Standard życia od Mezopotamii po McZarobek
ceny żywności| konsumpcja| poziom życia| PRL| statystyczny koszyk| WHO
W PRL drożała kiełbasa i chleb, ale system długo nie upadał bowiem taniały lokomotywy. W poważnej nauce problem ten przybiera postać dylematu, ile masła, a ile złomu w koszyku, i prostą drogą prowadzi do uciążliwych pytań o wynagrodzenia realne. W pomiarach dostatku na przestrzeni dziejów stosowano już srebro, pszenicę, wzrost przodków, a ostatnio Big Maca.
Poszukiwanie jedynie słusznego stanowiska w kwestii, ile tak naprawdę zarabiamy daje do tej pory rezultaty mało doniosłe. Nie wolno jednak mówić o badaczach, że się nie starają.
Zdrowy rozsądek i wiedza nakazują nie zaprzeczać stwierdzeniu, że Polska i jej gospodarka urosły bardzo przez ostatnie dwie dekady. Nie potrzeba wszakże dużych talentów, by wiarę w rosnący dobrobyt Polaków, i w ogóle ludzi, zaburzyć.
Manowce statystycznych porównań
Jedna z gazet posłużyła się ostatnio metodą tyleż poglądową co niedokończoną, a więc tandetną, przeliczając średnie zarobki na towary w sztukach i kilogramach.
Wyszło zatem, że kalkulując w chlebie, cukrze, jajach, czy nabiale poprawiło się nam, ale nie tak znowu okazale. W układzie paliwowo-energetycznym cofnęliśmy się daleko, czyli w biedzie żyjemy, jeśli porównać dzień dzisiejszy z czasami PRL-u. W 1989 r. za ówczesną średnią pensję nalali nam przy pompie 492 litry benzyny, a dziś ledwo 443. W kilowatogodzinach tragedia – wypłaty starczy na siedem razy mniej, a w gazie ziemnym to już pełen dramat, bo w metrach sześciennych dostaniemy dziś aż 30 razy mniej. Krótko mówiąc – 23 lata zmian, reform i wysiłków jakby psu na budę się zdały. Na szczęście takie zestawienia również.
Porównywanie relacji płac i cen pojedynczych towarów wczoraj i dziś ma sens niemal zerowy. Wyposaża w wiedzę tak przydatną jak worek chipsów znaleziony na pustyni przez pozbawionego kropli wody wędrowca. Potrzeba takiemu nie przekąsek, a picia, kalorii, witamin, okrycia przed słońcem, czyli całego koszyka towarów.
Towary, które spełniają rolę realnej (w odróżnieniu od nominalnej) miary regresu, stagnacji lub postępu zwane są deflatorami. Określenie brzmi bardzo fachowo, ale jego treść nie jest skomplikowana. Deflacja to przeciwieństwo inflacji, a więc deflator to poskramiacz skutków wzrostu cen.
Zawartość statystycznego koszyka jest tematem sporów, ale niekiedy udaje się osiągnąć w tej kwestii niemal pełną zgodę. Kontrowersje cichną mianowicie wraz z odkopywaniem coraz starszych warstw historii. Są tego dwa zasadnicze powody. Im dalej w las, tym model konsumpcji mniej skomplikowany, coraz mniej też wiarygodnych, archiwalnych dokumentów oraz przekazów o płacach i cenach.
Dziś jako miary dostatku lub biedy używa się przede wszystkim PKB na głowę mieszkańca. Jest to pojęcie i wielkość uniwersalna pod warunkiem, że istnieją dane, na podstawie których można ją określić. W przypadku dziejów dawnych trzeba imać się forteli.
Koszyk godny i głodowy
Mimo różnic cywilizacyjnych i kulturowych od wieków powszechnie używano w świecie srebra do rozliczeń handlowych. Ponieważ srebrna moneta to pieniądz kruszcowy, więc cena nominalna towarów i oficjalny kurs wymiany nie odgrywają większej roli – wystarczy zmierzyć na podstawie archiwaliów ilość kruszcu w faktycznej cenie, a następnie skonstruować przybliżony model konsumpcji w starych czasach. Ten zaś nie był skomplikowany i w podstawowych składnikach nie zmienia się praktycznie od tysiącleci.
