Proces bez gospodarza
Adam Michnik| Henryk Dederko| kognicja sądów| oskarżenie| państwo prawa| prokuratura| sądownictwo| Strasburg| wymiar sprawiedliwości
Dlaczego w Polsce, która osiągnęła w ostatnim ćwierćwieczu tak ogromny postęp we wszystkich dziedzinach, wyjaśnianie sprawy w sądach może trwać 8, 13 a nawet 18 lat? Powodem jest brak mechanizmu, w którym Temida widziałaby nie tylko działania podejmowane na danym etapie postępowania, ale też cały ciąg procesowych zdarzeń i społeczne ich skutki, pisze w kwartalniku "Na wokandzie" redaktor Krzysztof Sobczak.
Znany od lat – głównie z kronik sądowych, nie z ekranu telewizyjnego – film Henryka Dederki „Witajcie w życiu” został uwolniony po 18 latach. – Wstyd mi za wymiar sprawiedliwości – skomentował reżyser wydany 26 marca br. ostateczny wyrok sądu apelacyjnego w jego sprawie.
Nie tylko ten obywatel ma powody do wstydu za stan polskiego wymiaru sprawiedliwości. To samo mógłby powiedzieć Waldemar T., oskarżony o zabójstwo i uniewinniony również po 18 latach sądowych bojów, z których ponad cztery spędził w areszcie. Podobnie Adam Michnik, który proces przeciwko „Gazecie Polskiej” (zarzut wspierania korupcji w Polsce) wygrał „już” po ośmiu latach. I były minister skarbu w rządzie AWS Andrzej Chronowski, który na początku tego roku został uniewinniony w procesie dotyczącym prywatyzacji Elektrociepłowni Białystok w 2001 r. W Białymstoku prokuratorzy jeszcze myślą, czy odwoływać się, tymczasem katowicka prokuratura zaskarżyła wyrok uniewinniający (po 13 latach!) byłego generalnego konserwatora zabytków Aleksandra B. od zarzutów niedopełnienia obowiązków i korupcji.
To tylko kilka najbardziej bulwersujących przypadków z pierwszych miesięcy tego roku. Wspomniane przypadki to historie głośne, medialne, w większości dotyczące osób popularnych bądź wysoko postawionych. O podobnych perypetiach zwykłych ludzi media rzadko informują.
We wszystkich tych przypadkach uprawnione jest pytanie: jak to możliwe w państwie prawa? Dlaczego w Polsce, która osiągnęła w ostatnim ćwierćwieczu tak ogromny postęp we wszystkich dziedzinach, wyjaśnianie, czy można wyemitować film o praktykach stosowanych przez jakąś firmę handlową, musi trwać aż 18 lat? Czy przez 13 lat organy państwa muszą sprawdzać, czy konserwator zgodnie z prawem wydał zgodę na rozbiórkę jakiegoś budynku? Czy osiem lat trzeba czekać na rozstrzygnięcie, czy redaktor pewnej gazety ma przeprosić za bezpodstawne stwierdzenia, które zawarł w swoim artykule? W każdym z tych przypadków pokrzywdzony może spytać, po co mu wyrok, skoro o jego sprawie i postawionych mu zarzutach nikt już nie pamięta. Pytanie, które należy zadać, dotyczy jednak nie tyle tego, czy wyjaśnianie sprawy musi tak długo trwać, ile – czego brakuje polskiemu wymiarowi sprawiedliwości, że dochodzi do takich bulwersujących przypadków?
Odpowiedzi może być co najmniej kilka. A więc, że nadmiernie rozbudowana kognicja sądów skutkuje ogromnym tłokiem na wokandach. Że obowiązująca procedura nie pomaga w sprawnym prowadzeniu spraw. Że na opinie biegłych trzeba zwykle długo czekać. Że z powodu niesprawności poczty sprawy spadają z w wokand. Można też zastanowić się, czy sędziowie i sądowi urzędnicy w sposób właściwy wykorzystują istniejące możliwości, czy nie zbyt łatwo przychodzi im odraczanie spraw z byle powodów na odległe terminy, albo czy dobrze sprawdzają adresy, na które wysyłają wezwania.
Największym problemem polskiego wymiaru sprawiedliwości wydaje się być jednak to, że proces nie ma w nim swojego gospodarza. Kogoś, kto by w odpowiednim momencie przyjrzał się takiej sprawie i spytał: dlaczego ona aż tyle trwa? Dziś, gdy próbujemy o to pytać, w odpowiedzi najczęściej dowiadujemy się, że nie jest to wina konkretnego uczestnika „ciągu zdarzeń”. Bo przecież z prokuratury akt oskarżenia wyszedł „już” po dwóch latach, a sąd rejonowy wydał wyrok „już” po dwóch kolejnych. To też długo, ale jeszcze nie trzynaście. Tylko potem jest odwołanie, a więc następny rok lub dwa w sądzie okręgowym, potem zwykle sprawa wraca do pierwszej instancji, gdzie ponowny proces, ekspertyzy biegłych, odraczanie terminów… Gdy po kilkunastu latach takiego procedowania sąd apelacyjny, albo i najwyższy, wreszcie ją kończy, trudno jest stwierdzić, z czyjej konkretnie winy doszło do gigantycznej przewlekłości, do kogo konkretnie mieć tu pretensje. Najprościej do sędziego. Tylko którego, jeśli w aktach znajdziemy nazwiska kilku, z których każdy zajmował się sprawą przez pewien czas? Do prezesa sądu też nie, bo sprawa przez te lata wędrowała przez kolejne instancje. Także nie do ministra sprawiedliwości, bo ten przecież nie może – jak szef korporacji czy urzędu – dyscyplinować sędziów.
Odpowiedzialny znajduje się zwykle wtedy, gdy sprawa trafi do Strasburga. Winnym jest państwo, co oznacza, że martwi się minister spraw zagranicznych oraz minister finansów, który musi znaleźć pieniądze na odszkodowanie. Do wszystkich tych prokuratorów, sędziów i urzędników, którzy taką sprawą zajmowali się przez lata, informacja o finalnych jej skutkach może nawet nie dotrzeć.
Stworzenie mechanizmu, w którym każdy z zarządzających postępowaniem sądowym widziałby nie tylko działania podejmowane na jego etapie postępowania, ale też cały ciąg wcześniejszych i późniejszych procesowych zdarzeń oraz społeczne ich skutki, wydaje się być dziś kluczowym wyzwaniem dla polskiego wymiaru sprawiedliwości. Bo nie wystarczy po kilkunastu latach powiedzieć oskarżonemu, że jest niewinny. Trzeba też spróbować wyciągnąć konsekwencje z faktu, że przez te kilkanaście lat państwo prawa tak właśnie tę osobę traktowało.
*Autor jest publicystą, redaktorem naczelnym serwisów Lex.pl, wcześniej był m.in. szefem „Gazety Prawnej” oraz działu prawnego „Rzeczpospolitej”.
Na wokandzie
Zawartość i treści prezentowane w serwisie Obserwator Konstytucyjny nie przedstawiają oficjalnego stanowiska Trybunału Konstytucyjnego.