Prawie pusta demokracja

David Beetham| demokracja| Kevin Boyle| marketing polityczny| reformy| Włodzimierz Cimoszewicz

Prawie pusta demokracja
Chełmski Duch Bieluch. Wikipedia.org

Jeśli zwykli ludzie nie dostrzegają niczego istotnego w demokracji, ponieważ wydaje się, że nie ma ona żadnego odniesienia do ich codziennego życia […], nie uczynią oni nic dla jej obrony. Jeśli wybory, stawiane przed nimi przy okazji wyborów, nie stanowią dla nich żadnej różnicy, ponieważ politykom brak kompetencji albo woli zmiany […]; jeśli podstawowe prawa obywatelskie i polityczne nie są dostatecznie zagwarantowane, by dać ludziom zdolność organizowania się i prowadzenia bez obaw [wytłuszczenia moje – MF] kampanii co do zagadnień publicznych; nade wszystko, jeśli ludzie nie mają żadnej kompetencji, by przedstawiać swoje sprawy na najbardziej lokalnym szczeblu miejsca pracy i miejsca zamieszkania – znaczy to, że demokracja przemieniła się w pustą półkę, w formę pozbawioną jakiejkolwiek substancji.

Tymi słowami kończy się książeczka Davida Beethama i Kevina Boyle’a pt. „Demokracja: pytania i odpowiedzi”, opublikowana z inicjatywy UNESCO w 1994 roku (ISBN 83-85709-95-9).

Uderzyło mnie, jak niewiele brakuje, aby polską demokrację nazwać „pustą półką”, „formą pozbawioną substancji”. I to w groźnej sytuacji międzynarodowej, gdy kilkadziesiąt kilometrów za wschodnią granicą Polski szaleje wojna. U nas zaś demonstracje, częściowo uzasadnione, przybierają na sile w roku wyborczym. A my nie mamy na kogo głosować i stopniowo tracimy demokratyczną substancję.

W takiej chwili myślę o dzieciach. Mam bowiem świadomość, że moje pokolenie – ludzi urodzonych w latach 80. XX wieku – nie zdąży już skosztować owoców pozytywnych, długofalowych reform, jeżeli takowe nastąpią, i nawet jeśliby nastąpiły zaraz. Oby przynajmniej oszczędzono nam goryczy wojny, obyśmy mogli przeżyć w spokoju, choćby skromnie. I tak będziemy mieli wtedy lepiej niż nasi dziadowie, którzy ścierpieć musieli niewyobrażalne okrucieństwa minionego stulecia.

Dzisiaj jest czas stosowny do tego, aby pomyśleć o lepszej przyszłości dla tych, którzy przyjdą po nas. A im więcej myślę o dzieciach, tym więcej znajduję podobieństw między nimi a politykami…

Oprowadzałem kiedyś grupy szkolne po ratuszu (nieważne, w jakim mieście). Dla dzieci największą atrakcją była piwnica, za panowania pruskiego pełniąca funkcję aresztu. Jednak tę uciechę zostawiałem na deser. Wcześniej prowadziłem milusińskich do sali obrad. Po wejściu do sali prosiłem o zamknięcie drzwi (zgiełk mógłby podrażnić układ nerwowy urzędującego obok prezydenta) i zajęcie miejsc wokół dużego, owalnego stołu. Dzieci rzucały się na najbliższe krzesła, a kiedy już siedziały w miarę spokojnie, zaczynałem autorską lekcję demokracji.

