Wielka Brytania się rozwodzi?

Anthony Smith| Fundusz Spójności| James Cameron| Margaret Thatcher| Nick Clegg| prekariat| Wielka Brytania

Wielka Brytania się rozwodzi?

Czy Wielka Brytania chce zostać drugą Norwegią? Cameron twierdzi, że nie zależy mu na wyjściu z UE, jeśli alternatywą jest norweski system „rządów przy pomocy faksu”. Ale chce resetu.

Czy członkostwo w Unii Europejskiej jest jak małżeństwo, z jego prawną (i nieco utopijną) wizją bycia razem „na dobre i na złe“? Wielka Brytania chyba tak nie uważa, choć tolerowała Unię Europejską jako „małżeństwo z rozsądku” przez cztery dekady. Kiedy dołączała w 1973 roku, UE była wciąż gibką kobietą z gładką skórą, zasobnym portfelem i świetlanymi perspektywami. Dziś ma pomarszczoną twarz, sporą nadwagę i brak wizji, jak rozwiązać problemy pustego portfela, ogromnych długów i gromadki dzieci, które nie mają pracy. Przyszło więc owo symboliczne „złe”, chude lata. I Wielka Brytania zaczęła powoli pakować walizki.

UE jak remedium

„Naszym marzeniem wcale nie jest bycie przytulnym, odizolowanym bytem na obrzeżach europejskiej wspólnoty” – mówiła w 1988 roku premier Margaret Thatcher, znana eurosceptyczka. To ona cztery lata wcześnie wywalczyła dla Wielkiej Brytanii słynny rebate, zniżkę składki wpłacanej przez Wielką Brytanię do kasy Unii Europejskiej. Do dziś państwa członkowskie UE solidarnie dzielą się kosztami rabatu brytyjskiego, a decyzja o jego wprowadzeniu nie ma terminu ważności. Podczas jakichkolwiek rozmów dotyczących kwestii finansowych słowo rebate nie ma prawa pojawić się przy stołach negocjacyjnych. To temat tabu. I bastion brytyjskiego protekcjonizmu.

Politolodzy, i to zarówno z prawej jak i z lewej strony, podkreślają, by nie oceniać Brytyjczyków źle za ich stosunek do Europy. „Dla Wielkiej Brytanii to zawsze była transakcja. Europa i wspólny, europejski rynek miały być remedium na problemy z tożsamością i gospodarcze osłabienie. I przez chwilę rzeczywiście tak było” – tłumaczył rok temu w rozmowie dla Instytutu Obywatelskiego prof. Richard Whitman.

W pewnym sensie Wielka Brytania nigdy nie wróciła do Europy, kiedy skończyła się jej chwila chwały po rewolucji przemysłowej i czasach imperium. Anthony Smith z London School of Economic twierdzi, że to wynik wielu lat tworzenia się odrębnej od Europy tożsamości historycznej – bycia „obok” bardziej niż „wewnątrz”. Tworzenia własnych zasad i dumy z nich, nawet jeśli nie są funkcjonalne (własna waluta, system metryczny czy nawet układ hydrauliczny z oddzielnymi kurkami z ciepłą i zimną wodą). Winston Churchill mówił jasno, że Brytyjczykom zależy na zjednoczonej Europie. Ale że wcale nie chcą być jej częścią.

Relacja tantryczna

Tym bardziej, że teraz Europa ma same problemy. Bezrobocie rośnie, zwłaszcza wśród młodych Europejczyków, których już dziś nazywa się „straconym pokoleniem” lub „generacją prekariatu”. Niezależnie, czy to medialne wyolbrzymienie, czy pop-socjologia, faktem jest, że w UE aż 26 mln osób do 25-go roku życia nie ma pracy.

Prognozy ekonomiczne też nie napawają optymizmem. Gospodarka strefy euro wciąż się kurczy, a szybkie rozwiązanie kwestii wspólnego budżetu na lata 2014-20 stoi pod znakiem zapytania, zaś wieści z Aten, Rzymu i Madrytu mogą wpędzić w depresję niejednego eurokratę. W tym kontekście nawet amerykański „klif finansowy” wygląda nad wyraz pozytywnie.

Dlatego obserwatorów niespecjalnie dziwi, że sceptyczni co do swojego miejsca we wspólnocie Wyspiarze coraz głośnie zaczęli mówić o realnym wyjściu z Unii. Ba, o możliwości oceny unijnych zobowiązań prawią nawet laburzyści! Doniesienia o referendum są coraz częstsze i bardziej konkretne. Premier David Cameron, sam umiarkowany eurosceptyk, mocno naciskany przez antyunijne „tylne ławy” z Partii Konserwatywnej, ogłosił we wrześniu, że relacja Londynu z Brukselą może wymagać „świeżej oceny”. Ożywiło to nadzieje torysowskich „jastrzębi” (w liczbie około 80 posłów), którzy otwarcie nawołują do referendum na „tak” lub „nie” dla Unii. Wczoraj natomiast premier ogłosił, że do formułowania ostatecznej wizji polityki europejskiej podchodzi „tantrycznie”. „Wiem, że wszyscy czekacie na moje wystąpienie w sprawie Europy. To polityczna tantra. Finał będzie więc lepszy niż oczekujecie” – zapewnił dwuznacznie.

I ocenił, że na to, co teraz dzieje się w Europie można spojrzeć na trzy sposoby: to, co jest właściwe dla kraju; to, co jest politycznie osiągalne i to, co można osiągnąć dyplomatycznie. To bardzo przenikliwa analiza bardzo sprawnego polityka, jakim jest David Cameron. Ale i on sam musi wiedzieć, że kwestie brytyjskiej obecności w „Europie” (ciekawe, że Wyspiarze swoją geograficzno-polityczną odrębność podkreślają także językowo – Europa jest zawsze „poza”, transcendentna), są bardziej skomplikowane niż referendum in-or-out.

