Przeciw konfederacji ignorancji. Kultura protestu
W tłumie ludzie nie gubią się i nie tracą rozsądku. Przeciwnie, płynnie przechodzą od myślenia o sobie w kategoriach indywidualnych do poziomu społecznych tożsamości zbiorowych
Trudno za oryginalną uznać obserwację, że prawica i lewica fundamentalnie różnią się w wyjaśnianiu zbiorowych konwulsji, które wstrząsnęły naszym światem w ciągu ostatnich dwunastu miesięcy. Dla prawicy protesty, demonstracje, akcje okupacyjne, a szczególnie zamieszki, są regresywnym wyrazem indywidualnej patologii protestujących. Dla lewicy to z kolei oznaka progresywnej reakcji na społeczne patologie.
Jednak, co ciekawe, nawet lewicowi radykałowie wtórują zapiekłym prawicowcom w analizie powodów, dla których ludzie wychodzą na ulice. Obie strony są przekonane, że mamy tu do czynienia ze zjawiskami patologicznymi, które tłumaczyć można teoriami z zakresu psychologii tłumu czy instynktu stadnego. Czyli: tłum, w swojej bezmyślności i niezdolności do wydawania racjonalnych ocen, przejmuje nad ludźmi władzę. Entuzjazm zastępuje rozum. Innymi słowy, może nawet i ci wykrzykujący jakieś hasła na ulicach miast sygnalizują istnienie głębszych problemów, ale przecież nie potrafią ich rozwiązać. Nie podają żadnych konkretnych propozycji. Przykładem takiego rozumowania jest list prezesa Brytyjskiego Towarzystwa Socjologicznego, który tuż po ubiegłorocznych sierpniowych zamieszkach w Londynie stwierdził: „Tłumy są irracjonalne. Tłumy nie mają motywacji. Powody i motywy ich działania znikają, kiedy ludzie przemieszczają się w nieprzewidywalny sposób”.
Pogląd ten sięga końca XIX w. i pracy francuskich psychologów tłumu, zwłaszcza Gustawa Le Bona, który twierdził, że zanurzając się w tłumie, ludzie tracą samoświadomość i zdolność do rozróżniania dobra od zła. Tym samym stają się jak marionetki – niezdolne do odrzucenia jakichkolwiek sugestii, podatne na wpływy. Uczestnicy tłumnych zgromadzeń, twierdził Le Bon, zstępują kilka szczebli na cywilizacyjnej drabinie. To zrozumiałe, że takich opinii używano, żeby zdyskredytować tłumy i uzasadnić ich represjonowanie. Jeśli więc, jak powiedział kiedyś Martin Luther King, tłumy są głosem uciśnionych, psychologowie tłumu są po to, żeby ten głos uciszyć. Przekaz jest jasny: „nie słuchajcie ich, bo to, co mówią, jest tylko paplaniną szaleńca”.
To oczywiste, że takie podejście jest po prostu błędne. Jak już dawno zauważyli historycy pokroju E. P. Thompsona, zgromadzenia masowe mają własny porządek i wyrażają światopogląd ich uczestników. I to w taki sposób, żeby – nawiązując do słów innego historyka, Williama Reddy’ego – ich cele „błyszczały w oku historii”, czyli były cenną wskazówką, jak protestujący rozumieją funkcjonowanie własnych społeczeństw. Praca psychologów społecznych z ostatnich trzech dekad potwierdza ten pogląd. W tłumie ludzie nie gubią się i nie tracą rozsądku. Przeciwnie, płynnie przechodzą od myślenia o sobie w kategoriach indywidualnych do poziomu społecznych tożsamości zbiorowych. Adekwatnie więc, ich pojedyncze zainteresowania stają się interesem całej grupy, a ich punkt widzenia pojmowany jest przez pryzmat zbiorowych systemów przekonań.
