Co nam zostało z tych lat?

Galicja| Hakata| historia| Królestwo Polskie| państwo prawa| polnische wirtschaft| PRL| stereotypy| zabór pruski

Co nam zostało z tych lat?
Kanclerz Otto von Bismarck. Foto: Wikimedia Commons

W styczniu 1908 roku w cichej wsi pod Kartuzami miała odbyć się zabawa zorganizowana przez polskie Towarzystwo Oświatowe. Miejscowy szynkarz p. Schulta wysprzątał gospodę, przyozdobił, sprawdził zasoby piwniczki i… zabawa się nie odbyła. Przyszedł pruski żandarm i stanowczo zakazał wykonywania pląsów.

Na tym w zasadzie można by zakończyć opis sprawy, gdybyśmy pisali podręcznik dla dziatwy chcąc ją uświadomić co do stosunków narodowościowych pod pruskim zaborem, które właśnie w tym czasie osiągnęły stan takiego napięcia, iż jako żywo przypominały balon na chwilę przed eksplozją.

Sęk w tym, że tak się sprawa nie skończyła. Oburzeni organizatorzy zgłosili incydent do miejscowego landrata (Prusaka, że hej!) i spowodowali ukaranie nadgorliwego żandarma. Wszyscy jak jeden mąż (łącznie z landratem) podkreślali nie tyle sam fakt zakazu, co sposób jego wydania. Towarzystwo Oświatowe było organizacją legalną i aby zastosować wobec niego jakiekolwiek sankcje należało znaleźć (i wskazać) podstawę prawną takich działań, czego żandarm nie uczynił.

Prasa polskojęzyczna w postaci „Gazety Gdańskiej” grzmiała: „Zachował się na sposób rosyjski!”. Większej obelgi w zaborze pruskim nie można było użyć.

Po doświadczeniach ponad 100 lat różnice w podejściu do prawa państw zaborczych były już na tyle wyraźne, że nawet między Polakami z różnych części dawnej Polski coraz trudniej było o porozumienie w tej materii.

Do pewnych rzeczy człowiek się przyzwyczaja, niektórymi nasiąka, szczególnie jeśli są one środowiskiem, w którym przyszło mu żyć, a natura podpowiada, że trzeba się przystosować, by przetrwać.

Nie przesądzając o korzeniach rosyjskiego traktowania prawa (bo tu zdania są podzielone) trzeba przyznać, że nawet kiedy zaczęto je kodyfikować, co i tak było sporym osiągnięciem, co rusz pokazywały się kwiatki dające władzy  ogromne pole manewru.

Sobornoje Ułożenije z 1649 roku już w pierwszym rozdziale, pkt.12, powiada o ludziach, którzy w czasie modlitw w cerkwi, na których obecny jest car, chcieliby zawracać mu głowę swoimi prośbami czy petycjami. Tacy ludzie zostaną osadzeni w tiurmie.

A na jak długo? Jak państwo myślicie?

To oczywiste – „na tak długo, jak Najjaśniejszy Pan uzna za stosowne”.

Myliłby się ktoś, kto uznałby to za prawno-historyczną ciekawostkę.

To filozofia.

Filozofia, która przetrwała wszystkich władców, zmiany ustrojów i nie ulega przesądom o demokracji, prawach człowieka i tym podobnych głupstwach.

Jeśli w przybliżeniu biorąc 5 polskich pokoleń wychowywało się w takiej rzeczywistości, to czy można przyjąć, że nie pozostawiły one na nich żadnego osadu? Nie byłbym takim optymistą.

Dwa pokolenia wychowały się w PRL, w której w większym, bądź mniejszym stopniu także tę filozofię stosowano i to na całym terytorium powojennej Rzeczpospolitej.

Państwo pruskie było państwem prawa. Proste, jasne stwierdzenie, które na dodatek wszyscy, od stanowiących po podlegających temu prawu, brali na serio.

