Solidarność
Aid to Families with Dependent Children| Alan Hirsch| kościół ewangelicki| odpowiedzialność| państwo socjalne| Solidarność| zbór
Przyznam się, że podchodzę z nieufnością do każdego nietechnicznego słowa, które liczy sobie mniej niż trzysta lat. Jest dla mnie oczywiste, że potrzebujemy nowych słów na oznaczenie takich rzeczy, jak hardware czy software, albo na przykład SMS. Oczywiście potrzebujemy również jakichś nazw dla wcześniej nieznanych zwierząt czy roślin. Nadawanie imion zwierzętom było bądź co bądź przywilejem człowieka już w raju; możemy wręcz powiedzieć, że było to jego obowiązkiem.
Inaczej ma się jednak rzecz ze słowami opisującymi takie fundamentalne wymiary ludzkiego życia, jak miłość, wiara, nadzieja lub, z drugiej strony – nienawiść, brak wiary, brak nadziei. Wśród odwiecznych słów znajdują się również takie pojęcia, jak grzech, miłosierdzie, odpuszczenie, współczucie, okrucieństwo i im podobne. Nie należą do nich jednak słowa takie, jak politruk czy gender. Nawet, jeśli rozumiemy, o co w nich chodziło lub chodzi, nie mamy dla tych słów czeskich ekwiwalentów, czego osobiście nie uważam za jakiś brak lub stratę. Niech podejrzane słowa pozostaną podejrzane!
Istnieją jednak wyjątki. Wybaczam zatem słowu „odpowiedzialność“, które w starożytności było nieznane, lub na przykład słowu „dowodliwość“, którego, jak sądzę, zaczęto używać dopiero w drugiej połowie XX wieku. Niemniej jednak, choć słowa te są dosyć nowe, wywodzą się z prastarych korzeni. Już w dawnych czasach powiadało się i odpowiadało, podobnie jak dowodziło i udowadniało. A słowa „dowód“ używało się powszechnie na długo przedtem, zanim ktoś wymyślił „dowodliwość“. Słowo „solidarność“ znajduje się gdzieś na granicy.
Jeśli wyszukacie w czeskiej Wikipedii hasło „solidarność“, w rubryce „etymologia“ przeczytacie, co następuje: „Słowo pochodzi od łacińskiego solidus, wytrzymały, zwarty. Stąd powstało średniowieczne pojęcie prawne in solidum, które oznaczało, że jakaś grupa ludzi występuje przed sądem i przyjmuje zobowiązania jako całość, 'jak jeden człowiek'“. Francuskie solidaire oznacza od XV wieku stan, w którym ludzie działają w zgodzie i wzajemnie ręczą za swoje zobowiązania[1].
Słowo solidus jest bez wątpienia bardzo solidne. Słowo „solidarność“ jednak – przynajmniej od XX wieku, jeśli nie od jeszcze wcześniejszych czasów – jest dwuznaczne w jednym kluczowym aspekcie: czy solidarność jest czymś dobrowolnym, czy nie? W drugiej połowie XX wieku chodziło o słowo w bardzo częstym użyciu; do jego roli bez wątpienia istotnie przyczyniło się też założenie polskiego, niezależnego (od partii komunistycznej) związku zawodowego Solidarność. Członkostwo w tej Solidarności było bez wątpienia całkowicie dobrowolne, ba, każdy, kto do niej wstępował, ryzykował w większym lub mniejszym stopniu.
Kiedy mówi się o solidarności?
O solidarności mówi się jednak też w takich kontekstach, jak ubezpieczenie zdrowotne lub reforma emerytalna. W tym ostatnim kontekście możemy usłyszeć sformułowanie „solidarność międzypokoleniowa“. Jest jednak oczywiste, że taka solidarność nie jest we właściwym sensie tego słowa dobrowolna. Nikt z nas nie może zdecydować, czy i do jakiego stopnia będzie w tych sprawach solidarny z innymi[2]. Wydaje mi się, że słowo „solidarność“ jest mylące, ponieważ jest zbyt dwuznaczne. Można sobie wyobrazić, że zaczniemy oznaczać tym terminem tylko solidarność dobrowolną. Wówczas można by zdefiniować go jednoznacznie i dla wszystkich zainteresowanych byłoby jasne, o czym mowa. Podobnie, można sobie wyobrazić, że zawęzimy to słowo do przymusowego dzielenia ryzyka czy kosztów, z którymi mamy do czynienia w systemie zdrowotnym czy emerytalnym. Wówczas również można by zdefiniować jednoznacznie to słowo. Również w tym przypadku byłoby ono użyteczne i łatwe w stosowaniu.
