Szaruga: Rewolucja konserwatywna. Zanim pojawi się nowy wódz

Adam Pomorski| Aleksander Smolar| Błażej Lenkowski| demokracja| konserwatyzm| occupy Wall Street| patriotyzm| Przegląd Polityczny| Republika Weimarska| Willy Brandt

Szaruga: Rewolucja konserwatywna. Zanim pojawi się nowy wódz
Leszek Szaruga. Foto: Studio Opinii

Wypisy z prasy kulturalnej

Na łamach polsko-niemieckiego kwartalnika „Dialog” (nr 3/2013) podniesiono temat szczególnie dziś interesujący, jakim jest wzmożenie tendencji narodowych nie tylko w krajach postkomunistycznych, ale w całej Europie.

Przyczyn tego zjawiska można się doszukiwać w różnych obszarach, wszakże nie wydaje się sensowne zapominanie o tym, czym był w historii paroksyzm państwa narodowego w XX stuleciu i związany z nim kryzys cywilizacyjny. Narastające obecnie nastroje nacjonalistyczne budzą więc zrozumiały niepokój, któremu wyraz dał prezes polskiego PEN Clubu Adam Pomorski w artykule „Nowa fala nacjonalizmu”, w którym czytamy: „Zjawisko, z którym mamy do czynienia w całej Europie, czyli podniesienie fali nacjonalistycznej o niewątpliwie niedemokratycznym charakterze, przypomina stare niemieckie pojęcie rewolucji konserwatywnej, z całym jej romantyczno-modernistycznym bagażem”. Tu przerwę cytat, bo warto przypomnieć, kiedy to się działo: w Republice Weimarskiej, niepogodzonej, podobnie zresztą jak Rosja Sowiecka, z porządkiem politycznym po zakończeniu II wojny światowej, uformował się ruch intelektualny działający w latach 1918-1933, określany właśnie mianem rewolucji konserwatywnej, którego najbardziej bodaj znanymi przedstawicielami byli prawnik i politolog Carl Schmitt (jego pisma są ostatnio coraz częściej cytowane i omawiane), po zdobyciu przez Hitlera władzy szef stowarzyszenia prawników narodowo-socjalistycznych (do roku 1936, gdy został odsunięty od funkcji kierowniczych) oraz wybitny skądinąd pisarz, autor m.in. ekspresjonistycznej powieści „W stalowych burzach”, Ernst Jünger, w czasach nazistowskich zachowujący pewien dystans wobec władzy.

Pisze dalej Pomorski: „W świecie polityki oznacza to przede wszystkim narzucanie światopoglądu – w dawnym i złym sensie niemieckiego pojęcia „Weltanschauung”, zespołu monocentrycznych przekonań, skojarzeń i wyobrażeń o świecie, niepodlegających ani racjonalnej weryfikacji, ani jakiejkolwiek dyskusji, niepoddających się próbie wyważenia racji w dyskursie czy dialogu. Za tym kryje się zakwestionowanie demokracji formalnej i prawnej, bezosobowych procedur demokratycznych na rzecz demokracji rozumianej jako stanowienie woli zbiorowości, woli politycznej – tak jak w samej nazwie największej polskiej partii opozycyjnej, która przeciwstawia prawu sprawiedliwość. Takie poczucie sprawiedliwości uchodzi za emanację woli zbiorowej. Na podłożu tych wyobrażeń rychło dojść może również do formułowania celów politycznych i wyłaniania się przywództwa jako emanacji owej politycznej woli zbiorowej. (…) Najpierw istnieje naród lub zbiorowość, z niej powstaje ruch, a z kierującej nim organizacji wyłaniają się przywódcy, którzy wskazują jednego wodza, mającego prowadzić tę zbiorowość. Tego rodzaju myślenie pojawiło się kiedyś jednocześnie w Europie Zachodniej, Wschodniej i Środkowej”.