Dla Polaków to prawo było czasem wrogie, czasem uciążliwe, czasem niesprawiedliwe, ale było jednoznaczne i nie podlegało wahaniom w zależności od widzimisię urzędnika i jego stosunku do konkretnego człowieka i jego narodowości.

Uczymy się w szkole o Hakacie, ale rzadko się słyszy, że powstanie tego nienawistnego tworu spowodowane było tym, że Niemcy przegrywali często konkurencję z Polakami, którzy opierając się na niezmiennym prawie potrafili je wykorzystać dla wypracowania przewagi. Przede wszystkim na polu gospodarczym, co bolało Niemców wtedy i boli dziś, jeśli wciąż obracają się w świecie nieprawdziwych stereotypów „polnische wirtschaft” itp.

Prawda historyczna, choć niewygodna, jest taka, że Niemcy zepsuli i zmarnowali sporą cześć tych dobrych rzeczy, które w Polsce przedrozbiorowej działały sprawnie. Taki np. Gdańsk z wielkiego, bogatego portu stał się na długie lata podrzędną mieściną bez większego znaczenia. Do kasy pruskiej wpłacał trzecią część tych podatków, jakie miała z niego Rzeczpospolita.  Sprowadzani z Niemiec koloniści nie dawali sobie rady w nowym środowisku mimo ogromnej pomocy prawnej i finansowej państwa. Polskie banki, organizacje rzemieślnicze, towarzystwa kulturalne itp. działały tak prężnie, że okazywała się niezbędna pomoc ze strony władz, by „nie zanikła niemieckość nad naszą prastarą Wisłą”, jak pisał pewien zatroskany niemiecki dziennikarz.

A skoro już wspomniałem PRL, który może komuś kojarzyć się z procesami politycznymi, to jeszcze jeden przykład.

Latem 1864 roku w Berlinie toczył się proces poddanych niemieckiego cesarza, którzy zaangażowali się w pomoc dla powstania styczniowego. Przez zabór pruski szły transporty broni z Belgii, Anglii i in., pieniądze, wyposażenie, a także ochotnicy.

Pozwólcie na małą dygresję. Transporty wędrowały z pomocą legalnie działających firm przewozowych, wprawdzie na lewych papierach, ale za to czasem dowcipnie wystawianych. Np. skrzynie z karabinami opisane były jako „wyroby żelazne”.  I weź tu człowieku zaprzecz.

Organizujący te transporty Julian Łukaszewski wspominał później, że mając do wyboru firmę żydowską i niemiecką, wybierał żydowską. Nie z niechęci do Niemców, ale z doświadczenia. Twierdził, że Żyd, który wziął w łapę, zawsze dotrzymał słowa. Niemiec, niestety nie. To tak a propos głoszonej powszechnie „solidności”.

Wracam do procesu. Był w całym tego słowa znaczeniu polityczny, a chodziło przede wszystkim o zachowanie twarzy wobec Rosji, która zgłaszała pretensje pod adresem Prus, że ich obywatele bezkarnie wspomagają „polskie rozruchy” na jej terenie. Kłopot polegał na tym, że już na początku adwokaci oskarżonych (w większości Niemcy) wykazali jasno, że ich klienci nie działali na szkodę państwa pruskiego, nie powinno się ich więc pociągać do odpowiedzialności.

Proceduralna ekwilibrystyka obrońców i dzisiejszego obserwatora wprawiłaby w zdumienie. Mocno nagimnastykowali się sędziowie zanim zdołali uzasadnić samo wytoczenie procesu. Przebieg miał nader ciekawy. Korespondentem polskiej prasy był niejaki Ignacy Danielewski, wydawca chełmińskiego „Nadwiślanina”, którego Prusacy nienawidzili jak zarazy, bo też zalazł im ów dziennikarz za skórę wielokrotnie. Mimo szczupłości miejsca w specjalnie pobudowanej szopie i co za tym idzie – ograniczonej liczby obserwatorów (150 osób, w tym tylko 5 korespondentów), Danielewski akredytację otrzymał, bo … tak kazało prawo.

