Wujek Google i Partia Piratów
ETPC| Google| Partia Piratów| prawa autorskie| traktat lizboński| własność intelektualna
Nareszcie będzie git! I nikt nam nie zrobi nic! A kto nie skacze…
Bo przecież „prawo autorskie koliduje z prawami człowieka”, „wielki krok naprzód w uwalnianiu kultury”, „nie można skazać za wymianę plików”, „wszystkie europejskie sądy muszą to uznać”. Nie-święta prawda, niestety.
Ale od takich newsów huczy Internet od kilku dni. To komentarze po wyroku Europejskiego Trybunału Praw Człowieka z 10 stycznia 2013r. w sprawie Ashby Donald i inni przeciwko Francji (skarga nr 36769/08).
Kto jako pierwszy orzeczenie zinterpretował w taki sposób, nie warto dociekać. Rozeszło się jednak migiem, a sprawę skomentował też założyciel pierwszej Partii Piratów. Słusznie, grunt to opinia autorytetu.
Tyle tylko, że teksty promujące ową szczęśliwość wielką, pełne są nieścisłości.
W polskiej wersji największą karierę zrobił chyba ten na stronie www.dobreprogramy.pl
Wymaga jednak korekty w kilku punktach. Nie ma Konstytucji dla Europy. Jest Traktat z Lizbony. Unia Europejska nie jest jeszcze stroną Konwencji o ochronie praw człowieka i podstawowych wolności. Co za tym idzie, nie mogłaby być stroną pozwaną w sprawach dotyczących prawa autorskiego, które zresztą regulują również akty wspólnotowe. Ponadto, orzeczenia ETPC nie mają charakteru „konstytucyjnego”. To oczywiście pomyłka, bo w przypadku wyroków możemy mówić ewentualnie o ich „konstytutywnym” charakterze. Akurat te nie mają tego przymiotu, są deklaratoryjne, stwierdzają określony stan.
Stąd też tych, którzy zetknęli się wcześniej z orzeczeniami strasburskiego gremium, zaskoczyć musiała teza, że tę decyzję muszą uznać sądy wszystkich krajów, które konwencję podpisały.
Po pierwsze dlatego, że w wyroku nie stwierdzono jej naruszenia. Uznano, że francuskie sądy mogły skazać skarżących za to, że zamieścili w sieci zdjęcia z pokazu mody i rozpowszechniali je w sposób nieuprawniony, naruszając prawa autorskie. Po drugie, moc wiążącą orzeczenia mają tylko wobec państw, które były stroną w danej sprawie. Trybunał jak dotąd nie ma kompetencji, by w sposób kategoryczny kształtować obowiązki innych podmiotów. Choć inaczej sądzi wujek Google, który tłumacząc z automatu uparcie wskazuje, że
„zadaniem Trybunału w ramach swojej kontroli zastąpić właściwe sądy krajowe, ale opinia na podstawie art 10 decyzje są dostarczane zgodnie z ich mocą uznanie”.
Klasyczna już formuła orzeczeń ma jednak zupełnie inny sens:
„Zadaniem Trybunału nie jest zastępowanie właściwych władz krajowych, ale ocena czy w świetle art. 10 ich decyzje podjęte zostały zgodnie z marginesem uznania ”.
Owszem, wpływ wyroków Trybunału na krajową praktykę jest nieoceniony. I chwała mu za dotychczasowy dorobek.
Ale ten wyrok nie jest też precedensem.
Trybunał już wcześniej zauważył i docenił rolę, jaką odgrywa Internet w realizacji wolności opinii, wyrażania się, przekazywania i otrzymywania informacji, bez względu na potencjalnie handlowy cel. Wielokrotnie też podkreślał, że ta wolność nie jest nieskrępowana. Niesie ze sobą obowiązki i odpowiedzialność. I może podlegać ograniczeniom przewidzianym przez prawo danego państwa, jeżeli jest to konieczne w demokratycznym społeczeństwie dla ochrony innych wartości, o których mowa w konwencji.
I tu dochodzimy do sedna sprawy, czego hurra-optymiści zdają się nie dostrzegać.
Bo sama konwencja chroni również prawo własności. Także własności intelektualnej, co Trybunał również potwierdził we wcześniejszym swoim wyroku.
W każdej sprawie konieczne jest więc wyważenie proporcji pomiędzy jednym a drugim dobrem prawnie chronionym. Tam, gdzie chodzić może o ochronę interesów majątkowych, margines swobodnej decyzji państwa i jego organów będzie szerszy, dopuszczalność ingerencji w wolność słowa większa niż np. w debatach politycznych czy w sprawach, które są przedmiotem „zainteresowania publicznego”.
Zawartość i treści prezentowane w serwisie Obserwator Konstytucyjny nie przedstawiają oficjalnego stanowiska Trybunału Konstytucyjnego.