniesiono sztandary z najszczytniejszymi ideami, przemilczając po trochu pieniądze, jako element sporu. A jeśli w kwestii najbardziej zasadniczych Zasad, Wartości, Imponderabiliów i tp. trudno jest o kompromis, to o pieniądze zawsze można się potargować i względnie łatwo dogadać się. Pieniądze reprezentują wartość namacalną i w przeciwieństwie do Wartości dają się dzielić.
Przy dotychczasowym, sensownym podejściu do in vitro, właśnie pieniądze stanowią poważny problem. Zabieg wykonuje się w prywatnych przychodniach i nie kosztuje on mniej niż dziesięć tysięcy, a częściej piętnaście i więcej. Dla bardzo wielu par to bardzo poważna suma. Tym bardziej, że przed in vitro wypróbowuje się inne metody, też nie za darmo i na jednym zabiegu in vitro rzadko się kończy. A NFZ zawsze będzie dysponować ograniczoną sumą pieniędzy. I zawsze będzie można podjąć spór czy je wydawać na kontrowersyjne in vitro czy na bezkonfliktowe ślepe kiszki.
I jeśli tak, to chyba lepiej by było dać sobie spokój z ustawą. A ponieważ obudzona Konserwa już nie popuści i wystąpi ze swoim projektem, o którym z góry można powiedzieć, że potępi, zabroni oraz przewidzi kary, to nie radziłbym też występować z kontrprojektem, bo to doprowadzi do lepszego, gorszego, lecz w sumie gorszego kompromisu. Wystarczy dopilnować, by jawnie restrykcyjny projekt nie zebrał większości w Sejmie, co nie powinno być trudne przy aktualnym układzie sił. I dalej; dlaczego nie założyć i nie zarejestrować fundacji wspierającej rozrodczość rodaków i nie zbierać środków na taki cel?
Wyobrażam sobie, że byłaby to instytucja pożytku publicznego, upoważniona do przyjmowania jednoprocentowego odpisu w PIT-ach i działajaca na zasadach subsydiarności. Czyli pomagająca w miarę realnej potrzeby. Środków nie dostawałyby, jak od NFZ, instytucje medyczne, lecz potrzebujące pary, w takim zakresie jakiemu same nie mogą sprostać. I nie tylko na in vitro, lecz również na wcześniejsze, prostsze i tańsze zabiegi.
Może za bardzo zasugerował mnie de Tocqueville, może za bardzo idealizuję Amerykę, lecz myślę, że tak by chyba postąpili Amerykanie.
Tak zresztą postępują w innej sprawie, która tu zamierzam poruszyć.
II – parytet, czyli ”Emilka”
Płeć drugiej osoby – pisałem i będę pisał – staje się dla mnie istotna kiedy zamierzam zatańczyć tango lub zawrzeć związek małżeński. We wszystkich innych przypadkach liczą się inne kwalifikacje, luźniej związane z płcią. A że praca łopatą przeważnie lepiej wychodzi mężczyznom, zaś precyzyjny montaż na taśmie i rodzenie dzieci kobietom, to jakoś nikt w tych dziedzinach nie walczy o kwoty i parytety.
Jeśli chodzi o udział we władzach, tak publicznych – parlamenty, rządy, samorządy - jak i korporacyjnych i wszelkich innych, to takie same kwalifikacje mogą mieć obie płcie. Tradycyjnie zdobywali je mężczyźni i oni obsadzali prawie wszystkie decyzyjne i prestiżowe stanowiska, lecz to się zmienia. Na początku zeszłego wieku tylko kilka uniwersytetów w Europie pozwalało studiować kobietom. Teraz kobiety stanowią już większość absolwentów wyższych uczelni i jeszcze większą większość studiujących. Czyli proporcje w elicie wiedzy, pieniądza i władzy coraz bardziej będą musiały się zmieniać na korzyść kobiet.
