Dzieci Pana Samochodzika

archeologia| artefakt| Bill Wyman| kolekcjonerstwo| muzeum| poszukiwacze skarbów| prawo własności| skarb| zabytki

Dzieci Pana Samochodzika
Tzw. Korona średzka, część skarbu średzkiego, odkrytego w Środzie Śl. Foto: Tlumaczek, Wikimedia Commons

Podczas swych występów w roli premiera Najprawdziwszy z Polaków rzucił był kiedyś zdanie, które przeszło do anegdoty, a dotyczyło pieniędzy. Cudzych pieniędzy.

„– Skoro ktoś ma pieniądze, to widać SKĄDŚ je ma!” – to nie zdanie, to cała filozofia ukuta w czasach realsocjalizmu, a którą wraz z innymi reliktami ustrojowymi z czułością przechowują i konserwują najprawdziwsi z Polaków.[red. OK - w rzeczywistości zdanie to wypowiedział nie Jarosław, a Lech Kaczyński - patrz: Wikiquote.org]

Słowo „skądś” wystarcza za podejrzenie, oskarżenie i dowód w sprawie. Nic więcej nie potrzeba, by zdyskredytować człowieka, a w skrajnych przypadkach zaszczuć, o czym przekonało się kilku polskich biznesmenów, na których owo „skądś” spadło z siłą miażdżącego kości młota. Na dodatek młota będącego u władzy.

„Skądś” ma siłę i skuteczność większą, niż prawo pisane z Konstytucją włącznie.

Kolejne rządy po ’89 roku nie zrobiły niczego, by to zmienić. Hasła „świętej własności prywatnej” to wciąż mit podtrzymywany w celach propagandowych tak długo, jak długo ta własność nie będzie do czegoś potrzebna państwu.

Po ’45 roku uznano, że państwo jest właścicielem wszystkiego, a obywatel w najlepszym wypadku użytkownikiem rzeczy chwilowo państwu niepotrzebnych.

Ten stosunek do własności przetrwał transformację z prostego powodu. Zmiana ustroju jest mimo wszystko łatwiejsza, niż zmiana mentalności.

Ponieważ mam codzienny kontakt z dwoma pokoleniami wychowanymi na przygodach pana Samochodzika Nienackiego, sprawy te widuję na co dzień w dość szczególnym kontekście, a mianowicie z pozycji poszukiwaczy skarbów.

Od razu uprzedzę, że wbrew pozorom nie są to przygody małych chłopców czy zdziecinniałych staruszków, ale całkiem poważne zajęcie, z którego korzyści mogliby odnosić wszyscy z państwem włącznie, a odnoszą na ogół jedynie przestępcy. Niestety, to prawda, ale najciekawsze są źródła tej prawdy.

Pewnie nikogo nie zaskoczę mówiąc, że w 90% przypadków źródłem jest nasze prawodawstwo, które z rzeczy prostych i oczywistych robi jakąś karykaturę stosunków międzyludzkich i pod hasłami „ochrony” (nie wiadomo przed czym) doprowadza Polskę do utraty wielu zabytków, artefaktów archeologicznych i innych cenności.

Jeszcze przed wojną kolekcjonerzy rejestrowali swe zbiory a to w muzeach, a to np. na policji, co było ich zabezpieczeniem w razie rabunku, a co dziś pomaga nam ustalić pochodzenie różnych dzieł sztuki zbywanych na zagranicznych aukcjach. Obywatel był w posiadaniu tego czego chciał, a co na ogół bez specjalnych oporów udostępniał zainteresowanym badaczom, a także publiczności w razie okazjonalnych wystaw. Wszyscy byli zadowoleni.

Dziś tego nie mamy. Mamy coś wręcz przeciwnego. Kolekcjonerzy zachowują się (bo są do tego zmuszeni) jak tajne bractwo kryjące się ze swoim stanem posiadania w obawie, że ktoś zakwestionuje ich prawo własności do posiadanych przedmiotów.

Ich obawy nie są bezpodstawne. Co jakiś czas możemy przeczytać o policyjnym najeździe na dom jakiegoś zbieracza, który „został przyłapany” na posiadaniu bezcennych przedmiotów lub starej broni, za co grozi mu kara godna terrorysty. Te bezcenne przedmioty to np. stare monety wykopane w trakcie poszukiwań, których żadne muzeum dobrowolnie nie przyjmie, bo procedura włączenia ich do rejestru eksponatów i czas na nią poświęcony ma większą wartość, niż „odzyskany skarb”. Ale prawo jest prawem – bezwartościowa z punktu widzenia muzealnego moneta jest „bezcennym znaleziskiem” i nie ma różnicy czy to złoty dukat Łokietka czy pruski półtorak.

