Annusewicz: Beton słabnie, sufit pęka

Andrzej Rozenek| Marcin Zamoyski| Olgierd Annusewicz| Piotr Guzioł| PiS| PSL| Robert Biedroń| ruchy miejskie| Słupsk| wybory| wybory samorządowe

Annusewicz: Beton słabnie, sufit pęka
Olgierd Annusewicz, foto: źródło - Facebook

Prawdopodobieństwo, że wybory parlamentarne w 2015 r. wygra PiS, a nie Platforma, jest dużo większe – mówi dr Olgierd Annusewicz w rozmowie z Michałem Zielińskim

Michał Zieliński: Wybory samorządowe za nami. Czego Pan dowiedział się nowego o Polsce i Polakach po tej elekcji?

Olgierd Annusewicz: Nie jestem pewny, czy to, o czym powiem, to są nowe rzeczy, ale mam kilka spostrzeżeń związanych z tegorocznymi wyborami. Po pierwsze, w dużych miastach odbetonowuje się powoli scena polityczna. I choć na razie nie prognozowałbym tego typu zmiany na poziomie centralnym, to okazało się w tym roku, że w wielu miastach wybory wygrali kandydaci lokalni, niezależni czy działacze miejscy.

A tam, gdzie nie udało się im zwyciężyć, rezultaty dotychczasowych włodarzy były słabsze niż cztery lata temu. W wielu miejscach, w których urzędujący prezydenci w cuglach wygrywali w pierwszej turze, tym razem o reelekcję trzeba było się postarać dużo bardziej. To, że drugich tur było tym razem zdecydowanie więcej, uważam za zmianę jak najbardziej pozytywną, wskazującą na lepsze funkcjonowanie demokracji na poziomie lokalnym. Nie musi być już tak, że ktoś, kto zdobywa władzę, okopuje się i inni pretendenci nie mogą przebić szklanego sufitu. Ten sufit może zostać przebity, czego dowodem Poznań, Radom, Słupsk, Sosnowiec, Gorlice czy Wadowice.

A czy zmiana, o której Pan mówi, świadczy bardziej o zmęczeniu obywateli dotychczasową władzą, czy o wyłanianiu się na poziomie lokalnym nowych, ciekawych liderów, interesujących programów, alternatyw wyborczych?

Wydaje mi się, że oba czynniki mają znaczenie. Z jednej strony jest zmęczenie dotychczasową władzą lokalną i przyzwyczajenie do lidera przechodzące w znudzenie i chęć zmiany. Ale z drugiej strony samo znudzenie byłoby niewystarczające, gdyby nie było ciekawych alternatyw.

Co ciekawe, to znudzenie pojawia się w sytuacji bezprecedensowego rozwoju wielu polskich miast dzięki absorpcji środków unijnych. Mało jest chyba takich miejscowości, których mieszkańcy mogliby powiedzieć, że nie dostrzegają pozytywnych zmian na przestrzeni ostatnich lat?

Dobrym przykładem jest Zamość, gdzie mieszkańcy podziękowali prezydentowi Marcinowi Zamoyskiemu, chociaż potrafił skutecznie przyciągnąć do miasta unijne pieniądze. To jest właśnie ciekawe, że zmiany na samorządowej scenie politycznej rozpoczynają się nie wtedy, kiedy jest źle, ale kiedy wiele miast przeżywa okres największego w swej historii rozkwitu. Zastrzyk pieniędzy unijnych spowodował bardzo gwałtowny rozwój wielu miast, a mimo to mieszkańcy mówią Hannie Gronkiewicz-Waltz czy Rafałowi Dutkiewiczowi: pozwalamy wam dalej rządzić, ale nie bądźcie już tacy pewni siebie. W rezultacie wielu uznanych gospodarzy musiało zmagać się o prezydenturę także w drugiej turze.

Jakie jeszcze ma Pan refleksje po tegorocznych wyborach?

