Szlachetne zdrowie
nieuzasadniona zwłoka| odroczenie| prawo do sądu| protokolant| sędzia| uzasadnienie| wyrok
Rozbolała mnie głowa. Tak solidnie. No cóż, chyba znowu zatoki, taka nurkowa przypadłość, chociaż tutaj chyba bardziej chodziło o szybkie przejście z +30 w Dahabie do +3 w Warszawie w warunkach zapomnienia czapki. Rtęciowy termometr pokazuje ledwo 37,2, znaczy się gorączki nie mam, coś mnie tam plecy bolą ale jakoś jeszcze się ruszam. No nic, bywało gorzej. Mówić mogę, cośtam jeszcze słyszę, chodzić dam radę, długopis w palcach utrzymam, nadaję się więc do służby. Połknę "przyjaciela nurka" czyli ibuprom zatoki, albo innego gripeksa czy coś takiego i przejdzie. No to raz-dwa, garnitur na plecy i do roboty. Sesja dzisiaj, więc leżenie w łóżku odpada. Zresztą jakby sesji nie było, to też bym nie leżał, bo przecież robota sama się nie zrobi a co tam takie małe przeziębienie przeszkadza.
No i poszedłem i przetrwałem. Tak można w zasadzie określić mój udział kierowniczy w rozprawach wyznaczonych na ten dzień. Przesłuchałem jakiegoś świadka, nawet pytania mu jakieś zadawałem, chociaż nie wiem czy akurat te, co powinienem, bo jakoś tak nie było płaszczyzny porozumienia. Coś tam mi się niby przez watę w głowie przebijało, ale chyba nie wszystko to i nie wiem czy on z sensem mówił czy nie. Całe szczęście miałem dobrego protokolanta piszącego w czasie rzeczywistym to potem sobie przeczytam i pomyślę jak będę miał jaśniejszą głowę. W trakcie ratowałem się kolejnymi tabletkami, nawet jakiś fervex na gorąco wypiłem, zjadłem też cały listek pastylek na gardło bo mnie coś tam zaczynało drapać. Dla bezpieczeństwa starałem się unikać wydawania wyroków, co się dało odroczyłem, co się nie dało odroczyłem wydanie orzeczenia. I jakoś tak zeszło. A potem jeszcze była szafa, ze dwa wózki głupiego roboty i mogłem pójść do domu, zanurzyć się w ciepłą kołderkę z kubkiem gorącej herbaty z cytryną w ręku. Czyli wszystko jak zwykle.
Jak tak leżałem i myślałem to coś mnie tknęło. Który to już raz służyłem w myśl hasła "ibuprofen i do przodu", żeby tylko sesja nie spadła, żeby zaległość się nie zrobiła, żeby termin nie przepadł. Ileż to razy siedziałem na sali nafaszerowany przeciwgrypowcami, zmieniając tylko co jakiś czas ibuprofen na paracetamol żeby nie przekroczyć maksymalnych dawek. Ileż razy próbowałem zachować kamienną twarz gdy przy każdym ruchu głową prąd kopał mnie w rękę, ewentualnie krasnoludki waliły mnie młotkami w kark albo słoń deptał po nodze, w zależności od tego jakie były aktualnie konsekwencje uprawiania zdrowego trybu życia. Pamiętam sesję, na którą poszedłem rano wyczerpany nocnymi modłami do porcelanowej bogini będącymi konsekwencją wizyty w przydrożnym barze, do którego zajechałem wracając znad morza. Nafaszerowany węglem i takimi tam wytrzymałem wtedy prawie cały dzień, w tym przesłuchanie stron w strasznie spornym podziale majątku chociaż - jak mi potem mówiono - wyglądałem jak żywy trup. Zdarzyło mi się też poprosić, ku nieograniczonemu zdziwieniu pana doktora, żeby zwolnienie które mi wypisuje po wykuciu ze szczęki bardzo upartej ósemki było o dwa dni krótsze, bo muszę poprowadzić rozprawę. Wprawdzie na lekarstwie, które doktor mi zapisał było napisane, żeby po jego zażyciu nie prowadzić pojazdów i nie obsługiwać maszyn w ruchu, ale nie napisano że nie można sądzić. Ale czy to miało sens? Mam bardzo poważne wątpliwości...
Patrząc na całą sprawę tak jakby z zewnątrz oczywiste jest, że takie sądzenie na prochach jest bardzo głupim pomysłem. Po pierwsze takie "przechodzenie" przeziębienia czy innej choroby, maskowanej tylko różnymi tabletkami to niszczenie własnego zdrowia. Ileż to razy lekarze straszyli, że takie zlekceważone przeziębienie może przejść w coś znacznie gorszego, czego już się nie da wyleczyć aspiryną. Albo że bagatelizowanie objawów może uniemożliwić wczesne wykrycie poważnej choroby. I coś w tym jest bo niedawno dowiedziałem się, że w przypadku jednego z moich kolegów przeziębienie okazało się być gruźlicą, którą zapewne złapał od któregoś ze swoich "klientów". Po drugie takie sądzenie "na siłę" odbywa się też ze szkodą dla prawa stron postępowania do rzetelnego rozpoznania ich sprawy. O jakim rzetelnym i wnikliwym rozpoznaniu sprawy można mówić, gdy sędzia siedzący za stołem jest za nim obecny tylko teoretycznie, ponieważ wszystko słyszy jak przez mgłę, a argumenty padają na miękką watę w jego głowie? Trudno jest też skupić się na sprawie i stanowiskach stron, gdy jednocześnie usiłuje się zignorować przeszywający ból barku, nogi czy co tam się człowiekowi trafiło. O wiele łatwiej przyjmuje się wówczas wszelkie propozycje, które prowadzą do szybkiego zakończenia postępowania, nie ważne jak. Na przykład łatwiej jest odroczyć rozprawę żeby wezwać tych czterech świadków co pełnomocnik ich właśnie zgłosił niż przemyśleć wszystko na poczekaniu i dojść do wniosku, że nie będą potrzebni. Łatwiej też niestety jest popełnić błąd, w tym taki, którego nie da się łatwo naprawić. Pamiętam takie "gorączkowe" wyroki, gdzie dopiero przy pisaniu uzasadnienia zorientowałem się, że coś mi się cyferki nie zgadzają, albo w ogóle wyrok mógłby być w drugą stronę. Między innymi dlatego gdy trafia mi się taka chorobowa sesja staram się nie wyrokować bez ostatecznej potrzeby.
