Prawo w praktyce – uwagi mieszkańca wsi winnego z definicji

biurokracja| Michaił Sałtykow-Szczedrin| opłaty za wycinkę drzew| świadomość prawna| Trofim Łysenko| Trybunał Konstytucyjny| zasada domniemania winy

Prawo w praktyce – uwagi mieszkańca wsi winnego z definicji
Foto: K. Łoziński

Motto:

„Oświatę wprowadzać łagodnie,
w miarę możności unikając rozlewu krwi”

Michaił Jewgrafowicz Sałtykow-Szczedrin, „Porady dla horodniczych”

Od siedmiu lat mieszkam na wsi mazurskiej, w domu z ogrodem, i po raz pierwszy ja, inteligent z Warszawy, stykam się z problemami wiejskiego życia i dotyczącego wsi prawa. A temat to jest obszerny, bo z tego, co widzę, większość polskich polityków, publicystów, dziennikarzy, słowem tych, którzy kształtują opinię publiczną i mają wpływ na kreowanie prawa, cierpi na kompletne oderwanie od rzeczywistości w sprawach wsi. To oderwanie od rzeczywistości, niestety, odbija się na kształcie przepisów, co postaram się pokazać na przykładzie przepisów o ochronie przyrody, a ściśle tylko na jej fragmencie dotyczącym wycinki drzew.

Z góry zaznaczam, że nie jestem prawnikiem, i nie będę zagłębiał się w złożone interpretacje gąszczu przepisów. Chcę spojrzeć na to od strony praktyki, od strony wieśniaka, którego te przepisy dotyczą i który ma wrażenie, że miast zasady domniemania niewinności, obejmuje go zasada domniemania winy.

Zacznijmy od tego, że gdy dziś próbowałem ogarnąć wszystko, co wynika z ustawy o ochronie przyrody i ustawy ochronie środowiska, po kilku godzinach ślęczenia w Internecie i zmarnowaniu połowy ryzy papieru na wydruki, załamałem się. Moje ścisłe uniwersyteckie wykształcenie (matematyka i fizyka), oraz 30 lat praktyki dziennikarskiej, są do tego za kiepskie. I tu pytanie pierwsze: jak ma się w tym rozeznać rolnik? A już stan prawny po zakwestionowaniu części przepisów przez Trybunał Konstytucyjny, to dla zwykłego człowieka po prostu szarada i rebus.

Zacznijmy od tego, co jest dla mieszkańca wsi ogólnie wiadomo. Teoretycznie, na przykład, nie wolno wycinać drzew na własnej działce, z wyjątkiem drzew młodszych niż 10 lat i drzew owocowych. Na wycinkę pozostałych musi wyrazić zgodę gmina i, poza pewnymi wyjątkami, za wycięcie bez tego pozwolenia grożą drakońskie kary, a w przypadku zgody gminy i tak obowiązują ogromne opłaty (np. 11 tys. zł za drzewo średniej wielkości i 33 tys. kary za wycinkę bez zgody). Wysokość tych kar zakwestionował Trybunał Konstytucyjny i na temat ich aktualnej wysokości, tu na wsi, nikt nic nie wie. Praktyką starostwa i gminy jest w tym zakresie stosowanie uników i czekanie na wyjaśnienie sytuacji, a w przypadku konkretnych pytań dziennikarza odsyłanie do „kolegów, co może wiedzą”, albo stwierdzenie: „w razie czego zawsze się można odwołać”.

Przyjrzyjmy się tym opłatom i temu, co z nich w praktyce wynika. 11 tys. zł za wycięcie jednego drzewa to dla sporej części mieszkańców wsi suma astronomiczna. Wprawdzie poziom życia na wsi w ostatnich latach bardzo się podniósł, ale ciągle są tu ludzie żyjący za 1200 zł miesięcznie (choć są i rolnicy kupujący ciągniki za kilkaset tysięcy i jeżdżący audi lub BMW). Ale, nawet dla tych jeżdżących audi, 11 tysięcy to bardzo dużo. W praktyce takie prawo stawia sporą część ludności w pozycji potencjalnego przestępcy, a kary spadają na zasadzie, „na kogo popadnie, na tego bęc”.