Warto przy tym zwrócić uwagę na sytuację w krajach dawnego obozu moskiewskiego: „Przez dwadzieścia lat badania elektoratu w krajach postkomunistycznych Europy Środkowo-Wschodniej wykazywały, że 20-30 procent wyborców jest nastrojonych w sposób populistyczny, nacjonalistyczny, ksenofobiczny, jednocześnie z silnymi resentymentami komunistycznymi. To wynik dobrze przyswojonego rozumienia demokracji – „ludowej” i „narodowej” – z roszczeniową utopią solidaryzmu społecznego i solidaryzmu etnocentrycznego (narodowego), a nie z procedurami prawno-politycznymi. Obecny kryzys europejski i światowy prawdopodobnie nie jest jedynie kryzysem koniunktury, lecz ma charakter długiego cyklu. Pojawia się pytanie, czy turbulencje w Rosji, na Białorusi i Ukrainie, dotyczące przywództwa politycznego i legitymizacji ustroju, nie wynikają właśnie z owego kryzysu. Tak czy owak, oba procesy – i turbulencje, i kryzys – nie sprzyjają demokratyzacji w tych państwach, a czas, w którym łudzono się utopią transformacji i modernizacji, dawno już minął. Demonstranci, którzy tak licznie wyszli w Moskwie na ulicę, niewątpliwie posiadają świadomość rewolucyjną, a specyfika tej „rewolucji” polega na tym, że wchodzi w buty rewolucji konserwatywnej. Ta rewolucja nie dąży do stworzenia rządów prawa, jest ona raczej emanacją woli zbiorowej, pragnącej zmian w państwie opresyjnym i w sporej mierze skryminalizowanym. Jest to jednak zbyt mało, by zbudować państwo demokratyczne, i na tym polega karnawałowość, inwersyjność obecnej „rewolucji” w Rosji”.

I wreszcie kolejne zagrożenie: „Drugim aspektem, związanym z rewolucją konserwatywną, który dostrzegamy w wielu krajach europejskich, jest tendencja wzrostowa opozycji pozasystemowej, wykraczającej poza formalne ramy procedur demokratycznych, opozycji, która neguje zarówno legitymizację obecnych ustrojów, jak ich kształt”. I choć to akurat zjawisko ma, przynajmniej w Polsce, charakter marginalny, to warto pamiętać o tym, że nawet niewielkie i nie posiadające liczącego się wsparcia społecznego grupy mogą, dla zademonstrowania swej zwróconej przeciw systemowi demokratycznemu postawy narobić sporego zamieszania wymuszając czasem na owym systemie sięganie – jak to ma miejsce w wypadku wojny z terroryzmem – po środki ograniczające swobody obywatelskie. Warto zatem przypomnieć, że przed laty kanclerz niemiecki Willy Brandt, po terrorystycznym zamachu w czasie olimpiady w Monachium, stanowczo odrzucił możliwość zwiększenia uprawnień policji podkreślając, że ryzyko, jakie takie zamachy stanowią, jest ceną za utrzymanie porządku demokratycznego.

O dylematach, jakie rodzi ta sytuacja pisze w „Przeglądzie Politycznym” (nr 120/2013) Aleksander Smolar we wprowadzeniu do dyskusji zatytułowanej „Europa radykałów?”: Od wybuchu kryzysu mamy do czynienia z powstawaniem ruchów społecznych, z kolejnymi ruchami oburzonych, jak hiszpańscy Indigandos czy nowojorski Occupy Wall Street. W Polsce ostatnio też pojawił się „ruch oburzonych”, tylko o zupełnie innym charakterze. Jesteśmy świadkami powstania partii radykalnych, populistycznych, zarówno o prawicowym, jak i lewicowym profilu, które wyrażają bunt przeciwko liberalnej demokracji i jej nieefektywności, często także przeciwko Unii Europejskiej. Ważny jest też wymiar antyimigracyjny wielu tych ruchów.