Walter Scheidel, z kalifornijskiego Uniwersytetu Stanforda, zmierzył się w pracy „Real wages in early economies: Evidence for living standards from 1800 BCE to 1300 CE” z oceną warunków życia na przestrzeni ponad 3 tysięcy lat (BCE oznacza p.n.e., a CE – naszą erę). Jest w jego artykule ciekawa konstrukcja koszyków dóbr. Pierwszy, po angielsku nazwany został Mediterranean respectability basket, gdzie słowo respectability odnosi się do życia na godnym poziomie. Przeciwieństwem jest egzystencja na krawędzi głodu i przetrwania, którą symbolizuje koszyk drugi „ogryzionych do gołego kości” (bare bones subsistence basket).
Każdy z tych produktów miał swoją cenę. Istotniejszy od ich prezentacji jest wszakże doniosły wniosek końcowy, że przed dwoma tysiącami lat niewykwalifikowany robotnik egipski mógł zarobić dla swojej rodziny na jedną czwartą, góra połowę „godnego koszyka” lub na 70–90 proc. koszyka „gołych kości”. Przy tym wartość kaloryczna obu zestawów była jednakowa i sięgała 2 tys. kcal na osobę. Różnica polegała na jakości i szykowności – mięso z lepszego koszyka popijać można było winem, a sandwicza z suchego chleba i gołej kości raczej tylko wodą.
Wynik ten sugerowałby, że bieda szalała w Egipcie pod rzymskim panowaniem, a robotnicy – z deficytu kalorii – ledwo powłóczyli nogami. I może by tak było, gdyby nie rodzina.
Jak odczytano z papirusów, praca zawodowa kobiet nie była w starożytnym Egipcie czymś niespotykanym. Mamka (to zajęcie zostało najlepiej udokumentowane) karmiąca piersią cudze dzieci mogła zarobić w ciągu roku do 1/3 tego co dorosły robotnik. Co nieco do domu przynosiły także dzieci. Pracująca rodzina była zatem w stanie zebrać tyle, że starczało jej „nawet” na 1,3 – 1,4 koszyka „ogryzionych kości”. Od czasu do czasu było więc na drobne przyjemności. I co szczególnie ważne – wystarczało, by zedrzeć z fellacha i jego żony jakiś podatek. Dobrze zatem nie było, ale przeżyć się dało, w kwestii tej zbyt wiele przez dwa tysiące lat się nie zmieniło.
Wzrost człowieka, czy tusza miarą dobrobytu
Okazuje się, że mroki historii dają się co nieco oświetlić, a i oświecić można nieco przy okazji współczesnych. Profesor Richard C. Allen, historyk gospodarczy z Oksfordu, przypomina w kontekście płac realnych z lat bardzo dawnych, że dobrą metodą oceny warunków życia jest porównywanie wielkości szczątków.
Znana jest otóż nauce zależność między długotrwałym dobrobytem, a wzrostem ludzi. Metoda archeologiczna swe walory zachowuje do dzisiaj, choć dla przyszłych badaczy przechować należy nie tylko nasze kości, ale też bardzo ważną wskazówkę. Skrywa ją artykuł grupy brytyjskich badaczy i ekspertki z Międzynarodowej Organizacji ds. Zdrowia (WHO) pt. „The weight of nations: an estimation of adult human biomass”. Okazuje się, że 7 mld ludzi zamieszkujących w 2012 r. Ziemię waży razem jakieś 287 milionów ton. O 18,5 mln ton za dużo, ze względu na otyłość i nadwagę. Jeśli zatem przyszli naukowcy kiedyś badać będą warunki życia za Tuska, Merkel, Putina i Obamy, to pamiętać muszą, że był to okres kiedy ludzie z dobrobytu bardziej wszerz, niż wzdłuż rośli.