Problem leży jednak właśnie w tym, że raz używa się go w ten, a kiedy indziej w inny sposób. Przy czym w pierwszym przypadku – kiedy chodzi o solidarność dobrowolną – słowo to wiąże się jakoś z naszą wolą i – wybaczcie mi to teologizowanie czy moralizowanie – ze stanem naszego serca. W drugim przypadku tak nie jest. Przedstawię dwa przykłady.
Solidarność dobrowolna
W roku 1977 zostałem wikarym kościoła ewangelickiego i doświadczyłem szybkiego rozwoju naszego chrześcijańskiego zboru. Organy państwowe pilnie kontrolowały sprawy finansowe kościoła – każdy zbór musiał mieć swój budżet, uchwalony przez tzw. sekretarza kościelnego (urzędnika powiatowej Rady narodowej) i musiał sporządzać czteroletnie sprawozdania finansowe. Nasz zbór prowadził jednak szereg nielegalnych wówczas działań i prowadził w zasadzie podwójną księgowość – oficjalną i tajną. A ponieważ był to rozwijający się zbór, wystarczyło środków na każde dobre dzieło[3]. Znaczna część owych tajnych środków przeznaczana była na działalność charytatywną, zwłaszcza na wsparcie ubogich i prześladowanych chrześcijan w Rumunii. Często jednak pomagaliśmy również naszym własnym członkom, którzy z jakiegoś powodu byli w potrzebie.
Każdy, kto dłuższy czas należał do zboru, wiedział o tym, albo przynajmniej podejrzewał, choć z przyczyn bezpieczeństwa próbowaliśmy kierować się hasłem „czego nie musisz wiedzieć, nie możesz wiedzieć“. Dochodziło więc do sytuacji, że od czasu do czasu ktoś przyszedł do jednego ze starszych zboru z prośbą, aby „zbór mu pomógł“.
Cały zbór podzielony był na tzw. „grupy domowe“. Nakłanialiśmy prowadzących domowe grupy, aby delikatnie obserwowali członków swych grup, aby nie okazało się, że któryś będzie potrzebował pomocy. Dosyć szybko zauważyliśmy bowiem, że ludzie naprawdę potrzebujący wstydzili się mówić o swojej sytuacji, podczas gdy inni, którzy nie byli tak bardzo ubodzy, ale nie gospodarowali dobrze pieniędzmi, całkiem bez wstydu prosili o pomoc. Kiedy ktoś zwracał się w ten sposób do osoby prowadzącej z prośbą, aby „zbór“ mu pomógł, odsyłano go do jego grupy domowej. Ludziom nie sprawiało bowiem większego problemu prosić o pomoc raczej bezosobowy dla nich „zbór“, ale było im trudno poprosić o pomoc Alenkę czy Tondę z ich grupy. Chodziło nam o to, aby ludzie nie prosili o pomoc bezosobowych instytucji kościelnych, ale konkretne osoby. Przecież nawet gdyby środki pieniężne rozdzielał „kościół“, miałby je tylko dzięki temu, że ofiarowały je konkretne osoby, które musiały je w jakiś sposób zarobić.
Dlaczego ludziom trudno było prosić o pomoc swoich braci i siostry, ale już nie „kościół“?
Przyczyn może być więcej. Myślę jednak, że bardzo ważnym powodem było, że musieli by być wówczas wdzięczni konkretnym ludziom, z którymi spotykali się każdego tygodnia. Zauważcie, że jesteśmy wdzięczni raczej ludziom niż instytucjom, jeśli da się w ogóle mówić o byciu wdzięcznym instytucji. A jeśli faktycznie jesteśmy jakiejś wdzięczni, to tylko do tego stopnia, do jakiego kojarzymy ją sobie z konkretnymi ludźmi, którzy do niej należą i którzy ją dla nas w jakiś sposób reprezentują. Gdybyśmy nie wybrali tej ścieżki, a potrzebującym pomagałby bezosobowy zbór, instytucja kościoła, ludzie szybko zaczęliby odczuwać, że mają prawo do tej pomocy socjalnej. Tymczasem prawo do i wdzięczność nie idą w parze.
