Nasze dorabianie ideologii do porażki, mit ofiary, ściganie się, zupełnie bezsensowne i skazane na porażkę z krajami bardziej zaawansowanymi cywilizacyjnie (oni mają Goethego, my Mickiewicza, oni nas Einsteinem, my ich Skłodowską-Curie!), to ciągłe poczucie niedocenienia, naszej skomplikowanej historii i psychiki, połączone z kompleksem niższości – to wszystko sprawia, że ciężki bagaż polskości najchętniej by się zrzuciło, precz, z karku. I tak też w dużej mierze starają się robić młodzi, a przynajmniej tak im się wydaje. Przeznaczenie banalnych polskich klisz dopadnie ich prędzej czy później. Jeśli chcą odnieść się jakoś do zbiorowej tożsamości, to jak dotąd inna, równie intensywna nie istnieje.
Polacy mają pretensje. Chcieliby coś znaczyć. Zostać zauważeni. Ale nie zrezygnować z tego, co czyni ich, nas wyjątkowymi. Tej niezwykłej historii. Honoru. Tego, czym szczycą się przegrani, chwilowo korzystający z dobrej koniunktury historycznej. Polska jest za słaba, za świeża, zbyt niepewna siebie, by móc afirmować w sobie to wszystko, co czyniłoby ją rzeczywiście niebanalną.
Ulubione pojęcia w słowniku liberalnych elit nie zawierają haseł takich jak naród, polskość, patriotyzm. Rzecz w tym, że nie udało się wytworzyć innych, równie gorących. Łysi chuligani rytmicznie podskakujący w gorylich maskach na uniwersyteckich korytarzach śmieszą bardziej niż straszą, ale są przejawem pewnego szerszego zjawiska – świadomej bądź nie abdykacji ze zredefiniowania polskości w nowych warunkach. W ten sposób polskość oddajemy walkowerem radykalnej prawicy, która narzuca swoje kryteria – kto jest, a kto nie jest dobrym Polakiem. Polskość trzeba spluralizować – tak by komfortowo czuły się w niej i „lemingi”, i mniejszości narodowe, i seksualne. Wówczas opcja narodowa stanie się zaledwie jednym z wielu możliwych – tak samo wiarygodnych i równie dobrych – wariantów.
Polskość leży na ulicy. Wystarczy się schylić. Staramy się ją podnieść w XIV numerze „LIBERTÉ!”.
Liberte!.pl