Zwracałem się do ucznia siedzącego na krześle, które podczas obrad rady miejskiej należało do najwyższego włodarza i mianowałem to dziecko prezydentem. Towarzysze wybrańca otrzymywali stanowiska wiceprezydentów. Następnie wskazywałem przewodniczącego zgromadzenia oraz radnych. Czasami grupa była tak liczna, że nie dla wszystkich starczało miejsc przy stole. Tych, którzy przycupnęli pod ścianą, prosiłem o wcielenie się w dziennikarzy, mieszkańców, obserwatorów itp. Skoro każdy uczeń poczuł się ważny i doceniony, przechodziliśmy do rządzenia. Pytałem dzieci, co chciałyby zmienić w mieście, czego im brakuje albo co powinno zostać wybudowane. Oczywiście najczęściej otrzymywałem gromką odpowiedź, że trzeba by postawić nową lodziarnię, pizzerię czy plac zabaw. I oczywiście traktowałem taką odpowiedź jak najpoważniej. Po czym przechodziliśmy do głosowania: kto jest za wybudowaniem nowego placu zabaw, proszę podnieść rękę itd. Z największym zaciekawieniem obserwowałem reakcje uczniów, kiedy padały dwie propozycje, a można było przegłosować tylko jedną z nich. Czyli gdy trzeba było się zdecydować: albo lodziarnia, albo pizzeria. Dyskusje, jakie wywiązywały się w takich sytuacjach, przypominały mi do złudzenia prawdziwe obrady z udziałem dorosłych polityków. Tyle że – jeszcze – bez wyzwisk.

Może to pomysł niegłupi, żeby traktować polityków jak dzieci? Może oni też potrzebują wychowania? I może psujemy ich, niczym nieodpowiedzialni rodzice, przymykając oko na błędy, byle oddalić wizję większego zła?

Być może, ale przecież są pośród polityków ludzie godni szacunku, tacy, od których my, wyborcy, moglibyśmy się uczyć. Na przykład Włodzimierz Cimoszewicz, mówiący w Newsweekubraku polityków wagi ciężkiej. Co gorsze, nie ma ich także w nowym pokoleniu, w którym dominują populistyczni i niedouczeni karierowicze, troszczący się jedynie o własne korzyści. Wpisują się oni jednak w ogólne światowe tendencje: zero poważnych idei i wszystko na sprzedaż.

Rzeczywiście marketing polityczny przyćmiewa konsekwentną pracę nad wizerunkiem polityka wiarygodnego. Każdy humbug ma jednak krótkie nogi. Przypominam sobie jeszcze jedną historyjkę z dziećmi…

Na ferie w muzeum przebierałem się za ducha i chowałem w XIX-wiecznym pomieszczeniu kuchennym. Drzwiczki mojej kryjówki otwierały się na korytarz, którym przechodziły dzieci. Gdy tylko słyszałem zbliżającą się grupę, zaczynałem zawodzić, jak na ducha przystało. Później zaś, zgodnie z planem, osoba oprowadzająca grupę uchylała drzwiczki. Dzieci piszczały, po chwili oswajały się z duchem, wysłuchiwały jego historii (właściwie legendy) i odchodziły ucieszone, machając rączkami na pożegnanie.

Ale pewnego razu coś poszło nie tak. Jedna dziewczynka przestraszyła się nie na żarty i zaczęła płakać. Koleżanka z muzeum, która akurat opiekowała się grupą, zareagowała odruchowo. Nie bójcie się, powiedziała do dzieci. To pan Marcin Fedoruk przebrał się za ducha. Znacie przecież pana Marcina z biblioteki. Jakiś chłopiec, lider w swojej klasie, podbiegł do mnie i szarpnął za prześcieradło, którym byłem owinięty, odsłaniając fragment mojej prawdziwej garderoby. Przejrzawszy mistyfikację, dzieci poczęły skandować: Fedoruk oszust! Fedoruk oszust…! Wycofałem się czym prędzej do schowka, zablokowałem drzwiczki od środka – rozwścieczony tłum szykował się już do wtargnięcia i wymierzenia kary należnej blagierowi – skuliłem się w najdalszym kącie i czekałem w ukryciu tak długo, aż nabrałem pewności, że na korytarzu nie ma żywej duszy.

Niech ta anegdota stanie się przestrogą dla politycznych wilków w owczych skórach. Wszystkim bez wyjątku polecam „Demokrację” w pytaniach i odpowiedziach. Pytajmy nieustannie, szukajmy wciąż odpowiedzi – zanim wyczerpie się nasza substancja.
Studio Opinii

Publicystyka

Zawartość i treści prezentowane w serwisie Obserwator Konstytucyjny nie przedstawiają oficjalnego stanowiska Trybunału Konstytucyjnego.