Prawie nikt nie wycina drzew bez potrzeby, dla przyjemności, lub dla hecy. Najczęściej wycinka jest z jakiegoś powodu konieczna: drzewo utrudnia manewrowanie ciągnikiem z przyczepą, uniemożliwia wjazd na pole lub posesję kombajnem, rośnie za blisko domu i podczas wichury gałęzie strącają dachówki, lub zrywają przewody elektryczne, i tym podobne. W żadnym z tych przypadków prawo nie przewiduje uzyskania zgody ze zwolnieniem od opłaty. Co ma więc zrobić człowiek niezbyt zamożny? Po prostu bierze piłę i wycina, licząc na to, że nikt nie doniesie. Jest to znakomity przykład na to, jak źle skonstruowane prawo może zmuszać ludzi do jego łamania. Zgodę bez opłaty można uzyskać tylko wówczas, gdy drzewo zagraża bezpieczeństwu ludzi, lub jest martwe, a i to pod pewnymi warunkami.

Gdy drzewo zagraża bezpieczeństwu ludzi (np. bardzo duże drzewo, które może przewrócić się na dom), można zostać zwolnionym od opłaty za jego wycięcie, ale warunkowo. Warunkiem jest posadzenie w zamian kilku innych drzew na tej samej działce. Drzewa te muszą się przyjąć, a co jeśli się nie przyjmą? Tu dochodzimy do błędnego koła absurdu. Zazwyczaj gmina nakazuje posadzenie w zamian pięciu drzew. Tegoroczne lato przyniosło, tu gdzie mieszkam, kilkumiesięczną suszę. Zima była prawie bezśnieżna, a później prawie nie było opadów i tak jest do tej pory, do października. Kilka małych drzewek, posadzonych 2-3 lata temu, nam po prostu uschło (dwie wierzby, dąb czerwony, i 3 drzewka owocowe). Co by było, gdyby spotkało to kogoś, kto uzyskał wcześniej taką warunkową zgodę i rzeczywiście posadził tylko 5 drzew (a nie ponad 20, jak ja)? Musiałby zapłacić ogromną sumę, która by go zrujnowała (pamiętajmy, że ok. 40 procent ludności wiejskiej to emeryci). A przecież na suszę nie ma się wpływu. Czy nie lepiej zatem o nic nie prosić, tylko ciach, i liczyć na to, że nikt nie doniesie?

Właśnie obejrzałem w telewizji reportaż o niepełnosprawnym umysłowo mężczyźnie, który trafił do więzienia, bo wyciął jarzębinę na własnej posesji i nie zapłacił grzywny. Teoretycznie wszystko prawnie: niewykonanie zasądzonej kary zostało zamienione na areszt. Jak to komentują ludzie na wsi? „Wsadzili go za drzewo”, no bo przecież „na taką grzywnę tu nikogo nie stać”. Teoretycznie więzienia za wycinkę drzewa prawo nie przewiduje, a praktycznie stosuje, bo grzywny 33 tysiące (lub więcej) na wsi nie zapłaci prawie nikt. Ludzie ze wsi komentują to jeszcze tak: „siedzi za to, że jest niesprawny umysłowo, gdyby był cwany, to wyciąłby tak, że nikt by tego nie zauważył”.

Gdzieś w tych przepisach został zgubiony zdrowy rozsądek.

Popatrzmy jeszcze na inny aspekt. Ktoś ma małą działkę, na przykład 1000 metrów kwadratowych, na której stoi dom. Praktycznie każde drzewo na takiej działce jest za blisko domu. Powiedzmy, że rośnie tam 5 drzew. Właściciel dostaje zgodę na wycięcie trzech. Ma w zamian posadzić 5 za każde wycięte, czyli 15 drzew. Ma już teraz na tej małej działce 17 drzew rosnących za blisko domu, bo nawet, jeśli ma jeszcze inne działki, to te 15 nowych drzew musi posadzić na tej samej. Ale przecież jest wyjście z tej sytuacji. Sadzimy 15 drzewek, po trzech latach warunkowa zgoda na wycięcie trzech pierwszych już minęła, więc teraz można spokojnie te 15 drzewek wyciąć, bo inny przepis mówi, że nie potrzeba zgody na wycięcie drzew do lat 10.