Jak na nasze państwo przystało, prawo rozłazi się jak źle uszyte buty w wielu miejscach. I tak np. specjalistyczny sprzęt do poszukiwań, wykrywacze metalu itp. są jak najbardziej legalne pod warunkiem, że… się niczego nie szuka. Któż by to poza nami wymyślił?

Archeolodzy biją na alarm, że poszukiwacze „niszczą stanowiska archeologiczne” często nie zdając sobie z tego sprawy, ale map zlokalizowanych stanowisk nie udostępnią, bo… bo nie. Wiadomo, że w Polsce są tysiące stanowisk archeologicznych, nieprzebadanych i w najbliższej przyszłości raczej niedających się przebadać ze względów finansowych, ale nikt ich ani nie oznacza, ani nie udostępnia map, być może w obawie przed poszukiwaczami. Kompletny absurd wynikający z głęboko zakorzenionej nieufności do obywatela, niezakładający, że lwi procent poszukiwaczy znając położenie tych stanowisk sama przyczyniałaby się do ich ochrony współpracując ochoczo ze służbami archeologicznymi, a kierowany przekonaniem, że obywatel tylko czyha, by coś ukraść, zrabować, zniszczyć itd. Zamiast tworzyć coś na kształt środowiska myśliwskiego, które nie tylko poluje, ale i dba o zasoby zwierzyny w naszych niesprzedanych jeszcze Niemcom lasach, „fachowcy” szczują, polują i rzucają gromy na amatorów. To, że sami strzelają sobie w piętę jakoś przechodzi niezauważone.

Opowiastka z autopsji.

Pewien dyrektor muzeum badający przebieg kampanii wrześniowej na swoim terenie, autor kilku ciekawych książek z tego zakresu poprosił nas kiedyś o pomoc. Chodziło mu o atak niemieckich żołnierzy na polski pociąg pancerny (zbudowany ad hoc przez pracowników Stoczni Marynarki Wojennej w ’39r. tzw. „Smok Kaszubski”). Z opisów trudno mu było ustalić kierunek z jakiego szedł atak i kilka podobnych drobiazgów, które miały wg niego duże znaczenie dla całości tematu, który opracowywał.

Na jego nielegalną prośbę zleciała się banda przestępców w osobach moich młodych przyjaciół i zaczęła pracę. Prostą, choć żmudną.

Obszukali wykrywaczami cały wytypowany teren i znaleźli w jednym miejscu wyjątkowe zagęszczenie niemieckich łusek po nabojach. I to wystarczyło.

Pan dyrektor ewidentnie łamiąc prawo zamykał oczy na fakt znajdowania pruskich monet (kilkanaście zdawkowych), a nawet skarbu w postaci 20-złotówki z okresu PRL. Plus niezliczone łuski.

Potem było wspólne ognisko, piwko, kiełbaski i wszyscy rozjechali się zadowoleni.

Nie podam szczegółów, by w razie sprawy sądowej móc się wszystkiego wyprzeć.

Nie zadam nawet pytania, czy taka sytuacja jest normalna, bo znam odpowiedź.

Bywają poważniejsze sprawy.

Ostatnio media ekscytują się „znalezionym” hitlerowskim pociągiem na Dolnym Śląsku zawierającym ponoć skarby niewyobrażalne.

Tak Bogiem a prawdą, pociągu nikt nie znalazł, jedynie dwóch panów twierdzi, że zna jego lokalizację (ale nie wiedzą czy ją wskażą, na razie głęboko myślą), za to szum jaki na tym tle powstał dawno przekroczył granice absurdu i wszedł na drogę nieomal międzynarodowego sporu o własność znaleziska. Portal jewish.co.uk pisze o „teraz zaginiony nazistowski pociąg wyładowany złotem i innymi kosztownościami najprawdopodobniej skradzionymi europejskim Żydom został znaleziony przez łowców skarbów w Polsce”

Czyż nie piękne? Nikt niczego nie znalazł, ale to nic ma już właściciela upominającego się o zwrot niczego.

Piszą o tym media duńskie, angielskie, amerykańskie i in. Brytyjski „The Telegraph” udziela nawet fachowych rad, jak ominąć pułapki, jakimi Niemcy zabezpieczyli pociąg ze skarbami. Chodzi przecież o bezpieczeństwo poszukiwaczy! Rewelacja!

Zanim dojdzie do pierwszego procesu sądowego o własność znaleziska, przypomnę: NIKT NICZEGO NIE ZNALAZŁ! Po prostu dwóch panów zagrało na wyobraźni i namiętnościach ludzkich, udzielając enigmatycznych wywiadów i tyle.

To jednak wystarczy, by zrozumieć co nieco ludzką naturę. Własność, nawet fatamorgany, potrafi z nas zrobić wspólników, przeciwników, ba – wrogów.

A potem tacy ludzie idą do parlamentu i stanowią prawo. No to jakie ono ma być?