Z czego bierze się takie umiłowanie pracy, które sprawia, że sędziowie są gotowi pracować z narażeniem swego zdrowia? Ano dobre pytanie. Gdyby zadano mi je znienacka i do kamery pewnie opowiedziałbym coś o poczuciu misji, etosie, trosce o podsądnych, którzy musieli by długo czekać, albo chęci nie obciążania kolegów dodatkowymi obowiązkami. Zresztą jakby tak pomyśleć to może i bym uwierzył w to, że to ja sam czuję wewnętrzną potrzebę poświęcenia się dla dobra innych itd. Wydaje mi się jednak, że nawet jeśli na początku kariery miałem takie przekonania, to dzisiaj jest to raczej wynik nadzorczej tresury. Bo konsekwencje pójścia "na chorobę" są mi aż za dobrze znane i na tyle uciążliwe, że naprawdę wolałbym ich uniknąć. Nieobecność niby jest usprawiedliwiona, ale nic to nie zmienia. Nadal dostaję tyle samo do zrobienia, więc czas nieobecności będę musiał potem nadrobić, pracując dłużej, albo nadganiając w weekendy. Sprawy, których nie skończyłem bo nie byłem na sesji wrócą do mnie, dodając mi roboty, a jak są stare to jeszcze trzeba się będzie tłumaczyć z odroczenia. Spadnie mi załatwialność, wzrośnie zaległość, średni wiek sprawy czy inna tam krotna i dostanę polecenie wyznaczenia dodatkowej sesji, z podtekstem że za mało robię. Dziękuję bardzo, wolę łyknąć parę pigułek i się przemęczyć niż udowadniać potem nadzorczemu poganiaczowi że nie jestem wielbłądem, tłumacząc sobie że to dla dobra społeczeństwa. No cóż, podobno najgorsze niewolnictwo jest wtedy, gdy niewolnik pokocha swoje kajdany.
W normalnym systemie osobom odpowiedzialnym za zapewnienie obywatelom prawa do sądu zależałoby na tym, żeby zapewnić im przede wszystkim prawo do rzetelnego osądzenia sprawy. Dlatego też zadbano by o to, by sędzia miał dość czasu na przemyślenie każdej sprawy, na uzupełnienie wiedzy, na dyskusje i wymianę poglądów, na przygotowanie się do rozprawy i na koniec na napisanie poprawnego orzeczenia i czytelnych jego motywów. Zadbano by więc, żeby sędzia nie podejmował się rozpoznania jednocześnie większej ilości spraw niż jest w stanie prawidłowo rozpoznać, poprzez wprowadzenie odpowiedniego limitu wpływu. Wprowadzono by też instrumenty mające zapewnić to, by sędzia zmagający się z przeziębieniem czy gorszą chorobą która ogranicza jego zdolności intelektualne wypoczywał i zdrowiał, a nie dzielnie walczył z przeciwnościami ku chwale ojczyzny. Bo nie o to w tym wszystkim chodzi, żeby on się poświęcał tylko o to, żeby dobrze pracował. U nas niestety nacisk kładzie się wyłącznie na to, by sprawa została rozpoznana "bez nieuzasadnionej zwłoki". Nieważne więc, że sprawę obywatela osądził sędzia, na którego nałożono tyle zadań, że na przemyślenie tej konkretnej sprawy miał w sumie 10 minut i to tuż przed rozprawą. Nieważne, że rozpoznał ją sędzia, który wyszedł na salę po nieprzespanej nocy spędzonej na pisaniu nikomu nie potrzebnego uzasadnienia. Nieważne, że sądził ją półprzytomny sędzia, który przyszedł do sądu z wysoką gorączką i myślał tylko o tym, żeby jakoś to przetrwać. Ważne, że sprawa się odbyła i zapadł jakiś wyrok. Jaki on był to już nie ma żadnego nadzorczego znaczenia, ważne że zapadł niezwłocznie. Bo tego oczekuje społeczeństwo, które najwięcej narzeka na to, że sprawy toczą się za długo. Niech więc społeczeństwo ma, co chciało.
PS
Najnowszym wkładem panów ustawodawców w to, by sprawy sądzone były dobrze była likwidacja "przywileju" sędziów w postaci pełnego wynagrodzenia za czas choroby. Tak więc teraz idąc na zwolnienie muszę liczyć się nie tylko z tym, że po powrocie będę musiał siedzieć po nocach, żeby wyjść z zaległości, ale i zostanę za to ukarany finansowo.
Zawartość i treści prezentowane w serwisie Obserwator Konstytucyjny nie przedstawiają oficjalnego stanowiska Trybunału Konstytucyjnego.