Prawo Gogola. Artykuł X: O długach karcianych
Prawo od czasów antycznych nie chroni zobowiązań powstałych przy prywatnym hazardzie, traktując je jako niepełne vel naturalne. Starożytność, znając zwodnicze uroki gry w kości, wyposażyła następne epoki w oręż przeciw podobnym sporom, na przykład karcianym, lub – w czasach dzisiejszych – wynikłym z gier elektronicznych w internetowym podziemiu. Nie dotyczy to oczywiście długów karcianych we współczesnym ujęciu tego słowa, a związanych z pretensjami banków wobec niesolidnych posiadaczy kart kredytowych. W tym artykule zajmiemy się wyłącznie kartami tradycyjnym, z papieru…
Jak kiedyś wspomniałem, Gogol wkuwał w gimnazjum prawo rzymskie, z czego wynika, że musiał znać definicję obligationes naturales, bo to ABC kursu tego przedmiotu. Że znał ją bardzo dobrze, to pewne… Jeden z utworów jego pióra wyjaśnia ten problemat równie dobrze jak wykład lub podręcznik. Jest to krótka, dynamiczna sztuka: nosi tytuł „Gracze”. Występują w niej sami faceci, atmosfera jest trochę westernowa, czasy te same (pierwsza połowa XIX wieku), tyle, że to Rosja, a nie Ameryka. Popatrzmy! Kurtyna idzie w górę…
Zawodowy szuler Ichariew przybywa do miejskiego zajazdu ze sługą, Gawriuszką. Wypytuje zaraz hotelowego chłopca, Aleksego, czy wśród gości są jacyś karciarze i dostaje potwierdzenie: trzech gra. Ci zaś – Pocieszliwy i dwóch kompanów – też pilnują swego: indagują Gawriuszę, a ten nieopatrznie chwali pryncypała, że ograł niedawno pewnego pułkownika na 80 tysięcy rubli. Obie strony na osobności zacierają ręce, tyle, że Ichariew wcześniej dał hotelowemu setkę rubli i talię znaczonych kart. Kiedy doszło do spotkania i propozycji zrobienia „banczku”, a Ichariew zawołał o karty, nie dziwota, że dostarczył je ekspresowo rzeczony boy Aleksy. Gra się rozpoczęła, stawki szybko rosły, ale rósł też niepokój trójki graczy, którzy co rusz prosili o przerwę. Przyczyna: zorientowali się, że karty są znaczone, i nici z obłupienia czwartego. Oświadczywszy wprost Ichariewowi: „Dość tego marnowania pańskiej energii!”, pochwalili go setnie („Widzieliśmy kunszt pański…”), acz nie bez przymilania się („Swój swego zwącha po węchu”). Na koniec przemówił Pocieszliwy: „W imieniu mych kolegów ofiaruję panu przyjacielski sojusz. Zespoliwszy wiedzę i kapitały, będziemy mogli działać bez porównania skuteczniej niźli w pojedynkę”. Oferta została przyjęta. Po wymianie doświadczeń przy kieliszku nastąpiła niewesoła konstatacja, że w zajeździe brak kogoś do „obębnienia”. Owszem, jest na sali ogólnej bogaty ziemianin Głow, tyle że leciwy, nie pijący i wróg kart. Ichariew nalegał jednak na Pocieszliwego, by go sprowadzić, bo nigdy nic nie wiadomo, polecił też pozostałym dwóm, by z boku i po cichu zabawiali się „karciętami”.