Ma to rzecz jasna wpływ duży na jakość życia w szerokim ujęciu. W USA na jedną tonę żywej wagi przypadało w 2005 r. 12,2 statystycznego Amerykanina i jest to „najlepszy” wynik na świecie. Gdyby wszyscy ludzie na Ziemi utyli do rozmiarów Jankesów, to taka ponadprogramowa w stosunku do wzorca tusza ludzkości zużyłaby tyle kalorii, ile potrzebowałoby pół miliarda ludzi o normalnej, zdrowej wadze. Jest nas niby 7 mld, a jakby sporo więcej, co rachunki per capita w tak czułej sferze jak płace i co za nie można kupić – wypacza, a przynajmniej komplikuje. Paradoks się ujawnia po głębszym zamyśleniu: o ile jeszcze bogatsi byliby Amerykanie, gdyby tak dużo nie żarli?
Pogląd panuje dość powszechny, że od zarania ludzkość wyłącznie się rozwija. Z założenia tego wyciągany jest wniosek, że z okresu na okres, z wieku na wiek ludzie mieli coraz lepiej. Są jednak świadectwa, że nie było wcale tak słodko.
Prapradziadek wcale nie miał gorzej
Z pochodzących z 1800 p.n.e. „Praw Esznunny”, które było królestwem w Mezopotamii, i nieco późniejszego Kodeksu Hammurabiego wywieść można, że w przeliczeniu na pszenicę robotnik (np. woźnica prowadzący osła) otrzymywał jej za pracę w granicach 6-9 litrów dziennie. Gliniane tabliczki z XV i XIV w. p.n.e. znalezione w pobliżu dzisiejszego irackiego Kirkuku informują wszakże, że robotnik najemny dostawał tam w przeliczeniu 4 do 7,5 litrów pszenicy. Są także jeszcze bardziej przejmujące doniesienia o spadającym 3-4 tysiące lat temu poziomie życia w dolinach Tygrysu i Eufratu, ale jest istotny kłopot z ich wiarygodną weryfikacją.
Jan Luiten van Zanden, zajmujący się historią niemalże współczesną, nie dostarcza w swej pracy (Wages and the Standards of Living in Europe, 1500-1800) pocieszających informacji w sprawie tendencji dotyczących standardu życia. Holender zmierzył wyrażone w litrach pszenicy dniówki w siedmiu miastach europejskich. Z jego badań wynika, że w okresie od 1500 do 1800 roku spadły one z 10-15 litrów do 6-10 litrów dziennie. Największe płace w wyrażeniu pszenicznym były na jego rodzinnych ziemiach (9,9 – 16,6 litrów), a najniższe we Florencji i Mediolanie (5,3 – 9,3 litrów). Z tej i innych prac wynika, że niemal do XX wieku ludzkość z wielkim trudem niwelowała skutki przyrostu naturalnego.
Richard C. Allen poszerzył czas badań. W artykule „The Great Divergence in European Wages and Prices from the Middle Ages to the First World War” zajął się m.in zróżnicowaniem płac realnych w Europie, które pogłębiało się od połowy XIX wieku. Źródłem dywersyfikacji był spadek dochodów realnych w latach 1500 –1750 w większości miast Europy. Jedynie w miastach przodujących w rozwoju panowała w realnych zarobkach stagnacja.
W zestawieniu profesora Allena, wśród prawie 20 miast znalazł się Kraków, a także Gdańsk, Lwów i Warszawa. Najmniejsze rozbieżności płacowe między różnymi rejonami Europy były w I połowie XVI wieku, bowiem najwyższa płaca nominalna, przeliczona na wagę srebra, była jedynie dwukrotnie większa niż najniższa. Gorzej zarabiało się w Niemczech i Polsce, a lepiej na terenie dzisiejszych Włoch, we Francji i Hiszpanii. W drugiej połowie XVI wieku krakowski rzemieślnik budowlany zarabiał 5,2 gramów srebra, czyli dwukrotnie mniej niż jego odpowiednik w Antwerpii (najlepiej płacono w Madrycie, ale to głównie efekt napływu srebra z konkwisty w Ameryce Południowej). Jednak i tak płacono mu więcej niż mistrzom murarskim, czy ciesielskim w Lipsku (3,3 g srebra dziennie), Wiedniu (3,9 g), czy Augsburgu (4,3 g).
