Leszek Szaruga: Ciemny lud i mandaryni

debata publiczna| Der Spiegel| Leszek Szaruga| Mariusz Janicki| media| polityka| tabloidyzacja mediów| Tygodnik Powszechny

Leszek Szaruga: Ciemny lud i mandaryni

Od dłuższego czasu zabierałem się do napisania artykułu na temat dość gwałtownych, by nie powiedzieć, że noszących cechy ewolucyjnej mutacji przemian w dziennikarstwie, nie tylko zresztą polskim. I nie jest to związane ze zmianą systemu politycznego, czy zniesieniem cenzury, gdyż – jeśli śledzić przeobrażenia czasopism zachodnioeuropejskich – procesy, które mam na myśli, i tam dadzą się bez trudu zaobserwować.

Choroba nie tylko polska

Zadałem sobie niedawno trud prześledzenia sposobu prezentowania kultury na łamach niemieckiego tygodnika „Der Spiegel” w ostatnich dziesięcioleciach. Mamy tu do czynienia z taką samą prawidłowością, jak wszędzie – redukowanie tekstów wymagających pogłębionej refleksji, na przykład ambitnej eseistyki, sprowadzanie informacji kulturalnych do czegoś w rodzaju „kącika osobliwości”, czy inwazją tekstów poświęconych kulturze popularnej. Oczywiście – gdy przypadkiem wydarza się coś, co ma wymiar nie tylko artystyczny, lecz także polityczny, jak choćby ujawnienie w nowej książce nieznanych epizodów z życia Guntera Grassa, wówczas pismo poświęca temu nieco więcej uwagi. Rzecz jasna, nie chodzi tu o rozważanie literackich walorów utworu.

Nie jest to zjawisko nowe. Dawno temu, bo za panowania Juliusza Cezara, pojawiła się pierwsza znana w europejskiej tradycji „gazeta”, jaką były „Acta Diurna Populi Romani”, gdzie początkowo publikowane były sprawozdania z posiedzeń senatu czy teksty wygłaszanych tam mów, a pod koniec istnienia nastąpiła pełna „tabloidyzacja” tego organu, przekazującego krążące plotki, i relacjonującego sensacje. Tak jest i teraz, ale inaczej jeszcze, gdyż poza prasą drukowaną rozrasta się przestrzeń mediów elektronicznych z internetem włącznie. Stara zasada mówiąca, iż gorszy pieniądz wypiera lepszy ma także i zastosowanie w sferze działań dziennikarskich, nie tylko redukujących materiały wymagające przygotowania intelektualnego („to za trudne dla naszego czytelnika”), ale także odznaczających się coraz większą agresją.

Umysł z tabloidów

Zwraca na to uwagę Mariusz Janicki w artykule „Prawdoidy z tabloidów” opublikowanym w „Polityce” (nr 41/2012):

 

„To, jak daleko posunęły się sprawy, zaczyna docierać do ludzi mediów. Ostatnio Grzegorz Miecugow (…) powiedział w wywiadzie, że „dziś największą słabością mediów jest odbiorca, gdy mówimy o tabloidyzacji mediów, to mówimy właśnie o tabloidyzacji odbiorców”. Wzbudziło to ironiczne komentarze, rozpoczęła się dyskusja typu „kto zaczął”, czy media ogłupiają, czy też jedynie odpowiadają na zapotrzebowanie coraz bardziej prostackich gustów. (…) W zainspirowanej tym sporem dyskusji internautów padały różne głosy; np.: „winę ponoszą media od chwili, gdy licząc na zyski, poszły na łatwiznę. Media wykreowały popyt na tabloidyzację, bo zamiast przyzwyczajać odbiorców do wyższego poziomu, łatwiej i taniej było schlebiać najniższym gustom”. Swoją opinię wyraziła jedna z telewizyjnych prezenterek: „To my dziennikarze, prowadzący i produkujący programy, mizdrzymy się, idiociejemy (…)”. Zidiocenie nie dotyczy tylko brukowych gazet, kolorówek, pokazującej głównie rozrywkę telewizji czy internetu z jego plotkarskimi portalami – to rachunek ciągniony. Z tabloidowym umysłem muszą się teraz mierzyć szkoły, wyższe uczelnie, twórcy kultury, politycy i odpowiadać na takie zapotrzebowanie, dostosowując do niego treści”.