Druga grupa uwag dotyczy kształtu kampanii samorządowej; dawno nie było tak słabej. Nie w rozumieniu kampanii lokalnych, ale tej ogólnopolskiej, prowadzonej przez wiodące partie polityczne. Kwestie lokalne czy choćby związane z funkcjonowaniem samorządu terytorialnego w zasadzie były nieobecne. Kampania w mediach centralnych między pierwszą a drugą turą zogniskowana była wokół kwestii sfałszowania wyników i błędów PKW. Wcześniej głównymi tematami politycznymi były turystyka zarobkowa posłów PiS i wpadka z wywiadem marszałka Sikorskiego.

Mimo medialnej dyskusji o wiarygodności pierwszej tury samorządowej, w drugiej turze wzięło udział więcej wyborców niż przed czterema laty.

Frekwencja była wyższa, bo tym razem wliczano do niej duże miasta, które generują zwykle przyzwoite wskaźniki partycypacji wyborczej: Warszawa, Wrocław, Gdańsk, Poznań, Katowice. We wszystkich tych miastach uprzednio wybory zakończyły się na pierwszej turze. Warto zauważyć, że mechanizm kształtowania decyzji wyborczej przed drugą turą jest dość prosty: wyborcy kandydatów, którzy przeszli do ponownego głosowania, w większości idą na wybory i odtwarzają swoją decyzję z pierwszej tury. Wyborcy pozostałych kandydatów mogą mieć problem z poparciem kogoś z prowadzącej dwójki, stąd zwykle słabsza frekwencja niż w pierwszej turze. Ci, którzy zdecydują się ponownie zagłosować, podejmują decyzję nie tyle za, ile przeciw któremuś z pretendentów. Głosują na tego, którego „nie lubią mniej”. Nawoływania Piotra Guziała czy Andrzeja Rozenka mają tu znaczenie raczej symboliczne.

Od 12 lat pytam studentów politologii, czy zdarzyło im się zagłosować na polityka, którego nie lubili. Ci nieliczni, którzy się do tego przyznają, wskazują wyborcze drugie tury. Gdy pytam o program kandydata, na którego zagłosowali, widzę na sali kilka uniesionych rąk, często osób, które pracowały w kampanii w sztabie kandydatów. Mówię o studentach politologii, a więc niereprezentatywnej próbie młodych, ponadprzeciętnie zainteresowanych polityką wyborców. To tylko pokazuje, jak bardzo emocjonalne są decyzje wyborcze, które podejmujemy, zwłaszcza w drugiej turze głosowania. Gdy więc słyszę polityków PiS, przekonanych, że oto partia nabiera wiatru w żagle w kilku miastach, ponieważ udało się jej tam zdobyć ponad 40% głosów, to jestem rozbawiony. Bo jeśli wierzą w to, co mówią, to świadczy to o kompletnym niezrozumieniu mechanizmów rządzących drugą turą i podejmowaniem decyzji wyborczej. Jeśli więc chcemy poznać rzeczywiste poparcie warszawiaków dla PiS, to reprezentatywny będzie wynik z pierwszej tury: 27,7%.

Skoro mowa o PiS… Z jednej strony Jarosław Kaczyński wprost zarzucił rządzącym fałszerstwo, a z drugiej pozytywnie ocenia wynik kandydatów tej partii w wyborach na prezydentów miast. Elektoratowi PiS nie przeszkadza ta sprzeczność?

To, co mówi prezes PiS, nie podlega dla jego sympatyków analizie krytycznej, zresztą zagorzali sympatycy PO mają podobną trudność z krytycznym spojrzeniem na działalność swoich liderów. Wątpię więc, by ten dysonans w narracji Kaczyńskiego po pierwszej i drugiej turze został w ogóle przez nich dostrzeżony. Nie wiem, co w najbliższych miesiącach zrobi prezes PiS. Wiem, co powinien zrobić: zejść z linii frontu, nieco się wycofać, a rolę janczarów zostawić innym, w tym prawicowym mediom, które postarają się utrzymać temperaturę wokół sprawy rzekomych fałszerstw.