Ustawa w ogóle nie przewiduje takiej możliwości, jak wycięcie części drzew rosnących za gęsto. A przecież każdy, kto uczył się biologii, wie, że rośliny potrzebują do życia pewnej przestrzeni. Drzewa też. Był taki stalinowski szarlatan, Trofim Łysenko, który zalecał gęsty siew i gęste sadzenie, co ponoć miało dać większe plony. Wiemy, że skutek był odwrotny – wszystko zginęło. Tym czasem według polskich przepisów drzew rosnących za gęsto w ogrodzie lub parku wycinać nie wolno. W ustawie w ogóle nie ma takiej kategorii, jak ogród czy park, gdzie powinno stosować się inne zasady, niż w lesie, na gruntach rolnych, budowlanych, czy nieużytkach. Zasady, „wyrosło niech rośnie” i „przewróciło się niech leży” są może dobre w ścisłym rezerwacie, ale nie w ogrodzie, czy parku. W ogrodzie przecinka za gęsto rosnących drzew nie jest niszczeniem przyrody, lecz zabiegiem pielęgnacyjnym. Jeżeli duże drzewa rosną o metr, czy dwa metry od siebie, zamieniają się w pionowe kikuty z liśćmi tylko na samej górze. Niżej wszystkie gałęzie są martwe. Ludzie najczęściej sadzą drzewa za gęsto, nie myśląc, że świerk, modrzew lub sosna, by miały piękne rozłożyste korony, powinny rosnąć co najmniej 10 metrów od siebie. Gdy orientują się, że zrobili błąd, na ogół jest już za późno i naprawić go nie wolno.

Narzeka się na to, że ludność wiejska nagminnie nie zna prawa i je łamie. Dominują tu raczej zasady „zawsze się tak robiło”, lub „wszyscy tak robią”. Gdy występowałem do gminy o pozwolenie na wycięcie sporej ilości samosiejek, lub na usunięcie drzew połamanych przez wiatr, pukano się w czoło i uważano, że ten warszawiak przesadza, bo „nikt tak nie robi”, i „kto by się tam panie pytał”. Gdy przyjechała z gminy urzędniczka zrobić zdjęcia drzew powalonych wiatrem, sąsiedzi mówili: „przez to pytanie o zgodę będziesz miał tylko kłopoty”. I chwilami zastanawiam się, czy nie mają racji. Gdy powiedziałem, że w ustawie o ochronie przyrody jest nawet kara za zniszczenie metra kwadratowego trawnika, reakcja była: „niemożliwe”, albo „e tam, przesadzasz”.

Nie jestem prawnikiem, ale ma wyższe wykształcenie. Jeśli ja się w tym wszystkim nie łapię, to co mówić o prostych ludziach ze wsi? Można oczywiście powiedzieć, że nieznajomość prawa nie zwalnia z jego przestrzegania, ale jeśli chcemy, by świadomość prawna społeczeństwa była większa, to trzeba tak konstruować prawo, by jego przestrzeganie nie generowało większych kłopotów, niż omijanie.

Moim zdaniem jest jeszcze jeden aspekt, dotyczący nie tylko tej ustawy. Spora część polskiego prawa tworzona jest w oparciu o zasadę domniemania winy. Obywatel z definicji jest głupi i zły, i jeśli mu pozwolić decydować, to na pewno zrobi źle. Dlatego o tym, co mogę robić na własnej działce musi decydować urzędnik, który dla odmiany jest z definicji mądry i na pewno wie lepiej. W dodatku urzędnik ma prawo przeprowadzać kontrolę na mojej posesji, właśnie na zasadzie domniemania winy. Nie w przypadku uzasadnionego podejrzenia czynu zabronionego, tylko zawsze, ot tak, bo obywatel jest fabrycznie winny, a urzędnik fabrycznie mądry. Jak to się ma do poszanowania własności prywatnej i ochrony miru domowego? Policja, by przeszukać mój dom, musi mieć nakaz sądu, a urzędnik z gminy, może przeszukać moją posesję „ot tak, po uważaniu”.

Zapraszam do refleksji, nie tylko nad tym, czy przy okazji zastrzeżeń Trybunału, nie warto by całej ustawy o ochronie przyrody napisać w bardziej demokratycznym i wolnościowym duchu, ale i do refleksji szerszej: dlaczego spora część społeczeństwa nie postrzega państwa jako „swojego państwa”, tylko jako ciało obce, przed którym trzeba się bronić, albo, które trzeba wykiwać.

Ponieważ zacząłem od jednej z porad dla rządzących z książki Sałtykowa-Szczedrina, poddaję na koniec pod uwagę drugą: obywatela przechodzącego mimo od razu za kołnierz chwytać i do kozy wsadzać nie należy”.

Publicystyka

Zawartość i treści prezentowane w serwisie Obserwator Konstytucyjny nie przedstawiają oficjalnego stanowiska Trybunału Konstytucyjnego.