 

W dalszej części artykułu pisze Janicki:

„Medioznawcy i kulturoznawcy stwierdzają, często zresztą z aprobatą, że dziś zaciera się różnica między tzw. treściami niskimi i wysokimi. Ale równanie, jak zwykle, idzie w dół. Stało się tak, że niska, masowa estetyka wpływa na twórców wyższego przekazu, gdyż ci ostatni nie mogą pogodzić się z tym, że serwując poważniejsze treści, mają biznesowo gorsze wyniki od dostawców umysłowej tandety”.

To prawda, ale też warto przypomnieć, że sytuację tę potrafił dostrzec i znakomicie literacko spożytkować Tadeusz Konwicki, który czas przemian powitał wydana tuż po roku 1989 powieścią o prowokacyjnym tytule „Czytadło”. Nie miejsce tu na jej analizę, ale nie od rzeczy będzie podkreślenie, że ten gest artystyczny stanowił znakomitą diagnozę nowej sytuacji kultury, czy – szerzej rzecz ujmując – humanistyki. Temat ten nie został właściwie podjęty ani przez krytykę, ani przez samą literaturę. Dopiero ostatnio pojawiła się powieść, w której ta problematyka, w innym już ujęciu, dochodzi do głosu – jest to najnowsza powieść Ingi Iwasiów „Na krótko”, której tytuł znakomicie sygnalizuje typ kontaktu człowieka współczesnego z tym, co Janicki określa mianem „wyższego przekazu” i „poważniejszych treści” – jego postępującej marginalizacji tak w Polsce, jak w całej Unii Europejskiej. Te dwie książki zdają się potwierdzać rozpoznanie Miłosza poczynione w „Traktacie poetyckim”, a mówiące, że „jest poeta w Polsce barometrem”.

Z agory do Coloseum

W zakończeniu artykułu Janickiego czytamy:

„Wyczuwalny jest (…) przełomowy czas w walce z tabloidową świadomością i nadzieja, że jeszcze nie wszystko przepadło. Zwłaszcza że tabloidyzacja życia ma bardzo głębokie skutki społeczne i polityczne. Rozbawiona, rezygnująca z „nudy” publiczność staje się słabym ogniwem demokratycznego systemu. Coraz mniejsza grupa ludzi rozumiejących mechanizmy władzy i finansów rządzi coraz większą grupą, która go nie rozumie i rozumieć nie chce. Obywatele przenoszą się z agory, publicznego forum, do pobliskiego Koloseum, gdzie trwają igrzyska (…). Ale na forum pozostali jednak ci, którzy mają władzę, mandaryni, kurcząca się elita, która dobrze wie, że polityka to nie prymitywne show dla ludu, a informacja to nie rozrywkowa infotainment. Odradza się coś na kształt cezaryzmu, a sznurki, za które pociągają nowi cezarowie, są coraz mniej widoczne dla zajętej życiem gwiazd (i gladiatorów) widowni. Jeśli kiedyś zrealizuje się wreszcie teoria spiskowa o małej, tajemniczej grupce ludzi, którzy decydują o losach świata, to nie dlatego, że zagarnęli oni podstępnie władzę. Ale dlatego, że ta władza i kontrola nad nią została porzucona przez obywateli, którzy poszli oglądać telewizję śniadaniową”.