A więc jednak wyborów nie sfałszowano.

W PKW był bałagan związany z liczeniem głosów, z tym, że kupiony za nasze pieniądze system nie działał – a działać nie miał prawa, bo wykonawca zbyt późno zabrał się za jego produkcję. W efekcie głosy zostały policzone ręcznie, co jest czasochłonne, ale bezpieczne. Można też rzeczywiście przyjąć, że na przykład część osób źle zrozumiała instrukcję „jeden głos na jednej karcie wyborczej” – jako wezwanie do stawiania krzyżyków na każdej stronie karty wyborczej. Wówczas wynik głosowania, który się w ten sposób wyłonił, będzie niereprezentatywny i nie będzie odzwierciedlał rzeczywistych preferencji elektoratu. Ale tak jest w każdych wyborach. Zawsze jest jakaś grupa ludzi, która świadomie chce oddać głos nieważny albo oddaje głos nieważny przez pomyłkę. Przypomnijmy, że w 2010 roku ponad 70% głosów nieważnych stanowiły puste karty wrzucone do urn.

Skoro więc nie fałszerstwami, to jakimi czynnikami tłumaczy Pan świetny wynik ludowców?

Dobrze postawione pytanie, bo na to właśnie złożyło się wiele czynników, a nie jeden. Nie do przecenienia jest fakt, że PSL to partia bardzo silnie zakorzeniona i sprawnie zorganizowana na prowincji. Wspomniany już duży odsetek głosów nieważnych czy słynna pierwsza strona książeczki PSL-owi na pewno pomogły. I wreszcie intensywna kampania PSL na szczeblu sejmików, która kontrastowała ze skupioną na poziomie krajowym rywalizacją PO-PiS.

Znając wyniki wyborów samorządowych, uważa Pan, że PiS ma podstawy do optymizmu, jeśli chodzi o przyszłoroczne wybory parlamentarne? Partia Kaczyńskiego ledwo wygrała najłatwiejsze dla siebie głosowanie samorządowe. W 2015 roku, przy większej frekwencji w miastach niż na wsi, faworytem będzie jednak PO.

Moja teza jest inna: z punktu widzenia rachunku prawdopodobieństwa, przepływów elektoratów, procesów społecznych, w tym starzenia się społeczeństwa i napływu ośmiu roczników wyborców, dla których nie ma innej władzy niż PO, a także z punktu widzenia dynamiki zmian w sondażach i wyników ostatnich wyborów – prawdopodobieństwo, że wybory parlamentarne w 2015 r. wygra PiS, a nie Platforma, jest dużo większe. Twarde dane historyczne i rachunek prawdopodobieństwa pozwalają założyć, że przy dobrej kampanii PiS ma szansę na 2-3 punkty procentowe więcej niż PO.

Jednocześnie nie uważam, że Platforma jest zupełnie bez szans i na pewno te wybory przegra. Mówię wyłącznie o prawdopodobieństwie. Bo przecież wiele się może wydarzyć i po stronie PiS, i po stronie PO, co może odwrócić sytuację. Jak rozumiem, zmiana premiera miała być właśnie takim czynnikiem zwiększającym szanse PO.

Platforma Obywatelska przegrała nieznacznie trudne dla niej wybory do sejmików, ale i tak będzie rządzić w prawie wszystkich województwach, a jej kandydaci dobrze poradzili sobie w wyścigu prezydenckim. PO nie uda się za rok jeszcze raz zmobilizować swoich wyborców?