Solidarność niedobrowolna
Teraz spojrzymy na zagadnienie z innej perspektywy. W latach 30. zeszłego wieku powstał w Stanach Zjednoczonych program pomocy rodzinom pod nazwą AFDC (Aid to Families with Dependent Children). Celem tego programu była pomoc biednym kobietom, zwłaszcza samotnie utrzymującym rodzinę. Program ten rzeczywiście działał. Był jednak zaprojektowany w taki sposób, że pozbawiał biedne kobiety motywacji do tego, aby wychodziły za ojców swoich dzieci. Po ponad sześćdziesięciu latach (w roku 1996) program został zawieszony, ponieważ stało się jaśniejsze niż słońce, że w zasadzie jego skutki są przeciwne jego zamierzeniom. Osobom, które ów program zaprojektowały i wprowadzały w życie, bez wątpienia chodziło o pewne dobro. Moglibyśmy powiedzieć, że przez ten program bogatsi obywatele Stanów Zjednoczonych solidaryzowali się z tymi biedniejszymi, potrzebującymi. Nie była to jednak solidarność dobrowolna, była to solidarność propagowana przez bezosobowe państwo. A taka solidarność nie wywołuje wdzięczności w odbiorcach pomocy, ale stanowi raczej płodny grunt dla powstania i wzrostu postaw roszczeniowych.
Manipulacja przy pomocy pieniędzy
Pieniądze posiadają olbrzymią moc. Potrafią zmieniać nawyki społeczne. A jeśli ludzie nie mają twardych zasad, można łatwo nimi manipulować przy pomocy pieniędzy. Przedstawię znowu dwa przykłady, ponownie jeden w skali „mikro“, a drugi w skali „makro“.
Kiedy byłem wikarym zboru ewangelickiego na Holeszowicach, odkryłem, że jedna z naszych parafianek żyje „na kocią łapę“ z partnerem. Nie była to żadna młódka, która nie dbała by o zwyczaje społeczne. Była to już postarzała emerytka, która ze swoim przyjacielem, również już emerytem, żyła chyba od dziesięciu lat w związku, który z każdej perspektywy wyglądał jak normalne małżeństwo. Małżeństwem jednak nie byli. Ewidentnie trapiło ją to, ponieważ włożyła wiele wysiłku w wyjaśnienie mi tej sytuacji. Wyjaśnienie było kuriozalne – jej przyjaciel był wdowcem, którego zmarła żona przez całe życie pracowała na kolejach, on zaś miał dzięki temu, jako „członek rodziny“, praktycznie do końca życia prawo do darmowych przejazdów pociągami. Gdyby się ożenił, przestałby być już „członkiem rodziny“ i utraciłby prawo do jazdy za darmo. Ta, można powiedzieć, banalna motywacja – kilkadziesiąt koron, które ów mężczyzna co roku zaoszczędził (w jego wieku już tyle nie podróżował, a i bez tego bilety były tanie) – wystarczyła, żeby obydwoje złamali wówczas jeszcze powszechnie uznawane normy, głoszące, że ludzie powinni żyć razem w należycie zawartym związku małżeńskim. Ta kobieta z pewnością czuła, że coś jest nie tak – dlatego tak rozwlekle wyjaśniała mi, dlaczego się nie pobrali i ile w ten sposób zaoszczędzą.
Przykład „makro“ z tego samego okresu – z naszego „socjalistycznego“ społeczeństwa lat 80. minionego wieku. „Partia i władza“ uznała wówczas prawidłowo, że nie ma już pieniędzy na to, aby przekupywała obywateli do rodzenia dzieci. Z dnia na dzień zostały zlikwidowane wysokie dotacje na dziecięce ubranka i obuwie, a ceny tych towarów wzrosły mniej więcej trzykrotnie. To zarządzenie było, jak sądzę, częściowo rekompensowane zwiększeniem dodatków na dzieci, jednak ta kompensacja była naprawdę tylko kosmetyczna. Ludzie nie są głupi i wiele rodzin obliczyło sobie, że w nowych warunkach „nie opłaci“ im się mieć dzieci. Kliniki położnicze niemal w ciągu nocy na kilkanaście tygodni zmieniły się w kliniki aborcyjne. Nie wiem, czy dziś można by odszukać odpowiednie statystyki, ale w tym okresie kilku tygodni liczba aborcji musiała ulec szybkiemu zwiększeniu. Nie znałem jednak ani jednej wierzącej chrześcijanki, która w nowych okolicznościach zdecydowałaby się na aborcję. Silne zasady w tym przypadku neutralizowały wpływ pieniędzy.
