Traktat o pieniądzach i szczęściu

ekonomia szczęścia| OECD| PKB

Traktat o pieniądzach i szczęściu
Foto: sxc.hu

Kiedy kupuję, PKB rośnie, ale gdy spaceruję, bawię się z dzieckiem, patrzę w gwiazdy i pocieszam strapionego przyjaciela, z punktu widzenia PKB jestem bezproduktywny

Pytanie: dlaczego nikt nie lubi ekonomistów zajmujących się szczęściem?
Większość ekonomistów głosi: „Pieniądze są ważne, a im ich więcej, tym lepiej”. Polacy słuchają ekonomistów. Dominuje więc przekonanie: będę bogatszy, będę szczęśliwszy. I to ma sens. W Kalkucie, jednym z najbiedniejszych miejsc na świecie, ludzie bezdomni czują się nieszczęśliwi. Także z badań przeprowadzanych wśród prostytutek w różnych krajach wyłania się obraz ludzi przygniecionych brzemieniem swojego losu.

Można było się tego spodziewać. No bo jak być szczęśliwym, gdy nie ma się nic, a każdy dzień to walka o przetrwanie? Jak być szczęśliwym sprzedając swoje ciało, a przy tym cierpiąc z powodu uzależnień, chorób czy przemocy?

Idźmy jednak dalej. Wśród amerykańskich multimilionerów z list najbogatszych, którzy – o dziwo – dość chętnie uczestniczą w badaniach poświęconych szczęściu, poczucie szczęśliwości rozkwita. Jak mogłoby być inaczej? Przecież do jego nawożenia stosuje się pieniądze – nawóz niezwykle efektywny.

Każda potrzeba bogacza jest zaspokojona, zanim jeszcze powstanie w jego głowie (z wyjątkiem sytuacji, gdy trzeba iść za potrzebą). Wszystko, co można kupić, jest w zasięgu wzroku. Materialny raj: basen, odrzutowiec, drinki z palemką; żona nie marudzi, że wypłata marna, a i w Las Vegas można śmiać się z przegranej. Nawet ucho igielne zdaje się jakoś powiększać…

Kolejne puzzle pasują do układanki pt. „pieniądze są ważne, a ich posiadanie sprzyja szczęściu”. Wszystko by grało, gdyby nie Masaje i Innuici. Są tak samo jak my „homo”, ale zarazem jakby mniej „economicus”. Na pozór wszystko ich różni. Ci pierwsi zamieszkują afrykańską sawannę, ci drudzy skute lodem obszary dalekiej północy. Masajowie są wysocy i szczupli, Innuici niscy i krępi. Masajowie są czarni, Innuici żółci. Ale jest coś, co jest dla nich wspólne – przeciętny Masaj, tak samo jak przeciętny Innuit, ma taki sam poziom szczęścia jak… amerykański multimilioner. Odziani w skóry, polują na foki i karibu, a są szczęśliwi jak Warren Buffet. Ci boso biegający po sawannach mieszkańcy chat ze słomy czują się tak fantastycznie jak Bill Gates. Tego ekonomia nie przewiduje.

Życie unplugged
Zróbmy mały eksperyment myślowy: wyobraźmy sobie życie bez internetu, telewizji, radia. To jeszcze niektórym się udaje. Wyrzućmy więc z naszego życia pralkę, zmywarkę, mikrofalówkę. Robi się trudno. Wyobraźmy sobie życie unplugged – bez prądu. Osiągamy poziom ekspercki. Zamieńmy samoloty, pociągi i samochody na konie, a modne ciuchy na czarno-białe wdzianka. No to już perwersja. Może się udać przez dwa tygodnie w roku w Bieszczadach, gdy wszystko, co mamy, niesiemy w plecaku.

Istnieją też ludzie, którzy mimo iż wiedzą, jak żyje współczesny człowiek, potrafią się obyć bez zdobyczy cywilizacyjnych. A przy tym są jednymi z najszczęśliwszych narodów świata. To Amisze, mający swoje korzenie w Szwajcarii protestanci, żyjący w odizolowanych od społeczeństwa wspólnotach, głównie w USA. Badania tej grupy pokazują, że żyjąc bez prądu w gniazdkach i bez dostępu do 192 kanałów telewizyjnych, można być absolutnie szczęśliwym.