Kiedy basista zespołu The Rolling Stones Bill Wyman opuścił zespół przechodząc na zasłużoną i wypracowaną emeryturę, zajął się tym, co interesowało go od dawna – archeologią.

Zrobił to w taki sposób, w jaki postąpiłby każdy normalny człowiek w kraju o względnie normalnym prawodawstwie. Zakupiwszy sprzęt poszukiwawczy z najwyższej półki (kto bogatemu zabroni?) zgłosił się do fachowców archeologów oferując im pomoc w poszukiwaniach. Znalazłszy zrozumienie i ucząc się przy okazji jest dziś cenionym amatorem i uznanym zbieraczem, którego miejscowi muzealnicy wychwalają pod niebiosa.

Takie to trudne? No nie.

To wszystko rzutuje na stosunek obywatela do państwa i jego służb. Na angielskiej wsi pani poproszona o dostęp do swego ogródka (poproszona!), na którym według archeologów mogły znajdować się resztki rzymskiej łaźni, nie tylko wpuściła ekipę (która poniszczyła jej rabatki z kwiatami), ale przez cały czas poszukiwań dbała, by poszukiwaczom nie zabrakło herbatki i ciasteczek. Można? Można. A nas ogarnia żałość jak o tym czytamy.

Prosiłem kiedyś pracowników zaprzyjaźnionego muzeum archeologicznego o zorganizowanie spotkania z moją bandą poszukiwaczy celem ustalenia wspólnego stanowiska i próby wzajemnego zrozumienia się. Spotkałem się z dość stanowczą (i nerwową) odmową. Dlaczego? Nie umiem podać państwu argumentów, bo ich nie usłyszałem. „Nie, bo nie”.

Pseudo ochrona znalezisk historycznych ma, niestety, swoją cenę. Traktowanie obywatela jako przestępcy (już nawet nie potencjalnego) owocuje tym, że ci, którzy rzeczywiście nastawieni są na zysk (jest ich mniejszość zdecydowana, ale jest) nigdy nie ujawnią swoich odkryć, zbywając je najczęściej na Zachodzie, co przy otwartych granicach jest dość proste. My tracimy rzecz najcenniejszą, cenniejszą od tych znalezisk – informację. Wiedza, że taka a taka rzecz była znaleziona w Polsce, w konkretnym miejscu i kontekście, jest ważniejsza, niż wszystkie skarby świata. Dziwne, że „fachowcy” jakoś nie biorą tego pod uwagę.

Co ciekawe, z własnej praktyki wiem jak łatwo dogadać się z sołtysem, wójtem gminy i całą tą armią lokalnych urzędników. Oni doceniają fakt poszukiwań na swoim terenie, potrafią go wykorzystać dla promocji własnej miejscowości itd. Pamiętam jedną z akcji, gdy jeszcze nie skończyliśmy prac, a już zawiadomione były służby konserwatora wojewódzkiego, które potwierdziły nasze znalezisko (kamienie graniczne) i wpisały je do rejestru zabytków. Puchliśmy z dumy i nie oczekiwaliśmy żadnych nagród (choć pieczona kiełbasa od pani sołtys smakowała fantastycznie).

Centralne prawodawstwo nadal uważa nas za przestępców. Nasi najmądrzejsi pojęcia nie mają, że poszukiwacze skarbów mają swój własny kodeks honorowy i ten, kto zrobiłby cokolwiek przeciw ochronie zbytków, niszczyłby stanowiska archeologiczne itd. zostałby przez samo to środowisko odsądzony od czci i wiary z powiadomieniem policji włącznie.

Na razie wygląda to tak, że policja wjeżdża „na chatę”, robi rewizję, zatrzymuje obywatela za nielegalne posiadanie broni, media rozpisują się ile wlezie i … nic.

Okazuje się, że zatrzymany złodziej i terrorysta był w posiadaniu pistoletu skałkowego, z którego już nikt nigdy nie wystrzeli, bo brak w nim istotnych części. Wypuszcza się więc delikwenta, o czym już nie informują media. Coś się stało? A skąd! Posiedział sobie człowiek 48 godzin w areszcie, a to przecież nie tragedia, prawda? Zdemolowane przez policję mieszkanie sam wyremontuje – trzeba mieć hobby.

A ja daję głowę, że jeśli w przyszłości ten człowiek znajdzie koronę Bolesława Chrobrego, to w życiu się do tego nie przyzna. Prędzej zniszczy, niż wskaże miejsce jej ukrycia. Będziemy mieli do niego żal? Z pewnością, ale ja przynajmniej będę go rozumiał.

Zaczyna się od tego, że gdybym siedział w domu i nic nie robił, przez państwo i tak będę uważany za potencjalnego przestępcę. Jak to zmienić?
Studio Opinii

Publicystyka

Zawartość i treści prezentowane w serwisie Obserwator Konstytucyjny nie przedstawiają oficjalnego stanowiska Trybunału Konstytucyjnego.