Prawo Gogola: Artykuł XXIX. O aukcjach i licytacjach
Wiadomości o sukcesach naszych hodowców koni nie są niczym nowym. Już w PRL tradycyjnym elementem dziennika telewizyjnego było podawanie ilości dewiz wyrwanych kapitalistom za polskie araby, a i po transformacji ustrojowej z równą regularnością serwowano nam ceny tych czworonogów. Trzy rzeczy były w tych relacjach niezmienne: nazywanie koni po imieniu, niebotyczność kwot i większe zainteresowanie osobami nabywców niż sprzedawanymi zwierzętami. Tak to sobie trwało, aż tu nagle pojawił się nowy obiekt uwagi – organizatorzy aukcji. Po poselskim zawiadomieniu o możliwości kombinacji przy sierpniowej sprzedaży w Janowie Podlaskim i chwilowym dreptaniu prokuratury w miejscu, sprawę przejęło CBA. Sprawa stała się więc poważna… Pozwala mi to bez skrupułów przejść do kart Gogola, jako że jego opis licytacji ma podobny charakter – jest poważny. Gorzej nawet – śmiertelnie poważny. Nie dziwota, Mikołaj Gogol przyzwyczaił nas, że wszystko może przybrać obraz inny od oczekiwanego. Jak będzie tym razem?
Aukcje koni – znamy to z TV – to uczta dla oczu, odbywana przy cudnej pogodzie lub pod wielkim namiotem, pośród podnieconych nabywców i doborowej publiczności, przy dyskretnym kontrolowaniu sytuacji przez szefa ceremonii, dbającego o progresję składanych ofert. Można więc słusznie założyć, że ta sama dystyngowana atmosfera towarzyszy podobnym przedsięwzięciom, bo przecież tak się sprzedaje dzieła sztuki.
Gogol pisał o tym w opowiadaniu zatytułowanym „Portret”. A więc obrazy, nie konie… Nam to wcale nie wadzi, gdyż zajmujemy aukcjami i licytacjami w ogólności, nie bacząc na ich przedmiot. Rezygnując z przedstawiania skomplikowanej i mrocznej fabuły o obrazie, który wędrując z rąk do rąk, siał wszędzie zło i sprowadzał nieszczęścia na jego posiadaczy, powiem tylko, że końcową sceną jest licytacja tytułowego przedmiotu.
Jesteśmy w petersburskich pokojach, gdzie ma się odbyć aukcja… I tu zaczynają się pierwsze różnice… Kto przybył na salę? Jak to kto? Nikt inny jak roześmiani bogacze, beztroscy miłośnicy sztuki wysokiej, radośni królowie życia... Otóż wcale nie! „Rozległy salon wypełniał różnoraki tłum zainteresowanych, którzy spadli jak drapieżne ptactwo na porzuconego trupa”. Zaraz potem następują zdania, które rozbiją w proch nasze arcymiłe wyobrażenia o spotkaniu towarzyskiej śmietanki. Pisze Gogol mianowicie: „Na ogół licytacja budzi uczucie straszne: przypomina coś w rodzaju pogrzebu”. A to jest dopiero początek… Mikołaj Wasyliewicz rozpędza swe pióro, i, niczym doświadczony jeździec (jakby nie było, był potomkiem kozackiej szlachty), bierze przeszkodę za przeszkodą… Pierwsza: opis miejsca („Sala, w której odbywa się licytacja, jest zazwyczaj ponura; okna zastawione meblami i obrazami sączą skąpe światło”), druga: obraz publiczności („milczące twarz”), trzecia: procedura („pogrzebowy głos licytatora stukającego młotkiem i śpiewającego requiem nieszczęsnym dziełom sztuki”); podsumowanie brzmi nietęgo: „wszystko to potęguje dziwne, niemiłe wrażenie”. Po takiej tyradzie można się wręcz zdziwić, że ktokolwiek był tam gotów do podjęcia jakiejkolwiek działania… Jak się jednak okazało, nie było z tym problemów, jako że stawili się licznie „stali bywalcy licytacyj, którzy postanowili sobie odwiedzać je codziennie zamiast śniadania; arystokraci-koneserzy, którzy uważali za swój obowiązek nie pominąć okazji powiększenia kolekcji i zabić jakoś czas między godziną dwunastą a pierwszą”, nie wspominając o jeszcze liczniejszych tych, co się tam potrudzili „jedynie żeby zobaczyć, czym się to skończy, kto będzie dawać wyższe ceny, kto niższe, kto kogo przelicytuje i kto ostatecznie coś nabędzie”. Wyszło więc na to, że mimo przeszkód rzucanych przez autora pod nogi własnych postaci, żadna z nich nie dała posłuchu jego funeralnym metaforom – sprawa ruszyła, „goście gorączkowo o coś się dobijali”, a „ze wszystkich stron rozlegały się słowa: „rubel, rubel, rubel”, uniemożliwiając licytatorowi powtarzanie podbijanej ceny, która już czterokrotnie przekroczyła wywoławczą”. Licytanci zaś, podbijając nieprzerwanie stawkę, doprowadzili do tego, że „wiele osób spośród licytujących się dało za wygraną, gdyż cenę wyśrubowano zbyt wysoko”. Ostatecznie na placu boju zostało dwóch bogaczy i to oni mieli stoczyć decydującą potyczkę. Tak to sobie trwało, aż tu pojawił się ktoś całkowicie nieoczekiwany – urodziwy młodzieniec, syn jednego z ex-właścicieli portretu. Publiczność natychmiast ucichła, by wysłuchać przejmującej historii jego życia, z której wynikało, że przybył tu, by spełnić wolę zmarłego ojca – kupić za wszelką cenę feralny konterfekt, i zaraz potem go zniszczyć. Jego curriculum zostało z przejęciem wysłuchane, nawet faworyci stracili animusz do zakupu, a uwaga wszystkich skupiła się wyłącznie na mówcy. Gdy już wypowiedział ostatnie słowa, skierował wzrok na „ścianę, by jeszcze raz spojrzeć na portret”. Wszystkie oczy podążyły za nim…
Ściana była pusta. „Przytłumiony szmer przeleciał przez salę i tuż po tym rozległy się słowa; „skradziono go!”. Na tym kończy się Gogolowe opowiadanie – nigdy się nie dowiemy, kto był winny tej kradzieży, jej sprawca pozostaje nieznany.
Także dzisiaj, jak się okazuje, aukcje to niemal tor przeszkód, strefa pełna niebezpieczeństw. Nie tylko dla dzieł sztuki. Nie będę się licytował, dla kogo jeszcze.
*Marian Sworzeń, ur. 1954, prawnik, pisarz, członek PEN Clubu, ostatnio wydał „Opis krainy Gog”
Zawartość i treści prezentowane w serwisie Obserwator Konstytucyjny nie przedstawiają oficjalnego stanowiska Trybunału Konstytucyjnego.