Prawo Gogola: Artykuł XXIV. O karach cielesnych i szkodzie własnej
baron Műnchhausen| Chlestiakow| chłosta| horodniczy| kara cielesna| Mikołaj Gogol| Trybunał Konstytucyjny
O ile pojęcie kar cielesnych nie wymaga szerszych komentarzy, gorzej jest ze szkodą własną. Ujmując kwestię praktycznie, owa szkoda to taka, gdzie poszkodowany i sprawca są jednym, a skutkiem tego jest niemożność żądania odszkodowania, gdyż trzeba by zaskarżyć… samego siebie. Nim więc przejdę do wywodu, który wykaże, że oba pojęcia zestawione w tytule naszego artykułu mogą nieraz pojawić się w niebezpiecznej bliskości, na początek kilka słów wyjaśnienia, dlaczego wybrałem ten właśnie temat.
Otóż całkiem niedawno jeden z aktywnych uczestników naszego życia politycznego ogłosił publicznie, że Trybunał Konstytucyjny sam siebie sparaliżował poprzez decyzje swego prezesa. Nazwiska autora tej wypowiedzi nie podam (wszak zajmujemy się literaturą), jednakże jego imię ukryję pod łacińskim mianem Hiacynthus, nie ukrywając wdzięczności za podsunięcie mi gotowego tematu.
Czyżby więc Mikołaj Gogol zajmował się w swej twórczości czymś takim jak szkoda własna? Toż to ani literackie, ani prawniczo efektowne, a w najlepszym przypadku pasuje na temat seminarium z prawa ubezpieczeniowego. I do tego jeszcze te kary cielesne… Co ma piernik do wiatraka?! Oświadczam, i to bez bicia, że ma całkiem niemało.
Znowu jesteśmy na widowni. Gasną światła, unosi się kurtyna, zaczyna się przedostatni akt „Rewizora”. Kiedy lokalne władze na dobre uwierzyły w prawdziwość posłańca ze stolicy i wydały na jego cześć przyjęcie tudzież obsypały łapówkami, do zwykłych ludzi w miasteczku dotarło, że nadarzyła się wyjątkowa okazja poskarżenia się na własne biedy. I tak oto do rewizora zgłosiły się dwie proste kobieciny z pretensjami na głowę miasta: pierwsza, że jej męża posłano poza kolejką w sołdaty, i druga, że została niesłusznie obita. Zajmiemy się tylko tą ostatnią, wdową po podoficerze, która nie ukrywała wcale, że swe żale kieruje wyłącznie do ojca miasta, a nie wobec jego podwładnych. Oto jej słowa: „Na horodniczego, panoczku, przyszłam”, i zaraz dalej: „Wychłostać kazał, panoczku”. Jak słyszymy, wdowa bynajmniej nie obwinia miasta jako takiego, ani też żandarma, co ją bezpośrednio poturbował, lecz wskazuje na jego szefa. Na pytanie rewizora, o co konkretnie poszło, odpowiada tak: „Przez pomyłkę, łaskawco. Baby się na targu pobiły, a policja nie zdążyła, mnie złapali i tak odraportowali, że przez dwa dni siedzieć nie mogłam”. Chlestiakow zapytał, czego w takim razie oczekuje. Udzielona mu odpowiedź, wyważona i pełna godności, nadaje się jako motto do wszelkich roszczeń kierowanych pod adresem władz samorządowych z tytułu działań ich funkcjonariuszy: „Teraz, ma się rozumieć, nic już nie można… Ale za pomyłkę, rozkaż, ojcze, żeby śtraf zapłacił. Dlaczego się własnego szczęścia odrzekać, kiedy pieniądz bardzo by się teraz przydał”. W tych słowach, nawet gdyby miał je oceniać współczesny sąd, mamy wszystko, co trzeba w podobnych przypadkach: opis stanu faktycznego, rozmiar doznanej krzywdy, wskazanie osoby odpowiedzialnej, także oczekiwanie finansowego zadośćuczynienia. Ponieważ szkodę wyrządziła osoba trzecia, mamy do czynienia ze szkodą, w której osoba prawna odpowiada za postępek organu. Nie ma wyjścia: trzeba płacić – albo dobrowolnie w drodze ugody albo, po procesie, z wyroku. Tertium non datur. Czyżby?
Być może na tym sprawa by się skończyła, gdyby nie dowiedział się o tym horodniczy – zgodnie z naszą zasadą nie podamy jego nazwiska (jest przecież w spisie dramatis personae), poprzestaniemy jedynie na jego imieniu… Otóż pan Antoni postanowił się energicznie bronić, i to nie byle jak, mdławo, bez przekonania, ale zasadniczo, z gromkim odwołaniem do zaistnienia szkody własnej, czyli takiej, o której wiemy, że się za nią nie odpowiada. Wtargnął (przypis w tekście: „wpada zdyszany”) najsamprzód z impetem do pokoju rewizora z okrzykiem: „Wasza dostojność! Litości! Litości!”. Czyżby miało nastąpić jakieś wielkie przyznanie się, samopokajanie, spektakularna urzędnicza Canossa? W żadnym wypadku! Czegoż tam nie było… Posłuchajmy: „Niech pan nie wierzy! Kłamią jak najęci! Małe dziecko nie uwierzy! Całe miasto wie, jacy to kłamcy. I tacy oszuści, jakich świat nie widział”. Hm, wygląda na to, że w tej nawale ogólników zgubiła się nasza poszkodowana… Bez obawy, horodniczy pamiętał. Po słownej młócce na oślep (pomstował też na kupców, co zanieśli rewizorowi własne skargi), wymierzył precyzyjny cios tej, co śmiała mu tak niegodnie zarzucić naruszenie cielesnej nietykalności…
Uwaga! Przyjdzie nam teraz posłyszeć zdania, które nie darmo weszły do klasyki, nie tylko teatralnej: „A wdowa po podoficerze kłamie, że ją kazałem wychłostać! Łże! Sama siebie wychłostała!”. A my bez najmniejszego trudu rozpoznajemy sens tego zarzutu: skoro szkoda własna, to i odpowiadać nie ma za co, baba winna sama sobie.
Pozostaje jeszcze dodać, że w języku rosyjskim po dzień dzisiejszy ta kwestia horodniczego o untieroficierskoj wdowie, która sama siebia wysiekła wciąż „robi” jako exemplum aroganckiego kłamstwa władzy.
Nie dziwi nas wcale, że ta słowna szarża miejskiego polityka nader słusznie stanęła obok wiekopomnych łgarstw barona Műnchhausena, który zadziwiał słuchaczy opowiadaniem, jak to uratował się z grząskiego bagna wyciągając się – własnoręcznie – za włosy (oczywiście własne).
Jak się okazało, specyficzna kara cielesna, samopobicie, jest formą szkody własnej. Tyle literatura. Czasem – samo życie! – ktoś bezwiednie wkroczy w podobne rewiry z opisami czynów skierowanych przeciwko sobie. Przykłady? Tylko bez nazwisk, proszę, poprzestańmy na samych imionach: jedno już wcześniej podałem.
*Marian Sworzeń, ur. 1954, prawnik, pisarz, członek PEN Clubu, ostatnio wydał „Opis krainy Gog”
Zawartość i treści prezentowane w serwisie Obserwator Konstytucyjny nie przedstawiają oficjalnego stanowiska Trybunału Konstytucyjnego.