Rosnące nierówności dotykają prawdziwych biedaków, lecz mocno także sytych pasibrzuchów

bieda| bogactwo| Branko Milanovic| Chiny| klasa średnia| migracje| nierówności społeczne

Rosnące nierówności dotykają prawdziwych biedaków, lecz mocno także sytych pasibrzuchów

Mnożą się przepowiednie, że już niebawem, już za chwileczkę – 1 procent najbogatszych ludzi świata będzie miało więcej majątku netto (tj. po odjęciu zobowiązań) niż pozostałe 99 proc. populacji. Projekcje te są oczywiście obarczone nieporozumieniami metodologicznymi, niepewnością i wielką umownością. Pierwszy przykład z brzegu to wielka względność bogactwa, które może być wielkie na papierze, ale niepłynne, czyli niesprzedawalne, zwłaszcza gdy zbyt wielu krezusów chciałoby spieniężyć swoje miliardowe majętności w jednym czasie. Druga refleksja: czym jest kontrolny pakiet akcji wielkiej korporacji, od pokoleń w posiadaniu jednej rodziny? Czy bardziej źródłem sutych dywidend, czy też głównie dumy, podobnej do tej, która rozpiera posiadacza portretu spod pędzla Rembrandta?

Bank Credit Suisse oszacował w „Global Wealth Report”, że cały ziemski majątek materialny netto wart jest 263 000 mld dolarów, a 48 proc. tej fortuny jest pod kontrolą tego 1 procenta wybrańców. Z wielu takich danych wywodzona jest teza o pogłębiających się nierównościach dochodowych w skali globalnej. Porządna statystyka raczej nie kłamie, ale umie zwodzić. Ludzie nie są bardziej głodni i obdarci niż kiedyś, ale chcieliby więcej dla siebie, zwłaszcza gdy widzą rozrastającą się grupę wynagradzanych i wyposażanych na miarę niegdysiejszych nababów. Mnóstwo osób i rodzin przedziera się w tym kierunku przez kolczaste chaszcze, na skróty.

W Ameryce ukuto np. termin underwater homes. Nie oznacza on bynajmniej domów wznoszonych pod wodą, ale nieruchomości obarczone długiem hipotecznym przekraczającym o 25 proc. obecną wartość danego domu. W USA proporcja domów „podwodnych” do „naziemnych” wynosi obecnie 1 do 6. I tu też pojawiają się wątpliwości: dziś „podwodniacy” są pod kreską, ale jak się wykaraskają, to już tacy biedni nie będą. Są dziesiątki innych przesłanek prowadzących do wniosku, że nierówności lepiej nie mierzyć majątkiem. Dochody per capita to miara poręczniejsza.

Specem od nierówności jest prof. Branko Milanovic. Obliczając globalne zmiany w dochodach na osobę zauważył, że w okresie 1988-2008 dochody „diamentowego” 1 procenta wzrosły o ponad 60 proc. Najbardziej, bo niekiedy aż o ponad 70 proc. polepszyło się jednak wyłaniającej się, nowej klasie średniej z Azji, głównie z Chin, Indonezji i Indii. Z kolei poszkodowani to przede wszystkim pasibrzuchy z zachodniej klasy średniej. Realne dochody osób z okolic między 75. a 90. percentylem (w 75. percentylu 75 proc. osób ma dochody per capita mniejsze lub takie same jak osoba z tego percentyla, a 25 proc. większe) zwiększyły się w tym samym czasie jedynie symbolicznie lub wcale. W grupie o dochodach realnych stojących w miejscu są nie tylko dobrze sytuowani mieszkańcy Zachodu, ale także obywatele państw będących swego czasu za żelazną kurtyną, w tym Polski, kiedyś blisko elity dochodowej, a dziś od niej względnie dalej. Stąd być może ta wrzawa wokół nierówności, lecz zwłaszcza „nierówności” podsycana u nas przez bataliony kawioro-slowfoodowych myślicieli.

W artykule Milanovica pt. „Global inequality in numbers: in history and now” są dane na potwierdzenie tej złośliwości. W badanym okresie bardzo zyskali ludzie z dolnej części ogólnoziemskiego rozkładu statystycznego. Osoby z przedziału od 5. do ok. 30 percentyla zanotowały wzrosty dochodów realnych wynoszące od 40 proc. do nawet prawie 70 proc. Wyjątkiem jest 5 proc. najuboższych, których dochody pozostały na niezmienionym poziomie. W salonowych dyskusjach prowadzonych nad Wisłą tych prawdziwych biedaków z Afryki i Azji pomija się jednak milczeniem.

Milanovic zwraca uwagę, że w czasach globalizacji warto zastanawiać się, czy nadal mierzyć nierówności w skali państw, tak jak do tej pory, czy też raczej dla całej ziemskiej populacji, co oczywiście jest niesłychanie trudne z powodu niedostatku danych. Wywodzi jednak równocześnie, że aż ponad 50 proc. czyjegoś dochodu realnego per capita zależy od przeciętnego dochodu kraju, w którym ktoś się urodził lub mieszka. Wniosek wyciąga z tego taki, że dla łagodzenia nierówności potrzebny jest rozwój gospodarczy w państwach ubogich, pomoc biednym ze strony bogatego Zachodu, a także… odrzucane w Europie migracje. Albo bowiem prawdziwie biedne kraje staną się bogatsze, albo ich mieszkańcy opuszczą je i udadzą się w rejony zamożniejsze.

Publicystyka

Zawartość i treści prezentowane w serwisie Obserwator Konstytucyjny nie przedstawiają oficjalnego stanowiska Trybunału Konstytucyjnego.