Za czy przeciw?

To jasne, że dyplomatyczną ekwilibrystyką byłoby dla Camerona odbieranie Pokojowej Nagrody Nobla razem z innymi unijnymi przywódcami tuż po tym, kiedy nastrój ostatnich rozmów w Brukseli daleki był od pokojowego. Z ramienia brytyjskiej koalicji do Norwegii wysłany został więc prounijny lider liberałów Nick Clegg. Brytyjski konserwatywny dziennik, „The Daily Telegraph” ironizował: „To ciekawe, że nagrodę dla Unii Europejskiej wręczano w Oslo, stolicy Norwegii, która za członkostwo w elitarnym europejskim klubie dawno podziękowała”.

Ale czy Wielka Brytania chce zostać drugą Norwegią? Sam Cameron twierdzi, że nie zależy mu na wyjściu z UE, jeśli alternatywą jest norweski system „rządów przy pomocy faksu”. Bo Norwegia musi stosować się do większości rozwiązań unijnych, tym bardziej do tych, które dotyczą jednolitego rynku, nie mając na nie żadnego wpływu. Dostaje plik umów i rozporządzeń ustalonych przez 27 członków, które musi podpisać. Czego więc chce Cameron? Na pewno jednego – resetu.

Jaki to może być reset? W swojej relacji do UE Brytyjczycy są pragmatykami. Liczą koszty i zyski. Choć te trudno jest jednoznacznie oszacować. Wielka Brytania jest jednym z 12 państw unijnych, które więcej wpłacają do wspólnej kasy niż z niej dostają (płatnicy netto). Brytyjski rząd ogłosił, że w 2011 roku Wyspy wpłaciły do wspólnego budżetu prawie 9 mld funtów (biorąc pod uwagę brytyjski rok podatkowy, który rozpoczyna się w kwietniu, a kończy w marcu). Z kolei Komisja Europejska szacuje, że w okresie rozliczeniowym od stycznia do grudnia 2011 r. Wielka Brytania przekazała UE prawie 6 mld funtów. To wciąż średnio od ok. 0,7-1,3 proc. całego brytyjskiego budżetu. Niewiele.

Kosztowny łosoś

Tym bardziej, że gdyby Wyspiarze jednak postanowili pożegnać się z Unią, model norweski nie oznacza dla nich zupełnego braku kosztów. Żeby uczestniczyć we wspólnym rynku Norwegia, która jest członkiem Europejskiego Stowarzyszenia Wolnego Handlu (EFTA) i Europejskiego Obszaru Gospodarczego (EOG), rocznie łoży na unijny Fundusz Spójności około 360 mln euro (dane z 2011 r.) – i jest tym samym 10-tym największym unijnym płatnikiem. W przeliczeniu na mieszkańca płaci więcej niż Wielka Brytania, której obywatele składają się na Unię po ok. 180 euro na osobę.

Ile więc „kosztowałoby” Brytyjczyków wyjście z UE? Ekonomiści wyliczyli, że „unijna składka” na Fundusz Spójności byłaby wydatkiem rzędu 2 mld euro. Koszty renegocjacji umów handlowych mogłyby iść w kolejne miliardy. Norwegia, dla przykładu, jest obłożona wysokim, 12-proc. cłem na eksport przetworzonych produktów rybnych, np. wędzonego łososia. A za import francuskich serów na norweskie stoły producenci z Francji płacą 400 proc. cła.

W rozmowach z państwami spoza regionu osamotniona Wielka Brytania miałaby zdecydowanie słabszą pozycję przetargową niż dzisiaj. Więcej, nawet pozostając poza Unią, wciąż musiałaby stosować się do większości „dyktatów z Brukseli”, jak unijne rozwiązania określają brytyjscy politycy.

Rozstanie albo?

Na Wyspach antyunijne nastroje wspierają media, zwłaszcza wysokonakładowe – „The Daily Mail” i „The Sun”. Kiedy Brytyjczycy ostatni raz głosowali w referendum unijnym, w 1975 roku, większość gazet, także konserwatywne tabloidy (chociaż „The Sun” lekko popierał wtedy laburzystów), nawoływała: „Głosujcie za Unią”.

Ostatni sondaż YouGov wskazuje jednak, że Brytyjczycy chcą zmiany – rozstania lub poluzowania więzów z Europą. Gdyby postawiono im wybór: tak/nie, aż 49 proc. zagłosowałoby za wyjściem z Unii, 32 proc. za pozostaniem we Wspólnocie. Pokazuje to również, jak duża część mieszkańców Wysp ma do UE stosunek ambiwalentny. Albo pragmatyczny. Gdyby bowiem pytanie referendalne przeformułować, a związek z Unią zmienić na „luźną kooperację”, głównie w formie dostępu do wolnego rynku towarów i usług, za pozostaniem w Unii optowałoby 46 proc., a tylko 26 proc. osób bezwzględnie chciałoby wyjścia.

Jakiekolwiek pytanie referendalne zaproponuje Brytyjczykom David Cameron, i niezależnie od tego, jak zadecydują obywatele, jedno jest pewne: rozwód z Brukselą nie będzie ani szybki, ani bezbolesny. Za to na pewno będzie kosztowny.

*Aleksandra Kaniewska – analityk polityczny ds. Wielkiej Brytanii w Instytucie Obywatelskim, publicystka

Instytut Obywatelski

Świat

Zawartość i treści prezentowane w serwisie Obserwator Konstytucyjny nie przedstawiają oficjalnego stanowiska Trybunału Konstytucyjnego.