Misja się powiodła, gdyż po jakimś czasie imć Głow dotarł do ich pokoju. Zaczęła się rozmowa o tym i owym, i rychło się okazało, że gość stracił wiele dni czekając na wypłatę z urzędu hipotecznego niemałych pieniędzy, aż 200 tysięcy rubli, potrzebnych na wesele córki; nic nie dostał, wraca więc do rodziny, a na miejscu zostawia syna, by sprawy dopilnował. Gdy podczas swej perory Głow zdążył wygarnąć dwóm graczom, że karty to rzecz całkiem niestosowna, ochoczo mu w tym przytaknął Pocieszliwy. Spotkało się to z uznaniem starszego pana – poprosił nawet Pocieszliwego, by miał w pieczy jego syna, bo pewno „gryzipiórki z urzędu zechcą go oszukać”. Kiedy senior odjechał, natychmiast posłano po juniora. Sasza był przeciwieństwem statecznego ojca: wszak chciał zostać huzarem… Nasi (albo raczej: tamci) wznieśli toast za przyszłość młodzieńca i, stwierdziwszy, że karty będą i tak częścią jego wojskowego życia, zaprosili go do gry. Młody jednak stanowczo odmówił. Powód? – pytają. Ano nie ma pieniędzy. Pocieszliwy natychmiast znalazł wyjście: „No to skredytujemy. Masz przecież upoważnienie od ojca. Jak podejmiesz pieniądze, to nam zapłacisz”. Od stawki do stawki, Saszka sromotnie przegrał równo 200 tysięcy. Nie było wyjścia: podpisał weksel na tę sumę, lecz nadal chciał grać, by się odegrać. Wtedy kompani postawili veto: „Najpierw pieniądze!”: Ponieważ młody utracjusz ich nie posiadał, miał za to pistolet, wybiegł z pokoju z zapowiedzią skończenia z sobą. W pokoju zapanowała nerwowa atmosfera, a Pocieszliwy pobiegł za tamtym. Po chwili obaj wrócili: pocieszony na korytarzu Sasza już zapomniał o śmierci, w pokoju mu jeszcze wytłumaczono, że taki dług tylko zrobi mu markę w gronie oficerów. I znowu podano szampana! A tu huzar in spe pojękuje, że wstyd mu teraz będzie pokazać się ojcu. Radzą mu więc: „Jedź prosto do pułku!” I tak też zrobił. Krótko po jego wyjściu wszedł jakiś człowiek i zapytał o Saszę. Był to urzędnik od wypłat, Zamuchryszkin, z wiadomością, że pieniądze będą dopiero za dwa tygodnie. Dowiedziawszy się, że rozmawia z posiadaczami weksla – po obietnicy porządnej łapówki – zadeklarował, że sprawę załatwi raz dwa. Nastroje poszybowały w górę… Pocieszliwy i jego ludzie trochę ponarzekali, że mija ich okazja – w pobliskim mieście czekają na nich synowie kupców, którzy, po udanych kontraktach, będą mieli potężne pieniądze do wydania – a oni, tu, jak przywiązani…
I oto pada propozycja skierowana do Ichariewa: Daj nam, bracie, te twoje 80 tysięcy w gotówce, my ci damy kwit na więcej, bo 200 tysięcy, te, co to jutro pojutrze są do odebrania; są twoje, a jak chcesz, dojedziesz do nas. I tak się stało! Wymiana z ręki do ręki, pojechali… Kiedy rozradowany Ichariew rozkoszował się niesamowitym przebiciem, niespodziewanie wtargnął młody Głow i wyznał mu szczerą prawdę – sam jest ofiarą, obłupili go wcześniej do cna, dali parę groszy za udawanie syna kogoś, kto sam jest w szajce, urzędnik Z. też należy do ferajny, szukaj teraz wiatru w polu... Rozpacz!!! Ichariew złapał tamtego za poły, począł tarmosić i ciągnąć do sądu. Przyduszony nie dał jednak za wygraną: „Odwołać się do sądu mógłbyś tylko wówczas, gdybyś sam postępował zgodnie z prawem. Ale, człowieku, sam w zmowie z nimi chciałeś mnie ograć i oszukać. Toż te fałszywe talie twojej były fabrykacji”.
Nim spadnie kurtyna, oszukany szuler będzie wniebogłosy wyklinał świat pełen łotrów i szalbierzy. „I nawet skarżyć się nie mogę!” – jęknie na koniec. Tym zawołaniem, przy okazji, odkryje karty wszelkich zobowiązań naturalnych, z karcianym włącznie – niby są, ale co z tego: do sądu z nimi nie pójdziesz.
*Marian Sworzeń: ur. 1954, prawnik, pisarz, członek PEN Clubu, ostatnio wydał „Opis krainy Gog”
Zawartość i treści prezentowane w serwisie Obserwator Konstytucyjny nie przedstawiają oficjalnego stanowiska Trybunału Konstytucyjnego.