A patrząc wszystko widzą oddzielnie

Andrzej Lubowski| biurokracja| hipokryzja| NFZ| ochrona zdrowia| pieniądze publiczne| refundacja| Unia Europejska| współpłacenie

A patrząc wszystko widzą oddzielnie

Fala oburzenia (kolejna) przechodzi przez Polskę, bo znów okazało się, że nie jesteśmy tacy bogaci jak Holendrzy, Niemcy czy Francuzi. - Mamy prawo leczyć się w całej Unii Europejskiej, ale jest to prawo tylko teoretyczne – słychać w mediach. Naród się oburza, a prawnicy zacierają ręce i namawiają, żeby już od dziś jechać na leczenie za bogatszą granicę. Potem można się procesować z Funduszem Zdrowia, prawnicy pomogą, państwo będzie musiało wydatki zwracać.

Bo polski rząd jest przeciwko polskim obywatelom, tępa biurokracja rzuca kłody pod nogi. A przecież Unia chce dla Polaków dobrze – zamiast czekać w długich kolejkach mogliby badać się czy leczyć w dobrych zachodnich szpitalach. A czemu to u nas takie kolejki? To wieloletnie zaniedbania kolejnych rządów – za mało dawały na służbę zdrowia i teraz unijnego prawa się boją.

To akurat prawda – u nas rządy mniej niż bogate kraje dawały na ochronę zdrowia. A także  na edukację, na budowę dróg, na kanalizację, na wszystko mniej dawały, i to nie tylko przez dziesięciolecia, a przez całe wieki. Ale można udawać głupiego i widzieć jasno – gdyby rząd uszanował prawo unijne i pacjenci mogli korzystać z unijnych szpitali, to kolejki w naszych przychodniach i szpitalach by się skróciły i wszyscy by na tym skorzystali. Ten jasny pogląd każdego przekonuje więc jest lansowany. Pod prąd wypowiedziała się bodaj tylko redaktor Agata Nowakowska w „Gazecie Wyborczej” i napisała, że „ta dyskusja o służbie zdrowia jest pełna hipokryzji”. Mówi się, że Polakom NALEŻY SIĘ takie samo leczenie jak pozostałym Europejczykom, a podły rząd z podłym Funduszem Zdrowia nie chce dać pieniędzy.

A gdyby rząd nie był taki podły i dopłacał Polakom, którzy ruszą się leczyć na Zachód tyle co potrzeba? To po pierwsze – dopłacałby głównie Polakom bogatszym, bo do wielu zabiegów mimo refundacji pacjenci muszą przy takich wyjazdach i tak dopłacać, nie tylko na leczenie, także na  podróże, hotele itp. Po drugie – jeśli NFZ zapłaci zagranicznym placówkom miliardy euro, to sytuacja tych, co się zdecydują zostać na leczeniu w kraju pogorszy się jeszcze bardziej. Pieniędzy na zdrowie zostanie mniej, limity na zabiegi się zmniejszą, a kolejki wydłużą.

Hipokryzja na temat leczenia polega jeszcze na tym, że narzekając na brak pieniędzy w służbie zdrowia nie mówi się głośno, że jeśli chcemy zwiększyć fundusze na ten cel należałoby zwiększyć składkę albo wprowadzić częściową odpłatność za wizyty i zabiegi. Bo skądś te pieniądze muszą się brać. Tymczasem społeczeństwo kategorycznie odmawia współpłacenia za leczenie. A przecież w większości krajów, tam gdzie kolejki mniejsze, takie opłaty obowiązują od dawna. Większym składkom kategoryczne nie, chociaż z każdym rokiem przecież nasi  obywatele i tak coraz liczniej korzystają z leczenia prywatnego.

Pieniądze nie są uniwersalnym lekiem na wszystkie choroby służby zdrowia. Z bardzo ciekawej książki Andrzeja Lubowskiego – „Świat 2040” możemy się dowiedzieć, że w USA kilkadziesiąt milionów obywateli nie jest objętych opieką zdrowotną, chociaż przeznacza się na ten cel, z ich tłustego budżetu, aż 18 proc. – wielokrotnie więcej niż u nas, a także dużo więcej niż  w bogatych krajach, takich jak Holandia, Australia czy Francja gdzie opieka jest lepsza. Nie wiadomo jak świat poradzi sobie z leczeniem ludzi w 2040-ym roku, póki co amerykańskich lekarzy paraliżują procesy o odszkodowania, głównie za błędne diagnozy, bo z tego powodu umiera w Stanach kilkadziesiąt tysięcy Amerykanów rocznie.