PO ma problem z liderem, który nie dorównuje Donaldowi Tuskowi. Oczywiście Kopacz „buduje się”, ale jest na tym etapie, na którym był Tusk „budując się” w 2005 roku. A pamiętamy, jakie wtedy były wyniki wyborcze PO i PiS. Po drugie, ludzie są zmęczeni Platformą, co pokazują – ogólnie słabsze niż cztery lata temu – wyniki kandydatów PO w dużych miastach. Po trzecie, wielu polityków PO w ostatnim czasie zapomina się i pojawia się coś co nazywamy butą i arogancją władzy. Jeśli coś zaszkodziło PO w aferze taśmowej, to ukazanie polityków tej partii jako oderwanych od rzeczywistości, wręcz lewitujących. Jest zatem sporo spraw, które szkodzą PO i które są lub będą obciążeniem w roku wyborczym. Ale to PO sprawuje władzę i ma wszystkie karty w ręku. Od umiejętności premier Kopacz, od realizacji jej pomysłów, od tego, jak będzie gasić pojawiające się pożary, będzie zależał wynik PO w wyborach w 2015 roku.

Przed wyborami parlamentarnymi najprawdopodobniej obóz Platformy wzmocni zwycięstwo Bronisława Komorowskiego. Czy kandydat PiS ma szansę doprowadzić do II tury prezydenckiej?

Andrzej Duda ma rzeczywiście problem z rozpoznawalnością. Kierując się – znowu – rachunkiem prawdopodobieństwa uważam, że Komorowski ma większe szanse wygrać już w pierwszej turze. Duda ma ogromny potencjał, ale by wygrać wybory prezydenckie w 2020 roku. Jeśli umiejętnie wykorzysta kampanię do zbudowania swojej pozycji, ma szanse już teraz na 27-35% głosów.

A co z lewą stroną sceny politycznej? Czy widzi Pan kogoś, kto mógłby skomplikować sytuację Komorowskiego? Mówi się ostatnio o Wojciechu Olejniczaku…

Olejniczak wyjechał do Brukseli i słuch po nim zaginął. Jeśli jest ktoś w Polsce, kto ma lewicowy punkt widzenia i uchodzi za nieskażonego brudną polityką, mając przy tym dobre nazwisko, to osobą tą jest Barbara Nowacka. Na razie, tak jak Duda, ma duży problem z rozpoznawalnością, ale też podobnie jak on ma duży potencjał i przy konsekwentnej pracy, między innymi nad wizerunkiem, ma szansę stać się w przyszłości prawdziwą liderką. Nowacka ma to, czego nie ma Palikot – wiarygodność i umiejętność zjednywania wyborców umiarkowanych. Być może część wyborców centrowych wolałaby w pierwszej turze poprzeć nową twarz w polityce, a dopiero w drugiej zagłosować przeciw PiS. W w tym sensie Nowacka byłaby zagrożeniem dla łatwego zwycięstwa obecnego prezydenta już w I turze.

Skoro jesteśmy przy lewicy: czym według Pana świadczy wygrana Roberta Biedronia w Słupsku?

Biedroń to jeden z tych nielicznych posłów Palikota, który po trzech latach sejmowania nie przyniósł partii wstydu. Ważne moim zdaniem jest to, że jego orientacja seksualna nie była osią, dominantą jego pracy w Sejmie. Niewątpliwie Słupsk, położony na tradycyjnie sprzyjających kandydatom liberalno-lewicowym Ziemiach Odzyskanych, był dobrym miejscem do przetestowania szans wyborczych tego kandydata. Biedroń wykorzystał szansę i pokazał się w kampanii jako merytoryczny polityk, który porzuca Warszawę dla stutysięcznego Słupska. Niewątpliwie znaczenie miał też pewien rys antyestablishmentowy: Biedroń pokazał się jako człowiek z zewnątrz, spoza lokalnego układu. Dlatego gładko pokonał kandydata PO.

*dr Olgierd Annusewicz – absolwent Instytutu Nauk Politycznych UW (2000). Doktor nauk humanistycznych (2006). Obecnie pracownik naukowo-dydaktyczny w Zakładzie Socjologii i Psychologii Polityki oraz zastępca dyrektora Ośrodka Analiz Politologicznych UW. Aktywny komentator polskiego życia politycznego
Instytut Obywatelski

Debaty

Zawartość i treści prezentowane w serwisie Obserwator Konstytucyjny nie przedstawiają oficjalnego stanowiska Trybunału Konstytucyjnego.