W pierwszym odruchu nasuwa się skojarzenie, że Kraków bogacił się wtedy – jak i Polska – na eksporcie zboża. Obfitość zboża obniżała ceny na rynku wewnętrznym, co prowadziło do chwilowego dobrobytu. Jeśli więc użyć cen żyta jako deflatora zarobków krakowskich mistrzów kielni lub toporka, to okazuje się, że standard życia w Krakowie był na początku XVI wieku pięciokrotnie wyższy, niż w Europie Zachodniej. Pomiar za pomocą urozmaiconego koszyka dóbr pokazuje, że aż tak dobrze jednak nie było.
Najciekawsza konkluzja z cytowanej pracy jest zarazem najbardziej zaskakująca. Warunki życia określane wielkością płac realnych były w 1850 r. w Europie nieznacznie tylko lepsze niż w 1450 r. Najlepiej wiodło się Anglikom (Londyn) i Holendrom/Flamandom (Antwerpia i Amsterdam), gdzie przez cały okres wskaźniki dobrobytu były najwyższe w Europie. W Mediolanie, Neapolu, Walencji, Strasburgu, Monachium, Wiedniu, Krakowie i Lwowie między rokiem 1500 a 1750 płace realne spadły mniej więcej o połowę. Ze spadkowego trendu w Europie kontynentalnej wyłamały się poza Niderlandami jedynie niektóre stolice, tj. Paryż, Madryt i Warszawa.
Od srebra do Big Maca
Taki mętlik się robi, gdy rozbierać na czynniki pierwsze jakość życia i bogactwo oraz sprawdzać czy jest ono, czy go wcale nie ma. Nieżyjący mistrz historiografii, profesor Roman Grodecki przypomina w „Polityce Pieniężnej Piastów” opinie Galla Anonima, który dowodził, że „za czasów Bolesława Chrobrego złoto było tak pospolite w posiadaniu wszystkich, jak obecnie srebro, a srebro było tanie jak słoma”.
Potwierdzałaby to relacja czeskiego kronikarza Kosmasa, który odnotował, że wśród łupów uwiezionych przez Czechów w 1038 r. z Gniezna znajdował się złoty krucyfiks, który ważył trzy razy tyle co jego fundator, czyli Mieszko I – a więc było to 200 lub więcej kg złota. Do tego dołożyć trzeba zagrabione trzy złote tablice wysadzane drogimi kamieniami. Na największej był napis, ze waży 300 ówczesnych funtów, co daje 120 kg kruszcu. W podsumowaniu napisał Kosmas, że uwieźli Czesi wówczas z Polski złota i srebra ilości ogromne (aurum et argentum infinitum nimis). Czyżbyśmy zatem odkryli prawdziwe przyczyny dzisiejszego powodzenia Czechów?
Nawet jeśli pominąć w tych konkluzjach margines swawoli, nadal sporo jest na rzeczy. Dopiero czasy niedawne umożliwiły, dzięki rewolucji IT, gromadzenie, a zwłaszcza przetwarzanie wielkiej ilości danych niezbędnych do precyzyjnego szacowania poziomu i zmian warunków życia. Stale jednak jest to zadanie bardzo skomplikowane i trudne.
W dodatku z powodu globalizacji, zależy nam dziś przede wszystkim na wiarygodnych porównaniach międzynarodowych. Nowatorskie podejście zaproponował w kwietniu Orley C. Ashenfelter, z Princeton, w pracy „Comparing real wages” opublikowanej przez National Bureau of Economic Research (NBER).