Jest to proces cywilizacyjny nie do zatrzymania i odwrócenia w dłuższym okresie. Rozwój technologii sprawia, że społeczny podział pracy w coraz większym stopniu eliminuje siłę fizyczną, której przeważnie więcej mają mężczyźni. Jednocześnie, w skali historycznej, przemoc, a więc wojna odgrywa stopniowo coraz mniejszą rolę, a bycie wojownikiem, tradycyjnie męskie zajęcie, przestaje zapewniać wysoką pozycje w rodzinach, społecznościach, państwach. Zapewniają ją w coraz większym stopniu kwalifikacje dostępne obu płciom, więc w ich zdobywaniu kobiety widzą swoja drogę faktycznej emancypacji, tam gdzie ona jest już gwarantowana w formie prawnej. Jest to korzystne nie tylko dla zainteresowanych, czyli kobiet, lecz dla całych społeczeństw. Jedną z przyczyn względnego zacofania krajów muzułmańskich jest społeczna dyskryminacja kobiet. Baza, z której mogą się rekrutować elity jest tam o połowę, czy prawie o połowę mniejsza niż mogłaby być. W krajach Zachodu podobna sytuacja, dwieście – trzysta lat temu, pasowała do ówczesnego poziomu cywilizacji, obecnie jej relikty stanowią kulę u nogi.
Feministki i feminiści muszą dostrzegać ten proces i zwracają uwagę na … rosnącą, ich zdaniem, niesprawiedliwość. Dysproporcje we wszelkich władzach zmieniają się co prawdą na korzyść kobiet, jeśli porównać ogólną liczebność obu płci, lecz stają się bardziej rażące, gdy się porówna większość wykształconych kobiet z mniejszością odpowiednio kwalifikowanych mężczyzn. Wciąż działają kulturowe mechanizmy selekcyjne, w których funkcjonują decydenci niezależnie od tego jakiej są płci. Jeśli nawet o przyjęciu do pracy, nominowaniu na stanowisko, czy o poparciu w staraniach o wybór decyduje kobieta, to wśród osób kandydujących raczej wybierze tę, która nie pójdzie na urlop macierzyński. I jeszcze jeden aspekt. Idiotyczny, lecz z moich obserwacji wynika, że dosyć istotny. Niechętnie się zatrudnia podwładnego, którego niezręcznie jest opieprzyć. W naszej kulturze dotyczy to osób zdecydowanie starszych i ciągle jeszcze kobiet. Lecz niech kobiety nie tracą nadziei.
Przy rosnącej dysproporcji potencjalnych kandydatek i kandydatów na wyższe pozycje w społeczeństwie, wspomniane wyżej mechanizmy selekcyjne będą pękać – już stopniowo pękają. Proporcje z czasem się wyrównają, a jeszcze później kobiety zdominują mężczyzn. Ile to zajmie czasu trudno powiedzieć. Obserwujemy wyraźne przyśpieszenie z pokolenia na pokolenie, a im szybciej to idzie, tym większe zniecierpliwienie zainteresowanych płci obojga. Stąd parcie na ustawowe kwoty i parytety we władzach publicznych, a ostatnio nawet w korporacjach. Zapewne obejmie to senaty wyższych uczelni, wszelkie rady i komitety.
Zwolennicy tych zmian robią wrażenie, jakby nie zdawali sobie sprawy, że ich poglądy i postulaty w większym stopniu wynikają z ich wiary w Postęp i Sprawiedliwość jako idee niż z rzeczowego podejścia do postępu i sprawiedliwości jako czegoś co podlega w miarę obiektywnemu rozważeniu i optymalizacji w działaniu. Przez optymalizację nie rozumiem tego, że wpierw zawalczymy u kwotę 30 procent, potem – 40, by później zdobyć połowę. Niech w tych gremiach kobiety nawet stanowią większość, jeśli w konkursie kwalifikacji więcej ich zdobędzie lepsze pozycje. I tu Amerykanie, czy raczej Amerykanki, pokazują ja się do tego zabrać.