Rozbudzone apetyty na lepsze życie i zarazem lżejszą pracę trudno zahamować.  Nauczyciele w Anglii ogłosili niedawno protest; nie zgadzają się, żeby wyceniać ich pracę za wyniki nauczania, a nie za staż w zawodzie, jak dotychczas. Bo raz zdobytych przywilejów się nie oddaje. Tylko że w dawnych czasach, kiedy płacono za staż pracy – kult uprawiania tego zawodu był zapewne większy.  Wymagania rosną szybciej niż możliwości, w dodatku równać do zamożnych chcą narody dotąd bardzo biedne i bez wymagań. Spieszno im do tego wyrównania i tłumaczenie o historycznych zaszłościach mało kogo obchodzi. Polska nie była trzecim światem, ale nie była też bogatym, a przez kilkadziesiąt lat wypaczonego rozwoju w socjalizmie realnym zapóźnienia w stosunku do bogatych powstały jeszcze większe. Lubimy narzekać na polskie ułomności i mówić, że na całym świecie jest lepiej. A ten CAŁY świat to oczywiście świat bogatych.

Jeden z paradoksów życia publicznego polega na tym, że wymagania coraz lepszych i droższych świadczeń państwa dla obywateli nijak się mają do stanu państwowej kasy.  My, Polacy, jesteśmy już w Europie, więc uważamy, że powinniśmy tak żyć jak „wszędzie na świecie”, czyli w bogatej Europie. Co chwila ktoś świadomy i postępowy opowiada narodowi w telewizji jak to powinno być. Np. w sprawie wspomnianego wyżej poziomu leczenia, obywatel słyszy od lekarzy specjalistów, że każdy powinien badać się specjalistycznie co rok. Tymczasem – w życiu, a nie w telewizorze – obywatel wie, że na numerek do specjalisty musi czekać często parę miesięcy. Specjalista-lekarz zastrzega się, że kwestie finansowe do niego nie należą, mówi co jest człowiekowi potrzebne. Od nauczyciela słyszymy w telewizji publicznej, że jest dużo dzieci wymagających specjalnej troski i takim dzieciom trzeba zapewnić opiekę indywidualną. O kosztach takiego „powinno się” nauczyciel nie mówi, bo to nie jego sprawa.

Oczekiwania większe od możliwości to nie jest polska specyfika – wszędzie ludzie więcej oczekują i żądają niż kasa publiczna ma do dyspozycji; i ta rozbieżność – oczekiwań i możliwości – pogłębia się w świecie, nie maleje. Niezależnie od tego, czy mamy akurat prosperity, czy kryzys. Na budżet państwa składają się pieniądze wpłacane do niego przez obywateli i firmy. Piętnujemy rządy za to że wydają więcej niż dostają i długi państwa rosną, ale to oburzenie jakby nie miało żadnego związku z drugim oburzeniem – że państwo skąpi pieniędzy na ważne cele. W swoim domowym budżecie, na ogół, pilnujemy żeby wydatki bilansowały się z dochodami, a kiedy dziecko prosi o nowy komputer potrafimy powiedzieć – nie starczy. Dziecko walczy dalej, a kiedy uda mu się złamać opór rodziców uważa, że odniosło zwycięstwo.

Takie zwycięstwa, tyle że dorosłych obywateli wyrywających pieniądze publiczne na różne cele, ciągle się triumfalnie ogłasza. Przy okazji warszawskiego referendum na temat prezydenta miasta czytałam radosne wypowiedzi warszawiaków o nowych obietnicach – „szkoda że przygotowania do referendum nie trwały dłużej, dałoby się wyciągnąć więcej pieniędzy na inwestycje”. Fakt, że obietnice nowych prezentów powiększą dług i tak zadłużonego miasta, nie jest w tym kontekście wspominany, byłoby to traktowane jak przykry zgrzyt.