Czwarta władza“ – uzurpatorów

Ale dodać do tego należy, że spora część dziennikarzy zaczęła grać role dotąd przewidziane dla prokuratorów, sędziów, ideologów czy wreszcie samych polityków. Słynny termin „czwarta władza” dawno już zmienił swoje znaczenie – i tym wyraźniej widać, iż władza ta często staje władzą uzurpatorów, besserwisserów, aroganckich i agresywnych, nie liczących się ani z partnerami, ani z odbiorcami kreatorów własnych światów, w których oni sami chcą odgrywać główne role. Znana dziennikarka, która prowadząc wywiad z wybitnym ekonomistą wie wszystko od niego lepiej i przerywa mu wypowiedź w pół słowa, by zadać kolejne pytanie, na które natychmiast sama odpowiada i nie zważając na protesty rozmówcy zmienia temat, by za minutę uciąć ten „wywiad” zdecydowanym „Musimy kończyć”, bo pora, rzecz jasna, na nadawanie reklam – oto typowa scenka telewizyjna.
Taki świat mediów obserwuje Paulina Wilk w artykule „Rzeczpospolita dezinformacji” opublikowanym w „Tygodniku Powszechnym” (nr 42/2012): „Dziennikarze, zapatrzeni w swoje racje, coraz słabiej rozumieją otaczającą ich rzeczywistość. Coraz rzadziej ją dostrzegają, czego dowodem jest choćby zanikanie tematyki międzynarodowej. (…) Mapa świata jest pełna dziur – Kuba pojawia się, gdy leci tam papież; Jemen, gdy trzeba odwrócić uwagę od spraw gospodarczych; a Indie, gdy w zamachu ginę Europejczycy. Polscy dziennikarze prezentuuą coraz węższe horyzonty, żyją historiami, do których im najbliżej: aferami politycznymi, mrocznymi przepowiedniami gospodarczymi, medialnymi sporami. Jedynym punktem odniesienia jest dla nich bezpośrednia konkurencja, a nie renomowane redakcje zagraniczne. Zbyt zajęci sobą, przyćmiewają prawdziwie fascynujący świat. (…) W medialnym salonie wszyscy mówią naraz. Mnożą się programy publicystyczne, dyskusje o poranku, cykle wywiadów. Nieustannie słychać gwar i można pomyśleć, że z tylu wypowiedzi musi narodzić się debata, że tak realizuje się demokratyczna idea wolności słowa i lada moment przyniesie ważne odpowiedzi. W rzeczywistości jest odwrotnie – nie dochodzi do dialogu, a do coraz głębszych podziałów niszczących szanse na debatę publiczną. Nie sposób jej prowadzić bez udziału mediów, one jednak nie są nią zainteresowane. Zależy im na polaryzowaniu odbiorców, na przyciąganiu ich bulwersującymi okładkami, prowokującymi hasłami, na straszeniu i wskazywaniu przeciwników”.

Świat pod napięciem

Ale gdyby chodziło tylko o debatę publiczną czy politykę, rzecz od biedy można by zrozumieć, gdyż ci coraz słabiej wykształceni, ale przecież nie pozbawieni ambicji ludzie istnieć mogą często tylko dzięki demonstrowaniu swych zdolności do recytowania monologów. Tymczasem nie należy do wyjątków „nakręcanie dramatyzmu” w każdej sytuacji: nawet w komentarzach do prognozy pogody nie brak rosnącego ze stopnia na stopień – czy to poniżej, czy powyżej zera – napięcia: zaraz wszystko zamarznie lub zaraz upały sparaliżują życie kraju, a starcy będą padać jak muchy.

W gazetach trudno to napięcie budować, ale w telewizji, zwłaszcza „informacyjnej”, to już schemat, którego nic nie zastąpi. Jedynym wyjątkiem mogłaby być transmisja z eksplozji naszej galaktyki. I rację ma Wilk, gdy pisze:

 

„Dziennikarze nie zajmują się już opisem świata, ale kreowaniem jego fikcyjnej wersji. Odgrywają przed nami telenowelę o zwaśnionych medialnych rodzinach, rzekomo spierających się o prawdę i ideały. (…) Tylko dociekliwi reporterzy mogą objawiać istotę rzeczy. Niestety zarazili się zamiłowaniem do widowiska i dziś z zapałem tworzą prawdy stylizowane. Zapragnęli pierwszoplanowych ról, splendoru i fleszy. W ciągu zaledwie dekady polskie dziennikarstwo z obszaru zaufania publicznego zostało przeniesione w orbitę rozrywki. (…) Rozróżnienie na media tabloidowe i opiniotwórcze także przestało obowiązywać. Twórcy tytułów uchodzących za poważne stosują te same zabiegi i działania, co redaktorzy bulwarówek i portali plotkarskich”.