Problem wzrostu postaw radykalnych dotyczy całej Europy. Jeżeli spojrzymy na cały ten ruch, to: po pierwsze, na początku obecnego kryzysu były silne obawy, że – jeśli chodzi o skutki społeczne i polityczne tego kryzysu – znów zmierzamy ku latom trzydziestym ubiegłego stulecia. A jednocześnie jesteśmy bardzo od tego czasu odlegli i nie sposób określić obrotu spraw w różnych krajach. Na pewno zjawiska radykalne, z którymi mamy do czynienia, dalece odbiegają od wzorów znanych nam z trzeciej dekady XX wieku, z ówczesnymi ruchami totalitarnymi i radykalnym nacjonalizmem. Warto zatem zastanowić się, dlaczego mimo pewnych podobieństw obu kryzysów – z lat trzydziestych wieku XX i obecnego – są tak istotne różnice między artykulacją polityczna i manifestacjami społecznymi wczoraj i dziś. Po drugie, jeżeli popatrzymy na topografię rozmaitych ruchów w Europie, narzuca się pytanie o to, jak poważny jest bunt przeciwko instytucjom liberalnej demokracji, zarówno na poziomie państw narodowych, jak i całej Unii.

Ostatnia kwestia dotyczy Europy Środkowo-Wschodniej. Na Zachodzie już od jakiegoś czasu pojawia się niepokój w związku ze stanem demokracji w naszej części Europy. Pojawia się obawa o trwałość instytucji demokratycznych. Te lęki dotyczą przede wszystkim Węgier, ale też niektórych zjawisk zachodzących w Rumunii czy Bułgarii. Na ile uzasadnione są tego typu obawy? Jaka jest specyfika ruchów, które występują w naszym regionie? Czym i w czym różni się od tych, które widzimy w zachodniej czy południowej części kontynentu? – To ważne pytania; próbują na nie odpowiedzieć uczestnicy zamieszczonej w piśmie dyskusji, której nie sposób w tym miejscu zrelacjonować. Dość powiedzieć, że żaden z jej uczestników nie kwestionuje kryzysowego rozpoznania.

Radykalny nacjonalizm lubi występować w przebraniu patriotycznym. Pisze o tym w mocno zabarwionym emocjonalnie artykule politolog Błażej Lenkowski w artykule „Gęby patriotyzmu”, zamieszczonym w „Gazecie Wyborczej” (nr 258/2013):

„Patriotyzm to słowo odmieniane w życiu publicznym przez wszystkie możliwe przypadki.  Wytarte, oszpecone, wyliniałe, obrzydzone przez radykalizm, głupotę, wulgarny polityczny interes prawicy, ograniczenie wyborców, prostactwo, niezrozumienie interesów Polski i jej obywateli. (…) Nic dziwnego, że taki zawłaszczony patriotyzm odrzuca, że chce się od niego uciec jak najdalej. Nie mieć nic wspólnego z tamtymi ludźmi, z tamtą agresją, z tamtymi chorymi teoriami, z tą retoryką i obciachem. „My” jesteśmy przecież inni, przyjaźni, otwarci, racjonalni, europejscy. Jeśli zatem patriotyzm to „Oni”, to „my” chcemy być jak najdalej od niego. (…) W efekcie otrzymujemy rosnący, tragiczny podział na wyznawców pseudopatriotyzmu rodem z zaściankowej plebanii lub zlotu faszystów z O[rganizacji] N[arodowo] R[adykalnej] i ludzi, którzy zupełnie odwracają się od idei patriotyzmu, dla których interes kraju pozostaje wartością kompletnie abstrakcyjną i nieistotną. W tym podziale coraz mniej miejsca pozostaje dla tzw. normalności, umiaru i rozsądku (…). Część osób rozsądnych, lecz przywiązanych do pojęcia „polskości”, staje często po stronie głupoty, wstecznictwa i agresji, tłumacząc sobie, że to jedyne grupy, które mówią o wartości dla nich ważnej, czyli patriotyzmie. (…) Druga grupa również teoretycznie „rozsądna”, ale totalnie zniesmaczona, chce jak najszybciej wyjść mentalnie i uczuciowo poza tę rażącą ich i głupią wspólnotę obnoszącą się z patriotyzmem na sztandarach (…). Czynią to, mimo że gdzieś podświadomie czują, że Polska jest dla nich ważna. Ale są intelektualnie i moralnie szantażowani przez przypisanie patriotyzmu do (…) teorii o smoleńskim zamachu i opowiadania o totalitarnym państwie nad Wisłą w 2013 roku.