W tym przypadku wybór był jednak jasny – dla chrześcijanina aborcja równa się morderstwu (albo przynajmniej jest do niego bardzo zbliżona). Jednak wprowadzenie systemu socjalnego stawia ludzi przed wyborami, które nawet w przybliżeniu nie są tak jednoznaczne i jasne, jak dopiero co opisany przykład.
Państwo socjalne - nadzieja, czy zagrożenie?
Kiedy pod koniec XIX wieku zaczęło powstawać państwo socjalne – wówczas pionierem były cesarskie Niemcy – chodziło o pomoc naprawdę potrzebującym, a w szczególności ludziom, o których nie mogli zadbać członkowie ich rodzin. Nikt nie podważał wówczas znaczenia rodziny i opiekuńcze działania państwa (o „państwie opiekuńczym“ w dzisiejszym sensie tego słowa nie można było jeszcze wtedy mówić) z pewnością nie miały za sobą najmniejszej ambicji, aby rozluźnić więzy rodzinne czy wręcz zastąpić rodzinę państwem opiekuńczym. Solidarność bardziej majętnych z potrzebującymi nie była co prawda dobrowolna, niemniej jednak przedsięwzięte przez państwo środki wydawały się ludziom rozumne i możliwe do przyjęcia. Jednak proces ten nie zakończył się z końcem XIX wieku i państwo socjalne cały czas się rozwijało. Ponieważ jego rozwój był koniecznie związany z transferami pieniędzy, zmianie zaczęło ulegać samo tworzywo społeczeństwa.
Solidarność, której pierwotną motywacją było usunięcie krzyczących przykładów ludzkiej biedy i bezsilności, stopniowo utraciła jakikolwiek ładunek emocjonalny. Twierdzę, że tak musi się stać zawsze, jeżeli chodzi o solidarność „obowiązkową“, a nie dobrowolnie wybraną. Wdzięczni możemy bowiem być tylko osobie, czy chodzi o człowieka, czy o Boga. Może trochę upraszczam, ale ujmę tę tezę tak: dobrowolna solidarność prowadzi do wdzięczności i zakłada i wzmacnia relacje międzyludzkie, ewentualnie jest ich wyrazem, podczas gdy solidarność obowiązkowa prowadzi do postaw roszczeniowych i niszczy relacje międzyludzkie, przede wszystkim rodzinne.
Dziś wiele osób uważa, że państwo jest od tego, żeby zapewnić wszystkim ludziom poziom życia, jakiego oczekują. Takie – nawet jeśli niezamierzone – budowanie oczekiwań roszczeniowych, prowadzi do wszechobecnego poczucia, że państwo zawodzi, ponieważ nie daje mi tego, czego się domagam. Ponownie spróbuję to wyjaśnić na przykładzie, tym razem historycznym.
Solidarność i skutki państwa socjalnego
W Anglii urbanizacja i industrializacja przebiegała dziesiątki lat wcześniej, niż na kontynencie. Przenosiny mieszkańców wsi do miast oznaczały zerwanie rodzinnych więzi i tradycji oraz wzrost alkoholizmu i przestępczości w miastach. W połowie XVIII wieku koncepcja państwa socjalnego nie wkroczyła jeszcze na scenę. W Anglii tego okresu miało jednak miejsce przebudzenie metodystyczne – coś, co Alan Hirsch zalicza do „fenomenalnych ruchów Jezusowych“ (jego zdaniem, najbardziej znaczącymi ruchami godnymi tego miana były rozszerzanie się wczesnego kościoła w pierwszych trzech stuleciach i wzrost kościoła chińskiego w naszych czasach). Wykorzenieni ludzie, którzy przeprowadzili się do miast i których dotknęło owo przebudzenie, tworzyli tzw. „klasy“ (classes, dzisiaj powiedzielibyśmy „grupki domowe“). Te „klasy“ do pewnego stopnia zastępowały rodzinę i były również miejscem solidarnej pomocy w najlepszym znaczeniu tego słowa. W drugiej kolejności, przebudzenie to prowadziło do ponownego wzmocnienia rodziny, nawet jeśli w dosyć zmienionej, krytycy powiedzieli by pewnie: burżuazyjnej, postaci.