Tuwim pisał kiedyś o strasznych mieszczanach – „patrzą na prawo, patrzą na lewo, a patrząc - widzą wszystko oddzielnie i tak właśnie patrzymy na gospodarkę finansami publicznymi. Ogłasza się zwycięstwo obywateli, bo wywalczyli u władz miasta obniżkę biletów na komunikację albo niższe czynsze. Kolejny triumf – udało się o połowę obniżyć opłaty za wywóz śmieci. Po tych zwycięstwach powinna nastąpić informacja o ile milionów powiększy się teraz dziura w budżecie miasta, bo wiadomo że opłaty nie pokryją kosztów.  Ale nie następuje. O długach porozmawiamy sobie oddzielnie.

Wyrywanie pieniędzy z budżetu ma wysoką oceną społeczną. „Załatwianie” nieplanowanych, dodatkowych środków z budżetu państwa czy miasta na cel kulturalny, sportowy albo inny szlachetny, jest powszechnie pochwalane; ci, którzy potrafią to „załatwić”, mogą liczyć na wdzięczność obywateli w najbliższych wyborach. Jeśli umieli wyrwać większe środki z publicznej kieszeni, znaczy że są to wrażliwi społecznie, prawdziwi aktywiści. Nigdy nie spotkałam się z głośno wyrażaną opinią, że po takim „wygospodarowaniu” dodatkowych środków może potem zabraknąć pieniędzy na to, co wcześniej planowano. „Dodatkowe środki” są zawsze sukcesem, oszczędności są zawsze „nieprzemyślane”. Urzędnik czy polityk, który mówi, że trzeba oszczędzać i broni budżetu przed hojnymi aktywistami, nazywany jest bezdusznym biurokratą.

O zarabianiu mówi się u nas z mniejszym entuzjazmem niż o „załatwianiu” pieniędzy publicznych. Nie specjalnie cenimy tych co „robią forsę”, pracusiów, groszorobów; bardziej się lubi tego, co szasta pieniędzmi niż takiego, co oszczędza. A przecież kapitalizm odrodził się u nas  głównie dzięki tysiącom Polaków, którzy wygłodzeni PRL-em rzucili się na zarabianie. Kiedy już było można, na ulicach pojawiły się masowo łóżeczka polowe zawalone towarem dźwiganym na plecach w zatłoczonych pociągach z Zachodu. Handel kwitł, ale opinia publiczna wybrzydzała, że szpecą miasta, że nigdzie na świecie itp. Potem ci z łóżeczek zarobili na t.zw. „szczęki”, też estetycznie wątpliwe; ale jeszcze trochę cierpliwości i za pieniądze zarobione na owym prymitywnym handlu jedni urządzili sklepy z prawdziwego zdarzenia, inni mieli na pierwsze mieszkanie, czy pierwszy samochód.

Nie tylko w poziomie służby zdrowia jesteśmy daleko za Zachodem, dlatego powinniśmy być mniej od nich wybredni w zarabianiu pieniędzy. Też mi się nie podobają płachty z reklamami na warszawskich kamienicach; szpecą miasto, bez dwóch zdań. Kiedy jednak czytam i słyszę zmasowaną nagonkę na administracje domów, które zgadzają się zarabiać na takich reklamach, przypominam sobie tych oburzonych na łóżeczka z towarem, pierwsze zwiastuny rynkowej normalności. Esteci wydali walkę na śmierć i życie tym co chcą na reklamie zarobić. A może w tej spółdzielni czy wspólnocie mieszkaniowej dach przecieka, tynk się sypie i na remont trzeba by zaciągać kolejny kredyt? Może ci co godzą się pocierpieć za tymi płachtami przez parę miesięcy nie mają pieniędzy na podwyżkę czynszu?

- Nie do pomyślenia w Paryżu czy Londynie – krzyczą ci co walczą z reklamą i mają rację. Nie tylko z tym u nich jest lepiej i nie tylko ze służbą zdrowia. Tylko że warto sobie czasem przypomnieć, od jak dawna tamci się bogacili.
Studio Opinii

Debaty

Zawartość i treści prezentowane w serwisie Obserwator Konstytucyjny nie przedstawiają oficjalnego stanowiska Trybunału Konstytucyjnego.