Profesor Ashenfelter dostrzegł rzecz oczywistą, a więc prawie niezauważalną, że firma McDonald’s trzyma wszędzie na świecie jednakowe standardy nie tylko w potrawach, ale także w organizacji i wkładzie pracy. Wszędzie obowiązuje ten sam 600-stronicowy podręcznik dotyczący każdego niemal ruchu nogi i ręki.
Ze względu na znakomity deflator, w postaci zestandaryzowanych czynności przy przechowywaniu produktów, ich obróbce i podawaniu bułek z kotletem, daje się budować dość wiarygodne wskaźniki płac realnych. Metoda ta nazwana została McWage. Nie jest idealna, bowiem wyniki są „zanieczyszczone” wskutek egzekwowania w wielu państwach zachodnich tzw. płacy minimalnej (jest domniemanie, że gdyby nie to ograniczenie, McDonald’s płaciłby gdzieniegdzie nieco gorzej). Inny mankament polega na zastosowaniu bieżących relacji między dolarem, a walutami narodowymi do uzyskania porównywalności. Kursy, jakie są, każdy widzi – w 2007 r. 1 dolar kosztował niewiele ponad 2 zł, a w 2011 r. prawie 4 zł.
Jeśli McWage, czyli McZarobek wyniósł w 2007 r. w USA 100, to w Indiach tylko 6, a w Chinach 11. Zachodnia Europa płaciła lepiej – 129, a Rosja jest lepsza (32) od Europy Wschodniej, w tym Polski (25).
Płaca realna wyznaczona jest przez wskaźnik BMPH (Big Mac per hour of work), który powstaje po podzieleniu McZarobku przez lokalną cenę Big Maca. Wskaźnik ten wyraźnie spłaszcza różnice międzynarodowe w warunkach życia.
Najmniej realnie zarabiali w 2007 r. Hindusi (i mieszkańcy Ameryki Łacińskiej), którzy za godzinę pracy u McDonalda mogli kupić tylko jedną trzecią Big Maca (0,33), najlepiej mieli się Japończycy (3,09) Amerykanie (2,41) i mieszkańcy Europy Zachodniej (2,23). Europa Wschodnia była na poziomie RPA (0,80) i niższym od Rosji (1,19). Rok 2007 został wybrany nieprzypadkowo – nie było jeszcze kryzysu, który wprowadziłby ponadprogramowe zakłócenia interpretacyjne. Badaniem objęto ponad 60 krajów.
Orley Ashenfelter uważa, że ciągle duże różnice w płacach realnych między Zachodem, a resztą świata wynikają w lwiej części z wydajności (total factor productivity), a nie z domniemanych różnic w umiejętnościach, czy jakości tzw. kapitału ludzkiego.
Dobra wiadomość jest taka, że różnice w płacach maleją. Od 2000 do 2007 r. płace realne w USA i Kanadzie lekko spadły, w Japonii nie uległy zmianie, natomiast w Chinach i Indiach wzrosły po połowie. Najwyższy był wzrost w Rosji (o 150 proc.), lecz w sporej mierze jest to wynik niskiej bazy po potężnym kryzysie w końcu minionego stulecia.
Kryzys finansowy odbił się niekorzystnie na płacy realnej wszystkich uwzględnionych wielkich państw i regionów poza Rosją, Chinami, Europą Wschodnią i Ameryką Łacińską. Jeśli w Japonii wskaźnik BMPH za 2011 r. podzielony przez BMPH 2007 wyniósł 0,72, w Rosji było to 1,43, w Chinach 1,24, w Europie Wschodniej 1,08, a w Ameryce Łacińskiej 1,04.
Z perspektywy smażenia i smakowania wołowych kotletów kryzys, który zwą globalnym nie jest tak światowy jakim go malują. W hałasie zbiorowych pochlipywań za utraconym przez utracjuszy wzrostem należy to nieustannie powtarzać.
Zawartość i treści prezentowane w serwisie Obserwator Konstytucyjny nie przedstawiają oficjalnego stanowiska Trybunału Konstytucyjnego.