 

To wszystko prawda, lecz należałoby jednak zwrócić uwagę na fakt, że w tej działalności dziennikarze jedynie wykonują polecenia, podporządkowują się wydawcom: gazeta ma się sprzedawać, program telewizyjny musi mieć „oglądalność” – inaczej nie będzie reklam czyli pieniędzy. W tej sytuacji, podobnie jak dawniej, jak „za komuny”, dziennikarze stają się dziewczynkami i chłopcami na posyłki – mają tak grać, by przynosić zyski, przedtem ideologiczne, obecnie finansowe. Dziennikarze wiedzą przecież, że jeśli nie będzie spektaklu z publicznością, wówczas stracą pracę.

Niszowa inteligencja

Od czasu do czasu jeszcze pojawia się ktoś starszy, trzymany w redakcji „dla honoru domu”, kto robi sensowny program, przesuwany systematycznie na czas najsłabszej oglądalności, na późne godziny nocne. Nie zmienia to wszakże smutnego stanu rzeczy.

„W modzie – pisze Paulina Wilk – jest powoływanie się na anonimowe źródła i ostre wywiady na czołówkach. Liczy się nie wymiana myśli, a szybka wymiana ciosów, punktowanie przeciwnika aż do puenty dającej wyraźne zwycięstwo jednej ze stron. (…) Prasa nie promuje samodzielnego myślenia, produkuje gotowe opinie. (…) Galopująca wulgaryzacja i trywializacja mediów wyniszcza je od środka. Właśnie upada drugi z najważniejszych dzienników opinii – potężna fala zwolnień w „Gazecie Wyborczej” usuwa substancję intelektualną niezbędną do tworzenia gazety codziennej. (…) Podobny demontaż nastąpił przed rokiem w „Rzeczpospolitej”. (…) Usunięcie z dwóch ogólnopolskich dzienników niemal całej profesjonalnej kadry i zastąpienie jej niewykwalifikowanymi producentami treści daje podwójny efekt. Z obiegu znikają pełnowartościowe informacje, a tym samym rodzi się ostateczne przyzwolenie na niby-treści. (…) Kierunek przemiany polskich mediów to wynik słabości tych, którzy nimi kierują. Wpływowym redaktorom zabrakło przenikliwości, a nawet zdrowego rozsądku. Zgadzając się na bezpardonową konkurencję o uwagę odbiorców, porzucili najważniejszy wymiar funkcjonowania mediów: odpowiedzialność za jakość debaty publicznej i kontrolowanie sprawujących władzę. Sfrustrowani utratą unikatowych pozycji dziennikarze, czujący na plecach oddech celebrytów i internautów, rozpoczęli festiwal autopromocji. Zaczęli używać mediów, w których pracowali jako trampoliny do popularności”.

I wreszcie zakończenie artykułu: „”Nie czytam gazet, nie oglądam telewizji” – to nowe credo polskich inteligentów. Jeszcze niedawno takie wyznanie byłoby równoznaczne z kompromitacją: człowiek obyty i oczytany musiał być także poinformowany. Teraz musi aktywnie separować się od głupoty i dezinformacji mediów, bo ich oferta go obraża. Szuka więc specyficznych informacji w internecie, ściąga ambitne seriale, chodzi do kina, zamiast gazet kupuje książki. Rezygnuje z niekompetentnych przewodników i wkłada wiele wysiłku w samodzielne poszukiwanie wartościowych treści. A jeśli chce dyskutować, zaprasza do domu znajomych. Bo przestrzeń prywatna jest też jedyną, w której toczy się ważna rozmowa o Polsce”. No i dodajmy, dla sprawiedliwości: także o świecie.

Jedno nie ulega wątpliwości – jak tak dalej pójdzie, to nie będę miał tu o czym pisać, a w każdym razie nie o tym, co w gazetach żyjących z reklamy. Ale przecież pozostają jeszcze, jak to się jeszcze u nas mówi, „tołstyje żurnały”.

Leszek Szaruga

Tekst w wersji rosyjskiej publikuje Nowaja Polsza, nr. 10/2012. Tytuł i śródtytuły Redakcja SO

Studio Opinii

Debaty

Zawartość i treści prezentowane w serwisie Obserwator Konstytucyjny nie przedstawiają oficjalnego stanowiska Trybunału Konstytucyjnego.