Prawo nakazywało też czasowe zwalnianie oskarżonych, jeśli zachodziły ku temu ważne przesłanki. Na tej podstawie np. oskarżony Czarliński z Chwarzna (dziś dzielnica Gdyni) w sierpniu pozostawił proces swojemu biegowi na ponad dwa tygodnie i taplał się w błotnistych kąpielach w… Karlsbadzie.  Proces wprawdzie był o zbrodnię stanu, ale przecież szkoda sezonu.

Cała heca była z tłumaczami, jako że oskarżeni solidarnie w jednej chwili zapomnieli jęz. niemieckiego. Nie dość, że sąd musiał znaleźć tłumaczy, to jeszcze przekonać podsądnych co do ich kompetencji (podważanej wielokrotnie).

Zapadłe wyroki były charakterystyczne. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że gdyby nie obawa przed pogorszeniem stosunków z Rosją, proces w ogóle by się nie odbył. Wysokość wyroków, a szczególnie jej rozstrzał wskazuje, że sędziowie byli przekonani o tym samym. Na 110 oskarżonych, skazano 27. Obecnych na miejscu skazano na kilka do kilkunastu miesięcy twierdzy, z czego większość odsiedzieli już w śledztwie. By zadośćuczynić rosyjskiemu smokowi, wydano też 11 wyroków śmierci. Wyłącznie na tych, którzy na proces się nie stawili i przebywali za granicą, a więc nie zachodziła obawa o konieczność ich wykonania. Po niespełna roku ogłoszono zresztą dla nich ułaskawienia.

Jeśli więc pod wpływem czynników zewnętrznych naginano nieco prawo (samo odbycie procesu), to robiono to w obie strony, by nie potraktować nieuczciwie ludzi, których można było nie znosić, nie cierpieć, a nawet gorzej, ale którzy pod pruski paragraf niespecjalnie pasowali. Robili to pruscy sędziowie, których o sympatię dla Polaków trudno posądzać.

W takiej atmosferze też wychowało się kilka pokoleń. Zasada państwa prawa oddziaływała na umysły, zwyczaje, stosowane metody, na życiowe wybory.

Czy dziś ma to dla nas jakieś znaczenie poza samą nauką ojczystej historii?

Myślę, że stosunek do prawa organizującego otaczającą nas rzeczywistość przekłada się w dużej mierze na całokształt naszego myślenia i postrzegania świata.

Jak to się bowiem dzieje, że kiedy po kolejnych wyborach parlamentarnych analizujemy mapkę głosowań, to wciąż przypomina ona mapę podziału I Rzeczpospolitej? Nie wiem, czy ktoś prowadził na ten temat jakieś specjalistyczne badania, ale faktów zaczarować się nie da. Nie przy takiej masie statystycznej.

Mieliśmy II wojnę światową, migracje ludności po niej. I co?

Dziś wprawdzie nie wszystkim mówią coś konkretnego określenia „krzyżaki”, bose Antki, czy „bida galicyjska”, ale wciąż jeszcze się je w potocznych rozmowach słyszy. Całkiem spory procent rodaków potrafi je połączyć z kierunkiem geograficznym.  Jeszcze kilkadziesiąt lat temu bywało, że determinowały stosunek jednego Polaka do drugiego. Dziś może już mniej świadomie, ale decydują o stosunku do rzeczywistości. Pogrobowców tego sposobu myślenia spotykamy czasem i na najwyższych szczeblach.

Wygląda na to, że wypracowana przez pokolenia mentalność daje i będzie dawała o sobie znać nawet jeśli łaskawa pani minister, by ulżyć uciemiężonym uczniom, jeszcze bardziej ograniczy naukę historii w szkole.

Przy okazji kolejnych wyborów przyjrzyjmy się mapie głosowań.  A potem sobie.

Studio Opinii

Publicystyka

Zawartość i treści prezentowane w serwisie Obserwator Konstytucyjny nie przedstawiają oficjalnego stanowiska Trybunału Konstytucyjnego.