Co więcej, dzięki sile zbiorowości, protestujący stają się podmiotami, które mogą same kształtować historię, a nie tylko żyć w świecie ukształtowanym przez innych. Umieją przełożyć założenia swojej społecznej tożsamości (czyli: wartości, priorytety i poczucie, jak powinien być zbudowany świat) na rzeczywistość społeczną. To proces, który my – psychologowie społeczni – nazywamy „zbiorową autoobiektywizacją”. To właśnie dlatego też tłumy są tak radosne: ich uczestnicy mają poczucie, że są podmiotami własnego losu. To cudowne doświadczenie. Entuzjazm tłumów nie oznacza wcale utraty celowości, ale raczej wspólne przeżywanie celów społecznych. Tym bardziej nie powoduje zbiorowej utraty rozumu, bardziej triumf idei, które przenoszą się dalej w świat.
Abstrahując od czysto normatywnych wniosków wynikających z tej analizy, dość jasno można zobaczyć, że tłumy to bardzo praktyczne narzędzie do zrozumienia naszych społeczeństw. W szczególności do analizy perspektyw grup społecznych, których głosy są zazwyczaj nieobecne w debacie publicznej. Odrzucenie ich jako bezsensownych to jak podkopanie naszej zdolności do rozumienia i odniesienia się do cierpienia naszych społeczeństw. Co więcej, uważam, że możemy się od tłumów wiele dowiedzieć i nauczyć!politycy zaś odrzucali ich jako dzikusów z zewnątrz, atakujących spokój funkcjonowania dzielnicy.
Po pierwsze, sama forma zbiorowego działania może nam wiele powiedzieć o tym, czy protestujący wierzą jeszcze w aktualny system polityczny. Przecież nie wychodzi się gremialnie na ulice z powodu błahostki. Dzieje się tak dopiero wtedy, kiedy ludzie dojdą do wniosku, że konwencjonalne kanały działania po prostu się nie sprawdzają.
Przykład? Wydarzenia z 2011 roku obnażyły nie tylko kryzys autokracji w świecie arabskim, ale też kryzys demokracji na Zachodzie. To przecież w krajach demokratycznych partie z prawa i z lewa popędziły do politycznego centrum – przez co wiele osób (zwłaszcza w Wielkiej Brytanii) poczuło się kompletnie wykluczonych. Więcej, pozbawionych praw obywatelskich. To znamienne, że przy dzisiejszym układzie geopolitycznym parlamenty narodowe mogą być odwoływane lub powoływane przez wąskie grono euro-kliki.
Po drugie, wybór idei, które stają się obiektem działania tłumu pokazuje, w jaki sposób ludzie analizują swój świat i kogo widzą jako „obcych”. Nawet w najbardziej gwałtownych zamieszkach nie atakuje się wszystkich i wszystkiego. Oczywiście, musimy być ostrożni we wrzucaniu do jednego worka różnych wydarzeń. Podczas angielskich zamieszek początkowe starcia były wyraźnie anty-policyjne. Dopiero później pojawiły się wyraźne antagonizmy klasowe. A potem, gdy policja została odstawiona na boczny tor, wiele osób postanowiło wykorzystać zamieszanie dla własnej korzyści, łupiąc i rozstrzygając osobiste porachunki. Ale nadal pewne schematy zachowań społecznych i ich psychologiczne znaczenie były jasne i oczywiste dla każdego, kto tylko chciał się podjąć dokładniejszej ich analizy.
Po trzecie, działania tłumów mówią nam także, jak ludzie postrzegają samych siebie, czyli jak konstruują kategorie „my” kontra „oni”. Bo uczestnicy zbiorowości zawsze uważają siebie za przedstawicieli jakiejś szerszej grupy. Na przykład, działają „w ramach społeczności lokalnej” czy „dla wykluczonych”, albo „w imię narodu” czy czegokolwiek innego. Tak protestujący ubiegają się o znaczenie, legitymację i wsparcie dla własnych działań. Było to być może najbardziej wyraźne na placu Tahrir, gdzie demonstranci twierdzili, że stoi za nimi cały Egipt. Z drugiej strony barykady był reżim, który w najrozmaitszy sposób próbował pokazać ich jako chuliganów, islamistów, miejskie elity czy narzędzia w rękach obcych mocarstw.