W roku 1985, w domu pani Ellen Malcom zebrało się dwadzieścia pięć pań, związanych z Partią Demokratyczną, którym się nie podobało, że Stanami, prawie wszędzie i na wszystkich szczeblach władzy rządza prawie wyłącznie mężczyźni. Postanowiły działać, tworząc strukturę, mieszczącą się w kategorii politycznych komitetów akcji – PAC (Political Action Committee) Nie domagały się, jak ich europejskie koleżanki, praw do kwot i parytetów, lecz postanowiły gromadzić pieniądze na kampanie wyborcze kobiet polityków. Tu bardzo przepraszam feminizatorów języka polskiego, lecz ”polityczka” to po polsku, niepoważna polityka, marne politykowanie, a nie kobieta poważnie zajmująca się polityką.
Stworzona organizacja to wpadająca w ucho i oko Emily, skrót pełnej nazwy Early Money Is Like Yeast – czyli wczesny pieniądz jest jak drożdże. Emilka zbiera wczesne pieniądze na start w polityce, na kampanie wyborcze, ale i na szkolenie kobiet w tym co jest potrzebne w prowadzeniu kampanii oraz w pełnieniu funkcji politycznych. Z dwudziestopięcioosobowej grupy inicjatywnej powstała organizacja licząca teraz sześćset tysięcy osób. Po jakimś czasie powstała analogiczna organizacja The Wish List, czyli lista życzeń, związana z Republikanami.
W roku powstania Emily w Izbie Reprezentantów Kongresu były 22 kobiety, a w Senacie – wszystkiego dwie. Razem 24. Izby są równoprawne, lecz do niższej jest się wybieranym na dwa lata, a do Senatu – na sześć. Senator to znacznie wyższa pozycja. W dziesięć lat później w Izbie Reprezentantów było 48 kobiet, a w Senacie – siedem. Łącznie – 55. Obecnie jest 78 kobiet reprezentantów i 20 kobiet senatorów. Ten postęp mieści się w ogólnoświatowym procesie przemian cywilizacyjnych, podobny w Stanach, w Polsce i wielu innych krajach. Lecz w Ameryce ma w tym udział zorganizowana praca u podstaw, a potem uprawnione sięganie po zapracowane owoce. Ani Sarah Palin, ani Hilary Clinton nikt nie ośmieli się powiedzieć, że zawdzięczały swoją pozycję temu, że są kobietami.
Nie odnosi się do nich ewangeliczne : „Wiem, panie, że lubisz zbierać gdzie nie zasiałeś i znajdować gdzie nie zgubiłeś”, lecz „suum quique”, rzymska zasada, rozumiana w ten sposób, że każdemu to, na co sobie zasłużył. A nikt sobie nie zasłużył na swój kolor skóry, geograficzne i społeczne miejsce urodzenia, ani na płeć. Wiadomo, że świat nie zawsze jest sprawiedliwy, że w praktyce bywa raz tak, a raz inaczej. Ale przynajmniej porządku normatywnego nie warto dopasowywać do przywilejów, na które się nie zasłużyło. Lepiej pracować nad sprostaniem tym normom.
I tu znowu zwracam się do sił Postępu, których cele popieram, krytycznie patrząc na ich sposoby osiągania tych celów. Dlaczego kolejny Kongres Kobiet ma nie doprowadzić do powstania fundacji na podobieństwo Emily czy The Wish List? Czy przygotowanie pań na głowę bijących w polityce niedouczonych facetów nie byłoby lepszym rozwiązaniem od wymuszonych kwot i parytetów? A komu naprawdę zależy na damskim udziale we władzach, niech nad tym popracuje, bądź tylko poprze własnymi pieniędzmi. Gdy zobaczę, że robią to moi koledzy i przyjaciele: Piotr Pacewicz, Wiktor Osiatyński i paru innych, sięgnę i ja do kieszeni.
Zawartość i treści prezentowane w serwisie Obserwator Konstytucyjny nie przedstawiają oficjalnego stanowiska Trybunału Konstytucyjnego.