Ten podział rozlewa się jak Polska długa i szeroka. To zjawisko niebezpieczne, trzeba mu się przeciwstawić. Ludzie rozsądni de facto skapitulowali. Oddali ideę kluczową dla rzesz Polaków w ręce „oszołomów” i ludzi najzwyczajniej głupich. To niezwykle niebezpieczne. O zawartość słowa „patriotyzm” trzeba zacząć walczyć. Powinni to zacząć również, a może przede wszystkim, liberałowie. Patriotyzm nie należy do kategorii klasycznego liberalizmu, choć odpowiednio rozumiany nie stoi z nim w sprzeczności. Liberalizm zawsze podkreśla wartości związane z indywidualizmem i wolnością, i to tych idei powinniśmy bronić przede wszystkim. Środowiska liberalne w Polsce jednak zbyt często zapominają również o tych zjawiskach i wartościach, które nie należą do najbliższego nam kanonu, a są niezwykle ważne – bo istnieją w realnym świecie. (…) Idea patriotyzmu gdzieś podskórnie jest wciąż poruszająca i ważna dla milionów ludzi zamieszkujących kraj nad Wisłą. Jednocześnie na naszych oczach jest wypaczana i niszczona przez środowiska skrajne, które sięgają do najgorszych historycznie wzorców, gloryfikują postawy ludzi kontrowersyjnych, dalekich od naszych ideałów. (…) Czy nie potrafimy kreować własnych bohaterów i własnych historycznych wzorców postępowania? W polskiej historii odnalezienie tradycji wprost liberalnych nie jest zadaniem łatwym, jednak nie niemożliwym. A jednak polityczne centrum, liberałowie też potrzebują swojej mitologii. Jeśli nawet nie indywidualnie, to po to, by kształtować postawy społeczne, mieć wpływ na kształtowanie wydarzeń politycznych i umysłów ludzi. Takich działań jest zdecydowanie zbyt mało. Potrzebujemy konsekwentnych projektów, takich choćby jak kampania sprzed paru lat pt. „Razem 89”, która promowała pamięć o wyborach z 4 czerwca 1989 roku jednej z najwspanialszych i najważniejszych dat w historii Polski. (…) Ale to nie jedyny przykład, inne można przecież wskazać od ręki: polska tolerancja z XVI wieku wyróżniająca się wspaniale na tle wojen religijnych w całej Europie, postaci Narutowicza, Balcerowicza, Edelmana czy Karskiego. Proste, mało odkrywcze? Tak, ale bardzo potrzebne”.

No i tu zaczyna się problem, z którym nie wiadomo, co począć. Dość przypomnieć wtedy jeszcze w miarę kulturalne spory w łonie demokratycznej opozycji czasów peerelowskich, gdy „prawa” strona szermowała hasłami narodowo-patriotycznymi, „lewa” zaś kładła nacisk raczej na kwestie wolnościowe. Przestrzegałbym więc raczej liberałów przed patriotyczną polityką historyczną, bo tak czy inaczej, prędzej czy później, uwikłane to zostanie w kwestie „narodowe” z  p a t r i ą  pojmowaną jako wcielenie państwa prawa niewiele mające wspólnego, a ciążące ku nacjonalizmowi czy nawet ksenofobii, z wszystkimi tego konsekwencjami i powoływaniem kolejnego wodza jako zbawcy narodu oraz kwestionowaniem każdego stanowiska, które z tak pojmowanym porządkiem polemizuje jako z objawem zdrady narodowej. Nie znaczy to, ze problem podnoszony w artykule Lenkowskiego nie istnieje, ale wypędzanie diabła Belzebubem nie jest, jak mi się wydaje, jego najlepszym rozwiązaniem.
Studio Opinii

Publicystyka

Zawartość i treści prezentowane w serwisie Obserwator Konstytucyjny nie przedstawiają oficjalnego stanowiska Trybunału Konstytucyjnego.