Podobnie było na ulicach londyńskiego Tottenhamu, gdzie uczestnicy rozruchów ogłosili się przedstawicielami lokalnej społeczności. Lokalni mówią o cieple, radości, poczuciu bliskości i współpracy, które ich łączą. Oznacza to, że tłum często osiąga w tej mikroskali działań zbiorowych to, do czego ludzie dążą w prawdziwym świecie: poczucie tożsamości i wspólnoty. I – tak jak w każdym prawdziwym karnawale – zdarzają się zakłócenia, odwrócenie istniejących stosunków władzy, ale głównie jednak tworzenie nowych, intensywnych platform solidarności.
Po czwarte, entuzjazm zbiorowości wiele mówi nam o aspiracjach ludzi i ich świecie społecznym. Tłumy zawsze mają w sobie coś ludycznego. Nawet tam, gdzie ktoś jest atakowany, ludzie często mówią o cieple, radości, poczuciu bliskości i współpracy, które ich łączą. Oznacza to, że tłum często osiąga w tej mikroskali działań zbiorowych to, do czego ludzie dążą w prawdziwym świecie: poczucie tożsamości i wspólnoty. I – tak jak w każdym prawdziwym karnawale – zdarzają się zakłócenia, odwrócenie istniejących stosunków władzy, ale głównie jednak tworzenie nowych, intensywnych platform solidarności.
Masowe protesty to wydarzenia, które mają wpływ nie tylko na uczestniczące w tłumie jednostki, ale na wszystkich – zwłaszcza na obserwujących, którzy nie mogą wziąć w nich udziału, ale utożsamiają się z przewodnią ideą. Wpływa to na tworzenie mentalnych wspólnot i tożsamości zbiorowej. Jeśli demonstranci z Placu Tahrir głoszą, że są narodem, ich upokorzenie sprawia, że dla wszystkich Egipcjan, tych w centrum miasta, ale też tych przed telewizorami, Mubarak jest wrogiem. Jeśli czarnoskórzy uczestnicy rozruchów są pacyfikowani przez policję, cała kolorowa społeczność uzna, że władza ich represjonuje.
Innymi słowy, tłumy protestujących obywateli to tzw. „społeczności wyobrażone”, które co jakiś czas pokazują swoją rzeczywistą twarz. A przy okazji ujawniają całej reszcie społeczeństwa, jak działa (albo nie działa) otaczający świat. Tłum, mówiąc po raz kolejny językiem psychologii, kształtuje naszą tożsamość zbiorową. To dlatego ci, którzy widzą w każdym proteście patologię i odwracają głowy od haseł wykrzykiwanych przez zebranych, tracą nie tylko zdolność rozumienia Oburzonych, ale przede wszystkim możliwość pojęcia ogólnej dynamiki zmian w naszych społeczeństwach i ich stabilności.
*Stephen Reicher – profesor psychologii w szkockim University of St. Andrews, członek Royal Society w Edynburgu, doradca naukowy magazynu Scientific American Mind, były redaktor czasopisma naukowego British Journal of Social Psychology. Bada relacje między zachowaniami zbiorowymi a tworzeniem tożsamości społecznych, postawy przywódcze i polityczne wywieranie wpływu, psychologię tyranii. Jego ostatnia książka „Mad Mobs and Englishmen (dostępna też jako e-book: www.madmobsandenglishmen.com) jest analizą zamieszek w Wielkiej Brytanii w 2011 r.
Tłumaczenie: Aleksandra Kaniewska, instytutobywatelski.pl
Zawartość i treści prezentowane w serwisie Obserwator Konstytucyjny nie przedstawiają oficjalnego stanowiska Trybunału Konstytucyjnego.