Dlaczego napisałem, że ekonomistów zajmujących się szczęściem nikt nie lubi? Odpowiem pytaniem: czy setki tysięcy ludzi ustawiających się do kolektur w dniach największych kulminacji uwierzy, że pieniądze i szczęście nie zawsze idą w parze? Nie sądzę. Ludzie ślinią się na myśl o posiadaniu dóbr. I to wcale nie jest przenośnia! Z badań Davida Gala z Northwestern University wynika, że wyobrażenie sobie, iż moglibyśmy posiadać coś, co pożądamy, prowadzi wprost do zwiększonego wydzielania śliny. Wzmożone ślinienie może być efektem aktywizacji obszaru nagrody w naszym mózgu.

Waniliowe czy pistacjowe?
Pieniądze mogą być środkiem do celu, jakim jest szczęście. No właśnie, środkiem, a nie samym celem. Często skupiamy całą uwagę na tym, by nasze konta bankowe gromadziły jak największe kwoty. Jedno z moich ulubionych badań polegało na tym, że ludziom oferowano lody waniliowe, kiedy decydowali się wykonać łatwe zadanie i lody pistacjowe, gdy wykonywali zadanie trudne. Większość wybierała łatwą pracę, po której raczyła się lodami waniliowymi. Tylko bardzo nieliczni amatorzy lodów pistacjowych brali się do zadania wymagającego wysiłku.

W drugiej wersji tego badania, za łatwe zadanie ludzie otrzymywali 60 żetonów, które można było wymienić tylko i wyłącznie na lody waniliowe. A ciężkie zadanie warte było 100 żetonów, które (i to jest najważniejsze) można było wymienić tylko i wyłącznie na lody pistacjowe. Innymi słowy, w pierwszej i drugiej wersji eksperymentu mieliśmy dokładnie to samo: łatwe zadanie – nagroda w postaci lodów waniliowych, ciężkie zadanie – lody pistacjowe. Badani powinni zachować się identycznie. Ale się nie zachowywali. Gdy wprowadzono żetony (czyt. pieniądze), większość decydowała się wykonać zadanie trudniejsze, mimo tego, że nagroda była dokładnie taka sama jak w pierwszej odsłonie. Ot, magia irracjonalności, wymykająca się wykresom popytu przy danych ograniczeniach budżetowych.

Gromadzimy przeżycia
Ekonomia szczęścia nie zaprzecza wszystkiemu, w co wierzymy, kiedy myślimy o pieniądzach. Wyniki badań nie są aż tak skrajne. Pieniądze są ważne: pozwalają zaspokajać potrzeby, zwiększają szczęście, choć głównie osób ubogich; są też miarą sukcesu. Ludzie bogaci są z reguły szczęśliwsi niż biedni. A pieniądze przyczyniają się do szczęścia, gdy zamiast dóbr materialnych, gromadzimy przeżycia (np. podróże). Badania szczęścia nigdy nie dadzą odpowiedzi na wszystkie męczące nas pytania. Boję się nawet, że nie dadzą odpowiedzi na podstawowe pytanie: co robić, żeby być szczęśliwym?

Ekonomia szczęścia godzi w wypięte piersi polityków, gdy produkt narodowy rośnie. Mało kto się zapytuje, co to tak naprawdę oznacza. PKB liczy wszystko, za co się płaci. I kiedy kupuję, PKB rośnie, ale gdy spaceruję, bawię się z dzieckiem, patrzę w gwiazdy i pocieszam strapionego przyjaciela, z punktu widzenia PKB jestem bezproduktywny. Gdy się rozwodzę, dając pracę prawnikom i sędziom, przyczyniam się do wzrostu dochodu narodu. Ale gdy żyję w szczęśliwym małżeństwie, ten dochód pozostaje bez zmian. Paradoksy związane z PKB jako miarą dobrobytu są tak liczne, że trzeba książek, by je przedstawić.