Jak dużą widać tu różnicę – ba, wręcz przeciwieństwo – w stosunku do państwa socjalnego! Przypominam sobie opowieść tłumaczki, która tłumaczyła rozmowę sekretarza regionalnego Komunistycznej Partii Czechosłowacji z Matką Teresą, w czasie jej jedynej wizyty w Czechosłowacji w latach 80. minionego wieku. Pan sekretarz, którego imię wypadło mi już z głowy (bądź co bądź nie jest ono istotne), z widoczną pychą pokazywał Matce Teresie nowoczesny budynek właśnie otwartego domu starców. Matka Teresa podobno wymruczała pod nosem: „Hm, pięknie. Najważniejsze, czy jest w tym wszystkim Jezus“. My wiemy, że nie był.
Socjalne państwo opiekuńcze nauczyło dzieci, że nie muszą troszczyć się o swoich rodziców. Dla wielu „solidarność międzygeneracyjna“ ogranicza się do odwiedzania rodziców w domu starców po tym, jak otrzymają emeryturę. To znaczy wtedy, jeśli to będzie się jeszcze opłacać. Niedobrowolna solidarność pozwala nam nie dostrzegać ciemnych stron życia, przede wszystkim śmierci. Zapewne ktoś dzięki niej cieszy się wyższym poziom życia materialnego, jednak ze zrozumiałych powodów nie wiąże się to z poczuciem wdzięczności, a więc i z poczuciem pomyślności. Architekci państwa socjalnego chyba nie tego chcieli. Człowiekowi mimo woli nasuwa się na myśl przysłowie, że dobrymi chęciami jest piekło wybrukowane.
W przeciwieństwie do niektórych prawicowych polityków, nie przypuszczam, że rozwiązaniem jest pospieszny demontaż państwa socjalnego. Zniesienie niektórych instytucji mogło by mieć jeszcze bardziej zgubne skutki, niż ich nieprzemyślane wprowadzenie. Kiedy już będziemy coś wprowadzać, albo na odwrót, znosić, powinniśmy nie tylko mieć jasność, jeśli chodzi o kwestię zamierzonych rezultatów naszego działania, ale również dokładnie rozważyć, czy dane posunięcie nie będzie miało niepożądanych skutków. Mogłoby nam tu chyba też pomóc rozróżnienie między solidarnością dobrowolną a przymusową.
Jestem zdania, że jeśli słowa „solidarność“ ma się faktycznie używać, trzeba to robić albo w jednym, albo w drugim kontekście. Jeżeli próbujemy posługiwać się nim w obydwu sensach, ze względu na swoją wewnętrzną niespójność jest raczej mylące. Na naszą szkodę.
Dan Drápal – popularny czeski duchowny ewangelicki, teolog i publicysta, w czasach komunistycznych działacz opozycyjny, autor wielu książek i artykułów, redaktor konserwatywnego pisma „Konzervativní listy“, tłumacz Starego Testamentu.
[1] Wikipedia odsyła tutaj sama do francuskiego słownika Le petit Robert (Paryż, 1970), do hasła „solidarność“.
[2] Nie byłoby jednak w pełni uprawnione twierdzenie, że ta solidarność nie jest nawet w najmniejszym zakresie zależna od naszego wyboru. Jeśli będziemy żyć w demokratycznym społeczeństwie, możemy walczyć metodami politycznymi o to, aby ta „solidarność“ się pogłębiała, a nie – na odwrót – zawężała. Możemy głosować na partię, która utrzymuje taki pogląd na ową „solidarność“, który jest nam bliski. Jeśli taka partia nie istnieje, możemy ją założyć. Jest jednak prawdą, że taka walka jest bardzo długa i – znów z perspektywy jednostki – jej wynik jest niepewny.
[3] Por. 2 Kor 9,8.
Tekst powstał w ramach projektu Centrum pro studium demokracie a kultury z Brna i Ośrodka Myśli Politycznej „Wartości w polityce i społeczeństwie. Podstawowe pojęcia polityki w polskiej i czeskiej perspektywie”, realizowanego dzięki wsparciu Forum Czesko-Polskiego.
Zawartość i treści prezentowane w serwisie Obserwator Konstytucyjny nie przedstawiają oficjalnego stanowiska Trybunału Konstytucyjnego.