Wielkim osiągnięciem badań nad szczęściem jest to, że zaczynamy szukać innej formy mierzenia wzrostu, a także zmian w społeczeństwie. Zaczynamy dostrzegać, że dochód narodowy mierzy zmiany w gospodarce. Ale niewiele mówi o tym, jak żyje się ludziom, którzy go tworzą.

Badaniom nad szczęściem wiele jeszcze można zarzucić, ale wywołują dyskusję, obok której nie można przejść obojętnie. Obserwujemy inicjatywy z wielu krajów: słynny Gross National Happiness w Bhutanie, wskaźnik dobrostanu w Australii czy badanie wzrostu szczęścia w Niemczech. Waga, jaką przypisuje się szukaniu nowych miar wzrostu, znajduje swój wyraz w prestiżu osób, które się tą tematyką zajmują. W powołanej przez Nicolasa Sarkozy’ego komisji, której zadaniem było rozważenie możliwości wprowadzenia nowych miar dobrobytu we Francji, zasiadło kilku wybitnych noblistów. OECD poświęca dużą część swoich prac rozważaniom na temat szczęścia. ONZ zmienia swoje dotychczasowe miary. Przykłady można mnożyć.

Z naszymi celami często jest jak w starym kawale: „Józek, słyszałem, że się ożeniłeś. Teraz to musisz być szczęśliwy.” – „Oj, no muszę”. Tak samo jest z pieniędzmi. Kiedy spojrzymy na prace Daniela Kahnemana, laureata Nagrody Nobla w dziedzinie ekonomii, okaże się, że przy ocenie naszego życia pieniądze mają znaczenie. Im więcej ich mamy, tym bardziej jesteśmy zadowoleni („oj, muszę być szczęśliwy”).

Każdy kolejny dzień naszego życia
Inaczej jest, gdy badamy to, jak ludzie odczuwają kolejne momenty każdego dnia. Upraszczając: co ludzie czują między ósmą i dziewiątą, między dziewiątą i dziesiątą itd. przez cały dzień. Kahneman zachęca nas do tego, byśmy patrzyli na nasze rzeczywiste doświadczenia, a nie wydumaną i społecznie ukierunkowaną ocenę życia. Jeżeli się z nim zgodzimy, okaże się, że pieniądze nie mają większego znaczenia dla tego, jak szczęśliwie przeżywmy każdy kolejny dzień naszego życia. Jeżeli zgodzimy się z Kahnemanem, nie stanie się naszym udziałem przesłanie kawału o małżeństwie: „Józek, słyszałem, że się ożeniłeś. No to teraz wiesz, czym jest prawdziwe szczęście.” – „No, teraz wiem, ale jest już za późno”.

Dla wielu ekonomistów przyjęcie osiągnięć naukowych z zakresu badań nad szczęściem jest jak pożegnanie się z wiarą w Świętego Mikołaja. Niby wiemy, że nie istnieje, ale jakże wygodnie i miło jest wierzyć, że jest inaczej. Niby wiemy, że modele, którymi się posługujemy od dziesiątek lat, a które wypełniają podręczniki do mikro- czy makroekonomii są bardzo ograniczone i często nietrafne, ale łatwiej jest sądzić, że jednak działają.

W jednym z wywiadów Woody Allen powiedział: „Ludzie, którzy (…) mają zdolność naiwnej wiary, paradoksalnie są wybrańcami. Widzą mniej. I dzięki temu są szczęśliwi”. Nie zgadzam się. Ignorancja nie sprawia, że jesteśmy szczęśliwi. Dla mnie widzieć mniej, to znaczy patrzeć w niewłaściwym kierunku. Jesteśmy nieszczęśliwymi ignorantami, bo szukamy szczęścia tam, gdzie go nie ma.

instytutobywatelski.pl

*Piotr Michoń – doktor ekonomii z Katedry Pracy i Polityki Społecznej Uniwersytetu Ekonomicznego w Poznaniu, autor książki „Ekonomia szczęścia” (2010) www.ekonomiaszczescia.pl

Publicystyka

Zawartość i treści prezentowane w serwisie Obserwator Konstytucyjny nie przedstawiają oficjalnego stanowiska Trybunału Konstytucyjnego.